Tajemniczy dwór - Honoré de Balzac (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
- Autor: Honoré de Balzac
Czytasz książkę online - «Tajemniczy dwór - Honoré de Balzac (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
Mecenasem tego wydania jest:
www.eLib.pl
– Niech pan opowie, panie Bianchon!... – błagano ze wszystkich stron.
Skoro doktor uczynił gest zgody, zapanowało milczenie.
– O jakie sto kroków od Vendôme, nad brzegami rzeki Loir – rzekł – znajduje się stary, ciemny dom z wysokim dachem, a tak zupełnie samotny, że nie ma w pobliżu ani cuchnącej garbarni, ani lichej oberży, jaką widuje się prawie pod każdym miasteczkiem. Przy domu jest ogród dochodzący do rzeki, w którym dawne szpalery rosną obecnie dziko. Wierzby, kąpiące się korzeniami w rzece, wyrosły szybko niby żywopłot i zasłaniają prawie zupełnie dom. Bujne chwasty stroją wody. Drzewa owocowe, zaniedbane od dziesięciu lat, przestały dawać owoce, a dziczki ich tworzą zarośla. Podobnie wyglądają szpalery. Ścieżki, niegdyś gracowane, zarosły zielskiem; po prawdzie nie ma już ani śladu ścieżek. Z góry, na której sterczą ruiny starego zamku książąt Vendôme, jedynego miejsca, skąd oko może jeszcze zajrzeć w tę posiadłość, widzi się, że w epoce, którą trudno jest oznaczyć, zakątek ów tworzył mały raik jakiegoś posiadacza zajętego różami, tulipanami, ogrodnika, ale zwłaszcza lubującego się w owocach. Widać też altankę, a raczej jej szczątki, a wśród nich stół, któremu czas nie dał jeszcze rady. Z ruin tego ogrodu, którego już nie ma, odgaduje się leniwe rozkosze prowincji, tak jak zgaduje się życie poczciwego kupca czytając napis na jego grobie.
Jakby dla dopełnienia smutnych i cichych myśli, które ogarniają duszę, na jednej ze ścian znajduje się kompas ozdobiony tym zbożnym napisem: ULTIMAM COGITA. Dach na tym domu jest straszliwie pozapadany, żaluzje zawsze spuszczone, balkony pokryte gniazdami jaskółek, drzwi stale zamknięte. Bujna trawa znaczy zielonymi liniami szczeliny w kamiennych schodach, żelazne poręcze pordzewiały. Księżyc, słońce, zima, lato, śnieg wyżłobiły drzewo, spaczyły deski, zżarły malowania. Głuchą ciszę, która tam panuje, mącą jedynie ptaki, koty, kuny, szczury i myszy, mogące tam swobodnie uganiać, bić się, zjadać się wzajem. Niewidzialna ręka wypisała wszędzie to słowo: Tajemnica.
Gdybyście, parci ciekawością, zechcieli obejrzeć ten dom od ulicy, ujrzelibyście wielką bramę zaokrągloną od góry, w której dzieciaki okoliczne porobiły pełno dziur. Dowiedziałem się później, że brama ta nie otwiera się od dziesięciu lat. Przez te otwory moglibyście stwierdzić harmonię między dwiema fasadami domu. To samo zapuszczenie. Pęki ziół strzelają spomiędzy kamieni. Olbrzymie jaszczurki pełzają po murze, którego sczerniały grzbiet oplatają festony pomurnika. Schody są ochwierutane, sznurek u dzwonka przegniły, rynny połamane. Cóż za ogień niebieski przeszedł tamtędy? Co za trybunał kazał zasypać solą to mieszkanie? Czy tam znieważono Boga? Czy zdradzono Francję? Oto jakie sobie człowiek zadaje pytania. Gady pełzają nie dając odpowiedzi. Ten pusty i zniszczały dom to olbrzymia zagadka, której klucza nie posiada nikt.
