Szara dama - Elizabeth Gaskell (internetowa wypozyczalnia ksiazek .TXT) 📖
- Autor: Elizabeth Gaskell
Czytasz książkę online - «Szara dama - Elizabeth Gaskell (internetowa wypozyczalnia ksiazek .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Elizabeth Gaskell
Mecenasem tego wydania jest:
www.eLib.pl
Na brzegu rzeki Neckar stoi młyn wodny, przy nim ogródek, do którego uczęszczano na kawę, jak to jest w zwyczaju w Niemczech. Położony na drodze z Mannheimu do Heidelbergu młyn ten nie przedstawiał ani wyjątkowo pięknego widoku, ani specjalnych ponęt; ale za dobrze zbudowanym domem młynarza znajdował się ogród, wprawdzie niezbyt umiejętnie utrzymany, lecz pełen kwiatów, wierzb i altanek, ocienionych pnączami. W każdej altance stał stolik pomalowany na biało i kilka krzesełek.
Zaszłam tam w 184.. r. z kilkoma przyjaciółmi na kawę. Stary, dobrej tuszy młynarz wyszedł powitać nas uprzejmie, gdyż znał osobiście parę osób z naszego kółka. Był to dobrze zbudowany człowiek o wesołym, sympatycznym głosie i pogodnych, rozumnych oczach; ubrany w garnitur z cienkiego sukna, sprawiał wraz z całym otoczeniem dodatnie wrażenie. Drobiu różnego rodzaju nie brakowało na dziedzińcu, należącym do młyna, gdyż pożywienia było dużo, a młynarz całymi garściami rzucał ziarno z worka; toteż kury i koguty zlatywały się do niego. Ot i teraz drobiazg ten lazł mu prawie pod nogi, a on z kieszeni rzucał im przysmaki, co mu nie przeszkadzało wcale w rozmowie z nami i w wydawaniu rozkazów służącej, ażeby nam szybko przyniosła podwieczorek. Wszedł za nami do altanki zobaczyć, czy czego nie zapomniano, po czym obszedł i inne, ażeby sprawdzić, czy wszyscy goście są dobrze obsłużeni; podczas tego spaceru ów zadowolony i szczęśliwy człowiek pogwizdywał jedną z najsmutniejszych melodii, jakie zdarzyło mi się słyszeć.
– Młyn ten, a raczej grunt – objaśnia ktoś ze znajomych – od niepamiętnych czasów jest własnością jego rodziny. Mówię grunt, bo już dwa razy młyn był spalony przez Francuzów, toteż jeśli kto chciałby doprowadzić Scherera do wściekłości, niech tylko wspomni Francuzów.
W tej właśnie chwili młynarz, skończywszy przegląd, schodził po schodkach z nieco wyżej położonego ogródka do swego mieszkania, pogwizdując wciąż ową tęskną nutę. Nie mieliśmy zatem sposobności wywołania jego gniewu.
Zaledwie skończyliśmy pić kawę z dobrymi ciasteczkami, kiedy grube krople deszczu zaczęły padać na nasze liściaste pokrycie; krople te, zrazu rzadkie, przemieniły się w ulewę, tak że wszyscy goście spiesznie poczęli uciekać, jedni do oczekujących na nich powozów, drudzy w poszukiwaniu innego schronienia.
Na schodkach ukazał się młynarz z ogromnym czerwonym parasolem, za nim córka i parę służących uzbrojonych też w parasole.
– Wejdźcie, państwo, do domu, bardzo proszę! To letnia burza, która równie prędko przeleci, jak przyszła. Proszę za mną.
Skorzystaliśmy z zaproszenia i weszliśmy naprzód do kuchni. Takiego szeregu błyszczących blaszanych i miedzianych naczyń nigdy jeszcze nie widziałam, a drewniane statki w niczym im nie ustępowały. Ceglana podłoga była nieposzlakowanej czystości, gdyśmy tam weszli, ale w przeciągu paru minut przybyli zabłocili ją nie do poznania, co nie przeszkadzało gościnnemu młynarzowi wprowadzać pod swoim parasolem coraz nowych gości. Nawet psom wskazał legowisko pod stołem.