Niegdyś było to małe lenno i nosiło nazwę Grande Bretèche. Przez czas mego pobytu w Vendôme, gdzie Desplein zostawił mnie dla pielęgnowania chorego bogacza, widok tego osobliwego mieszkania stał się jedną z moich najżywszych przyjemności. Czyż to nie było coś więcej niż ruina? Z ruiną wiążą się niekiedy wspomnienia o niewątpliwej autentyczności; ale ten dom, jeszcze trzymający się, mimo iż z wolna obracany wniwecz mściwą ręką, zawierał sekret, tajemną myśl, zdradzał co najmniej czyjś kaprys. Niejeden raz wieczorem kazałem się wieźć łódką do zdziczałego żywopłotu, który okalał posiadłość. Nie zważałem na podrapania, wchodziłem do tego bezpańskiego ogrodu, do tej własności, która nie była już ani publiczna, ani prywatna; trawiłem tam godziny całe, spoglądając na tę ruinę. Nie zadałbym ani jednego pytania jakiemuś gadatliwemu tubylcowi, aby się dowiedzieć historii, która tkwiła niewątpliwie na dnie tego osobliwego obrazu. Układałem tam rozkoszne powieści, oddawałem się czarującej rozpuście melancholii. Gdybym znał przyczynę – może pospolitą – tego opuszczenia, straciłbym nienapisane poezje, którymi się upajam. Dla mnie ustroń ta przedstawiała najróżnorodniejsze obrazy życia ludzkiego zaćmionego nieszczęściami; to znów robiła na mnie wrażenie klasztoru, choć bez mnichów; to działała jak spokój cmentarza, bez umarłych, którzy mówią do nas językiem swoich nagrobków. Raz był to dom trędowatych, to znów dom Atrydów; ale zwłaszcza była to prowincja z ciasnotą swoich horyzontów, ze swym życiem wedle klepsydry. Często płakałem tam – nie śmiałem się nigdy. Nieraz odczuwałem mimowolny lęk, słysząc nad głową głuchy świst skrzydeł pomykającego grzywacza.
Grunt jest tam mokry, trzeba nie bać się jaszczurek, żmij, żab, które się przechadzają z absolutną swobodą; trzeba zwłaszcza nie lękać się zimna, gdyż w jednej chwili czuje się lodowaty płaszcz, kładący się na ramionach niby ręka komandora na szyi don Juana. Jednego wieczora zadrżałem: wiatr obrócił zardzewiałą chorągiewkę, a skrzyp jej podobny był do jęku wydanego przez dom, w chwili gdy kończyłem dość okropny dramat, którym ilustrowałem sobie ten pomnik rozpaczy. Wróciłem do gospody oblegany czarnymi myślami. Kiedy skończyłem wieczerzę, weszła do mego pokoju gospodyni i rzekła tajemniczo:
– Proszę pana, przyszedł pan Regnault.
– Co za pan Regnault?
– Jak to, pan nie zna pana Regnault? To zabawne – rzekła odchodząc.
Ujrzałem człowieka wysokiego, chudego, ubranego czarno, z kapeluszem w ręku; zjawił się niby tryk gotowy runąć na swego rywala, ukazując mi spadziste czoło, małą spiczastą głowę oraz bladą twarz, dość podobną do szklanki brudnej wody. Wyglądał na woźnego z ministerium. Nieznajomy miał stare ubranie, bardzo zużyte na szwach, ale miał diament w żabocie koszuli i złote kolczyki w uszach.
– Z kim mam zaszczyt? – rzekłem.
Usiadł, rozparł się na krześle przed kominkiem, położył kapelusz na stole i rzekł zacierając ręce:
– Straszne dziś mamy zimno. Jestem Regnault
Skłoniłem się, mówiąc do siebie: „Il bondo cani! Szukaj”.
– Jestem – dodał – rejent w Vendôme.
– Serdecznie mnie to cieszy – wykrzyknąłem – ale nie mogę sporządzić testamentu dla szczególnych a mnie wiadomych przyczyn.
– Chwileczkę – rzekł podnosząc rękę, jakby mi chciał nakazać milczenie. – Niech pan pozwoli. Dowiedziałem się, że pan zachodzi czasem do ogrodu w Grande Bretèche.
– Tak, w istocie.
– Chwileczkę – dodał powtarzając swój gest – uczynek ten jest formalnym przestępstwem. Przychodzę oto jako wykonawca testamentu hrabiny de Merret i w jej imieniu prosić pana o poniechanie swoich wizyt. Chwileczkę! Ja nie jestem żaden Herod i nie mam panu tego za złe. Zresztą wolno panu nie znać przyczyn, które zniewalają mnie dopuścić do ruiny najpiękniejszy pałacyk w Vendôme. Mimo to wygląda pan na człowieka wykształconego i musi pan wiedzieć, że prawo zabrania pod surowymi karami wdzierać się do zamkniętej posiadłości. Płot to tyle co mur. Ale stan, w jakim znajduje się dom, może służyć za usprawiedliwienie pańskiej ciekawości. Bardzo by mi było miło zostawić panu swobodę odwiedzania tego domu, ale, obowiązany wykonywać wolę testatorki, mam zaszczyt prosić pana, abyś już tam nie chodził. Ja sam, proszę pana, od chwili otwarcia testamentu nie przekroczyłem progu tego domu, należącego, jak miałem zaszczyt powiedzieć, do sukcesji po hrabinie de Merret. Stwierdziliśmy jedynie ilość drzwi i okien, aby ustalić podatki, które płacę z kapitałów przeznaczonych na ten cel przez nieboszczkę. Och! drogi panie, jej testament narobił dużo hałasu w Vendôme.
Tu godny człowiek zatrzymał się, aby utrzeć nos. Uszanowałem jego wymowę rozumiejąc, że spadek pani de Merret był najważniejszym wydarzeniem w jego życiu, całą jego reputacją, jego chwałą, jego Restauracją. Trzeba było się pożegnać z mymi rojeniami, romansami; nie oparłem się tedy pokusie dowiedzenia się prawdy w sposób oficjalny.
– A czy byłoby niedyskrecją – rzekłem – spytać o przyczyny tego dziwactwa?
Na te słowa twarz rejenta oblekła się w wyraz szczęścia, jakiego doznaje każdy człowiek, gdy może dosiąść swego konika. Z ważną miną poprawił kołnierz u koszuli, dobył tabakierki, otworzył ją, poczęstował mnie tabaką, kiedy zaś odmówiłem, sam wziął sporą szczyptę. Był szczęśliwy! Człowiek, który nie ma swego konika, nie zna całej sumy szczęścia, jaką można wyciągnąć z życia. Konik to złoty środek między namiętnością a monomanią. W tej chwili zrozumiałem to piękne wyrażenie Sterne’a w całej jego rozciągłości i odczułem w pełni radość, z jaką wuj Tobiasz dosiadał przy pomocy Trima swego konika.
– Panie – rzekł pan Regnault – byłem pierwszym dependentem rejenta Roguin w Paryżu. Wspaniała kancelaria, o której pan może słyszał? Nie? A wszakże nieszczęśliwe bankructwo wsławiło ją... Nie mając dostatecznego funduszu, aby traktować o coś w Paryżu, gdzie ceny kancelarii wzrosły w roku 1816 niepomiernie, przybyłem tutaj, aby nabyć kancelarię swego poprzednika. Miałem krewnych w Vendôme, między innymi bardzo bogatą ciotkę, która oddała mi swoją córkę.