Córka powiedziała coś do niego po niemiecku, na co wesoło kiwnął głową, a wszyscy się roześmieli.
– Co ona mu powiedziała? – zapytałam.
– Żeby sprowadził jeszcze kaczki; ale doprawdy, jeśli więcej osób przyjdzie, to się udusimy. Już powietrze było parne przed burzą, a tu gromada ludzi w przemoczonych ubraniach! Po prostu jesteśmy w łaźni; spytam się, czyby nie można odwiedzić pani Scherer.
Mój przyjaciel udał się do córki z prośbą o pozwolenie odwiedzenia jej matki, a po chwili zaproszono nas do bardzo małego, ale jasnego saloniku, z widokiem na Neckar. Posadzka była świecąca i mocno wywoskowana. Wąskie wysokie lustra, odbijające widok rzeki, biały porcelanowy piec ze starodawnymi mosiężnymi ozdobami, kanapa kryta Utrechtem ze stołem stojącym przed nią na włóczkowym ręcznie wyszywanym dywaniku, wazon ze sztucznymi kwiatami stojący na stole, stanowiły umeblowanie. Przy saloniku tym była alkowa, w której na łóżku leżała sparaliżowana żona młynarza, robiąc pończochę.
Mój przyjaciel prowadził z gospodynią rozmowę w języku dla mnie niezrozumiałym, ja zaś rozglądałam się wokoło i ujrzałam w ciemnym kąciku pokoju obraz, którego przedtem nie spostrzegłam.
Był to portret nadzwyczaj pięknej młodej dziewczyny, widocznie ze średniego stanu, o wyrazie tak subtelnej wrażliwości, iż odczuwało się prawie, że raził ją śmiały wzrok malarza, z jakim się w nią wpatrywał. Ubiór jej wskazywał, iż musiała być malowana w drugiej połowie zeszłego wieku.
– Proszę – rzekłam, korzystając z chwilowej przerwy w rozmowie – niech się pan zapyta, czyj to portret?
Znajomy mój powtórzył moje zapytanie i otrzymał długą niemiecką odpowiedź, którą mi przetłumaczył.
– To jest portret ciotecznej babki młynarza – rzekł, stanąwszy za moimi plecami, wpatrując się w urocze oblicze – wprawdzie niezbyt artystycznie malowany, ale z widocznie uchwyconym podobieństwem. Patrz pani, tam na stronicy otwartej Biblii wyryte nazwisko: „Anna Scherer 1778 r.”. Pani Scherer mówi, że w rodzinna tradycja mówi, iż to dziewczę o cerze liliowej i różanej zarazem, wskutek doznanego przerażenia, tak straciło w jednej chwili swoją świeżość, że przezwano je Szarą Damą. Żyła ona podobno w nieustającej trwodze, ale pani Scherer nie zna dokładnie jej losów, odsyła nas do męża, który podobno posiada pamiętnik, pisany dla córki przez tę osobę z portretu. Umarła tutaj, w krótkim czasie po ślubie obecnych właścicieli. Chce pani, to możemy prosić Scherera o ten pamiętnik.
– Ach, tak, bardzo byłabym z tego rada.
W tej właśnie chwili wszedł młynarz z zawiadomieniem, że posłał do Heidelbergu po powozy, bo niebo tak się naokoło zachmurzyło, iż całą noc może trwać ulewa.
Podziękowawszy mu, zapytaliśmy o portret. Wyraz jego twarzy zmienił się.
– Ciotka Anna – odrzekł – miała smutne życie, a to przez jednego z tych piekielnych Francuzów. Również jej córka cierpiała z tego powodu. Nazywaliśmy ją kuzynką Urszulą. Była ona córką jej i tego niegodziwca. Dzieci odpokutowują winy rodziców. Pani chciałaby dowiedzieć się więcej? Mam tu jej pamiętnik, napisany w celu usprawiedliwienia się przed córką, dlaczego jej matka nie mogła się zgodzić na małżeństwo Urszuli z ubóstwianym przez nią człowiekiem. Pismo to wpłynęło na zerwanie tego małżeństwa i Urszula, nie mogąc się pocieszyć po stracie ukochanego, nie chciała wyjść za mąż, choć mój ojciec chętnie byłby się z nią ożenił.
Mówiąc to, Scherer otworzył szufladę biurka i przeszukawszy ją, wyjął zwitek papierów, które mi wręczył z prośbą, żebym mu je odesłała po przeczytaniu.
Tym sposobem dostał się do moich rąk rękopis, który przetłumaczyłam, skróciłam i który tu podaję. Zaczynał się on od rozpaczliwego błagania o przebaczenie córki za ból, jaki musi jej zadać. Widocznie pismo to wywołane było jakąś gwałtowną sceną miedzy matką, córką i kimś trzecim; trudno by jednak było w tym się połapać, gdyby nie poprzednie objaśnienia młynarza.
„Nie kochasz dziecka twego, matko! Nie obchodzi cię, iż rozdzierasz mu serce!” O Boże! Te słowa mojej ukochanej Urszuli brzmieć mi będą w uszach aż do śmierci. Jej zapłakane oblicze wciąż mam przed oczyma! O dziecię moje, serca nie pękają z bólu, a życie równie jest twarde jak ciężkie. Ale nie będę stanowiła za ciebie; opowiem ci wszystko, a ty sama zadecydujesz. Może się mylę, nigdy nie posiadałam zbytniej mądrości, a życie stępiło mój umysł, lecz rozum zastępowałam instynktem, a ten mi mówi, że nie wolno ci zaślubić twojego Henryka. Być może, iż nie mam słuszności; pragnęłabym tego, skoro chodzi tu o twoje szczęście. Przeczytaj to pismo, poradź się księdza i sama postanów. O jedno tylko proszę, żebyś nigdy ze mną o tym, co przeczytasz, nie mówiła; wszelakie pytania byłyby dla mnie torturą, gdyż odnowiłyby wszystkie moje cierpienia.
Mój ojciec – jak ci wiadomo – posiadał młyn nad Neckarem, w którym obecnie mieszka twój świeżo odnaleziony wuj Scherer. Przypomnij sobie, z jakim zadziwieniem przyjęto nas tam rok temu; z jakim niedowierzaniem twój wuj patrzył na mnie, gdym mu powiedziała, że jestem jego siostrą Anną, którą on już miał za umarłą; jak musiałam ciebie umieścić pod moim portretem, ażeby udowodnić niedające się zaprzeczyć podobieństwo, oraz przypominać najdrobniejsze szczegóły naszego dzieciństwa, kiedyśmy jako szczęśliwe dzieci bawili się razem, zwyczaje naszego ojca, nieomal słowa, któreśmy ze sobą zamieniali.
Nareszcie Fryc uwierzył; zawołał żonę i powiedział jej, że jestem jego siostrą Anną, która – choć bardzo zmieniona – powróciła do ojcowskiego domu. Nie chciała wcale temu wierzyć, mierzyła mnie podejrzliwym spojrzeniem, dopiero gdym ją zapewniła, gdyż znałam dobrze Babettę, że żyję w dostatku i wcale nie dla otrzymania wsparcia wróciłam do rodziny, raczyła zapytać, i to zwracając się do męża, dlaczego tak długo się ukrywałam i pozwoliłam, żeby ojciec i brat mieli mnie za umarłą. Brat mój odpowiedział na to, że wcale nie nalega, ażebym mu opowiadała wypadki mojego życia, skoro na to nie mam ochoty; wystarcza mu, że jestem jego ukochaną Anną, która była radością jego młodości i będzie błogosławieństwem starości. Za te słowa podziękowałam mu z głębi serca; widząc jednak, do jakiego stopnia bratowa nie była mi rada, postanowiłam zmienić powzięty przedtem zamiar zamieszkania w Heidelbergu, coby mnie było zbliżyło do brata. Prosiłam tylko Fryca, ażeby mi przyrzekł, iż w razie mojej śmierci zaopiekuje się moją Urszulą jak swoim własnym dzieckiem.