Uczynił krótką pauzę i ciągnął:
– W trzy miesiące po mianowaniu mnie rejentem, pewnego wieczora, gdy miałem się kłaść do łóżka (nie byłem jeszcze żonaty), wezwała mnie hrabina de Merret do swego zamku. Pokojówka jej, poczciwa dziewczyna, która służy dziś w tej gospodzie, czekała u bramy z karetą. A! Chwileczkę! Trzeba panu powiedzieć, że hrabia de Merret umarł w Paryżu na dwa miesiące przed mym przybyciem tutaj. Skończył tam nędznie, oddając się wszelakiej rozpuście. Rozumie pan? W dniu jego wyjazdu hrabina de Merret opuściła Grande Bretèche i usunęła z niej meble. Niektórzy twierdzą nawet, że spaliła meble, dywany, słowem – wszystkie pomienione przedmioty stanowiące ruchomość realności, obecnie zajmowanej przez... (Co ja gadam? Przepraszam, zdawało mi się, że dyktuję kontrakt najmu...).
–... że je spaliła – ciągnął – na łące w Merret. Czy pan był kiedy w Merret? Nie – rzekł odpowiadając sam za mnie. – Ładna miejscowość.
– Blisko od trzech miesięcy – podjął potrząsając głową – hrabiostwo żyli z sobą bardzo osobliwie: nie przyjmowali już nikogo, pani mieszkała na parterze, pan na pierwszym piętrze. Kiedy hrabina została sama, nie pokazywała się nigdzie prócz w kościele. Później u siebie w zamku nie przyjmowała nikogo. W chwili gdy opuściła Grande Bretèche, aby zamieszkać w Merret, była już bardzo zmieniona. Ta zacna pani... (Mówię zacna, bo ten diament, co go mam, to od niej, zresztą widziałem ją tylko raz w życiu!). Zatem ta zacna pani była bardzo chora; zapewne straciła wszelką nadzieję wyzdrowienia, bo umarła nie pozwoliwszy zawołać lekarza, tak że wiele osób u nas myślało, że ona jest trochę niespełna rozumu. Skorom się tedy dowiedział, że pani de Merret potrzebuje moich usług, obudziło to we mnie żywą ciekawość. Nie ja jeden zainteresowałem się tą sprawą. Tego samego wieczora, mimo iż było późno, całe miasto wiedziało, że pojechałem do Merret. Na pytania, które zadawałem w drodze, pokojówka odpowiadała dość mglisto: powiedziała mi, bądź co bądź, że pani jej przyjęła sakramenty i że prawdopodobnie nie przeżyje nocy.. Przybyłem do zamku około jedenastej. Wszedłem głównymi schodami. Minąwszy kilka wielkich sal, wysokich, ciemnych, zimnych i wilgotnych jak diabli, znalazłem się w sypialni pani hrabiny. Wedle tego, co gadano o tej pani (nie skończyłbym, gdybym powtarzał wszystko, co opowiadano na jej rachunek!), wyobrażałem ją sobie jako lafiryndę. Niech pan sobie wyobrazi, że z trudem dojrzałem ją w wielkim łóżku, w którym leżała.. Prawda, że w tym olbrzymim staroświeckim pokoju, ze staroświeckimi fryzami, zakurzonymi tak, że kichało się na sam ich widok, paliła się tylko jedna oliwna lampa. Ach, ale pan nie był w Merret! Więc trzeba panu wiedzieć, że to łóżko to jest takie staroświeckie łóżko, z wysokim baldachimem, z wzorzystą kotarą wełnianą. Koło łóżka stał nocny stoliczek, a na nim „Naśladowanie Chrystusa”, które, nawiasem mówiąc, kupiłem dla żony, zarówno jak tę lampę. Była tam też wielka berżerka dla zaufanej kobiety i dwa krzesła. Na kominku nie paliło się. Oto całe umeblowanie. Nie zajęłoby ani dziesięciu wierszy w inwentarzu. Ach, drogi panie, gdyby pan był widział, jak ja widziałem wówczas, ten duży ciemny pokój, sądziłby pan, że pana przeniesiono w jakąś scenę z romansu. Było w tym coś lodowatego, więcej powiem, pogrzebowego – dodał podnosząc rękę teatralnym gestem i czyniąc pauzę.