Ta Babetta Mueller była powodem wszystkich moich nieszczęść. Była ona córką piekarza z Heidelbergu i słynęła z urody, że zaś ja, jak to można wnosić z mojego portretu, byłam też uznana jako piękność, przeto Babetta uważała mnie za rywalkę. Lubiła być podziwianą, gniewało ją, gdy nie dość ją podziwiano. Zaś ja miałam ojca, brata, starą służącą Kasię i głównego czeladnika Karola, którzy mnie ubóstwiali; wszędzie też, gdzie się pokazałam, wzbudzałam zachwyt i nazywano mnie piękną młynarzówną”.
Były to pogodne, szczęśliwe czasy. Kasia pomagała mi w zajęciach domowych, stary kochany ojciec zawsze był zadowolony ze wszystkiego; o ile bowiem był wymagającym dla młynarczyków, o tyle pobłażliwym dla nas kobiet. Lubił bardzo Karola, i jak dziś miarkuję, życzył sobie, żebym go poślubiła, co się zgadzało z pragnieniem czeladnika. Ten jednakże był gwałtowny i szorstki, wprawdzie nie względem mnie, lecz względem innych, więc go unikałam, co zapewne musiało mu robić przykrość. W tym czasie Fryc ożenił się i Babetta zajęła miejsce gospodyni w młynie. Nie bardzo mnie obeszło ustąpienie z mojego stanowiska, gdyż zarząd dużym gospodarstwem (co wieczór do kolacji siadało nas jedenaścioro) sprawiał mi niejaką trudność, ale zabolało mnie mocno, kiedy Babetta zaczęła łajać niesłusznie moją wierną Kasię. Zauważyłam też, że nastawała na Karola, żeby się oświadczył i jak najprędzej zabrał mnie do swego domu. Mój ojciec był stary i nie spostrzegał mojego udręczenia. Im bardziej Karol starał się mi przypodobać, tym bardziej go nie lubiłam; nie miałam wcale ochoty do zamążpójścia.
Tak stały rzeczy, kiedy otrzymałam zaproszenie od koleżanki, z którą żeśmy się bardzo lubiły, ażeby ją odwiedzić w Karlsruhe. Co prawda, niezbyt wielką miałam ochotę jechać, gdyż byłam nieśmiała i nie lubiłam znajdować się między obcymi, ale Babetta nalegała i w rezultacie mój wyjazd został postanowiony poza moimi plecami; przedtem jednak ojciec i Fryc zasięgnęli wiadomości o pani Ruprecht, matce mojej przyjaciółki Zosi. Dowiedzieli się, iż była wdową po jakimś urzędniku wielkiego księcia, że nie była bogata, ale za to ze szlacheckiego rodu, bardzo szanowana i że miała dwie córki. Wobec tego ojciec nie miał nic przeciw mojemu wyjazdowi, Babetta gwałtem nań namawiała i wywierała w tym kierunku wpływ na mojego brata. Jedna tylko Kasia, a obok niej Karol byli temu przeciwni, i właśnie ten jego w niezręczny sposób ujawniony upór sprawił, że uległam namowom Babetty i prośbom Zosi. Pamiętam, że drażniło mnie, iż Babetta wtrącała się do tego, jakie suknie mam ze sobą zabrać, i że za ojca pieniądze kupowała, nie zawsze w moim guście, to czego w mojej toalecie brakowało.
W końcu opuściłam dom rodzicielski, a Fryc odwiózł mnie na samo miejsce. Koleżanka moja mieszkała w śródmieściu w niewielkim dziedzińcu, do którego wejście było od ulicy na trzecim piętrze. Przypominam sobie, jak małymi wydały mi się pokoiki, a jednak zaimponowały mi swoją elegancją, mimo że na meblach znać było ząb czasu. Pani Ruprecht była za wielką damą dla mnie; wobec niej nie czułam się nigdy swobodna, Zosia natomiast była równie jak kiedyś w szkole miła, serdeczna, psująca mnie swoimi pochwałami. Mała siostrzyczka trzymała się na uboczu, nie narzucając nam swego towarzystwa.
Utrzymanie towarzyskich stosunków było jedynym celem życia pani Ruprechtowej, a że po śmierci męża znalazła się w bardzo trudnych warunkach materialnych, przeto żałowała sobie w codziennym życiu wszystkiego, byle na zewnątrz zachować pozory dostatku, w zupełnym przeciwieństwie do zwyczajów przyjętych w domu mojego ojca. Przypuszczam, że pani Ruprechtowa niezbyt była rada z mojego przybycia, boć trzeba było żywić jedną osobę więcej, ale Zosia tak ją o zaproszenie mnie przez cały rok molestowała, że wreszcie uległa; a była zbyt dobrze wychowana, ażeby mi okazać niechęć.
Życie w Karlsruhe różniło się bardzo od tego, do którego byłam przyzwyczajona w domu. Wstawano później, oszczędzano na potrawach, mięso podawano bez dodatków, za to ubrania były strojniejsze i trwały ciągle wieczorne przyjęcia. Te bezustanne odwiedziny nie były w moim guście. Robienie pończoch nie było przyjęte, siadywałyśmy tedy w zwartym panieńskim kółku, rozmawiając ze sobą, a tylko od czasu do czasu któryś z panów odłączał się od radzącej przy drzwiach grupy mężczyzn, przybliżał się na palcach z kapeluszem pod pachą, i stając w trzeciej pozycji przed damą wybraną, niskim ukłonem zapraszał ją do tańca.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam tę ceremonię, nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, lecz nazajutrz pani Ruprecht, która to spostrzegła, napomniała mnie surowo:
– Na twojej zapadłej prowincji – rzekła do mnie – nie mogłaś poznać zwyczajów francuskich i tych, jakie są przyjęte na dworach, ale nie przystoi, żebyś się z nich wyśmiewała.
Starałam się tedy jak najmniej uśmiechać w towarzystwie. Pojechałam do Karlsruhe w 1789 roku; wtedy, kiedy oczy wszystkich były zwrócone na wypadki, jakie się rozgrywały w Paryżu; a jednak zajmowano się w towarzystwie modami paryskimi więcej niż polityką; zwłaszcza Ruprechtowa uwielbiała wszystko, co z Francji pochodziło. W moim rodzinnym domu przeciwnie – nie cierpiano Francuzów, i jedynym zarzutem, jaki Fryc stawiał moim odwiedzinom, było to, iż Ruprechtowa kazała się nazywać zamiast Frau, Madame.
Pewnego wieczoru siedziałam z Zosią w oczekiwaniu kolacji i chwili, kiedy wrócimy do swego pokoju i będziemy się mogły z sobą nagadać, czego nam pani Ruprecht stanowczo w towarzystwie wzbroniła. Do pokoju weszli dwaj panowie, z których widocznie jednego nikt nie znał, gdyż go bardzo formalnie przedstawiono najpierw gospodyni domu, a potem ogólnie całemu towarzystwu.
Nigdy wcześniej nie widziałam równie pięknego i wytwornego człowieka. Miał naturalnie upudrowane włosy, lecz można było wnosić z białości cery, że jest blondynem. Rysy miał regularne i prawie za delikatne jak na mężczyznę, a dwie muszki, jedna przy ustach, druga pod okiem, stosownie do ówczesnej mody, podnosiły jeszcze jego wdzięki. Ubranie miał niebieskie przerabiane srebrem.
Byłam tak oczarowana jego postacią, że uradowałam się, gdy gospodyni domu przyszła mi go przedstawić. Okazało się, że nazywa się Monsieur de la Tourelle. Zaczął ze mną rozmowę po francusku; aczkolwiek doskonale rozumiałam, nie odważyłam się odpowiadać w tym języku; przeszedł tedy na
Uwagi (0)