– Wreszcie – podjął – zbliżywszy się do łóżka ujrzałem panią de Merret, i to dzięki blaskowi lampy, której światło padało na poduszki. Twarz była żółta jak wosk i podobna do dwóch złożonych rąk. Hrabina miała koronkowy czepeczek, spod którego widać było jej włosy, piękne, ale białe jak nici. Siedziała na łóżku i z widocznym trudem trzymała się w tej pozycji. Wielkie czarne oczy, wyczerpane zapewne gorączką i prawie już martwe, z trudem poruszały się w oczodołach. O, tu – rzekł pokazując na swoich oczach. – Czoło było wilgotne. Wychudłe ręce podobne były do kości obleczonych delikatną skórą; widać było każdą żyłkę; każdy muskuł. Musiała być kiedyś bardzo piękna, ale w tej chwili!... dziwne uczucie ogarnęło mnie na jej widok. Nigdy, zdaniem tych, co ją grzebali, żywa istota nie doszła do takiego stopnia chudości. Strasznie było patrzeć! Choroba tak stoczyła tę kobietę, że był to już tylko szkielet, widmo. Kiedy odezwała się do mnie, sine jej wargi zdawały się nieruchome. Mimo iż zawód mój oswoił mnie z tego rodzaju widokiem (często wypada mi znaleźć się u łoża umierających, aby przyjąć ich ostatnią wolę), wyznaję, iż rodziny we łzach i agonie, które widziałem, były niczym w porównaniu z tą samotną i milczącą kobietą w tym wielkim zamku. Nie słyszałem najmniejszego szmeru, nie widziałem owego niedostrzegalnego ruchu, w jaki oddech chorej musiał wprawiać prześcieradła; stałem nieruchomy, patrząc na nią w osłupieniu. Zdaje mi się, że jeszcze tam jestem. Wreszcie jej wielkie oczy poruszyły się, próbowała podnieść prawą rękę, która opadła na łóżko, a te słowa wyszły z jej ust niby oddech, głos jej bowiem to już nie był głos:
– Oczekiwałam pana z niecierpliwością.
Policzki jej zarumieniły się. Mówić to był dla niej wysiłek.
– Pani...
Dała mi znak, abym milczał. Równocześnie podniosła się stara gospodyni i rzekła mi do ucha:
– Niech pan nie mówi, pani hrabina nie może znieść najmniejszego szmeru, a to, co by pan powiedział, mogłoby ją rozdrażnić.
Siadłem. W chwilę później pani de Merret zebrała resztki sił, aby podnieść prawą rękę, włożyła ją z trudem pod poduszkę, trzymała ją tak chwilę, po czym zrobiła ostatni wysiłek, aby wyjąć rękę. Kiedy wyjęła zapieczętowany papier, krople potu spływały jej z czoła.
– Powierzam panu swój testament – rzekła. – Och, mój Boże! Och!
To było wszystko. Chwyciła krucyfiks, który leżał na łóżku, przycisnęła go szybko do ust i umarła. Wyraz jej martwych oczu przejmuje mnie jeszcze dreszczem, kiedy go sobie przypomnę. Musiała bardzo cierpieć. Była radość w jej ostatnim spojrzeniu, a uczucie to utrwaliło się w jej martwych oczach. Zabrałem testament; kiedy go otwarto, okazało się, że hrabina de Merret mianuje mnie jego wykonawcą. Cały swój majątek, poza paroma legatami, zapisała na szpital w Vendôme. Ale oto jakie wydała zlecenia co do Grande Bretèche. Nakazała mi, abym przez okrągłe pięćdziesiąt lat począwszy od dnia jej śmierci zostawił ten dom w stanie, w jakim znajduje się w chwili jej zgonu, zabraniając wstępu do mieszkania komukolwiek, zabraniając podejmować najmniejszej reparacji, wyznaczając nawet rentę, gdyby było trzeba nająć stróżów, aby
Uwagi (0)