Tajemniczy dwór - Honoré de Balzac (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
- Autor: Honoré de Balzac
Czytasz książkę online - «Tajemniczy dwór - Honoré de Balzac (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
Przy tych słowach, nie kończąc zdania, chudy rejent popatrzył na mnie z triumfem. Dopełniłem miary jego szczęścia mówiąc mu parę komplimentów.
– Panie rejencie – rzekłem w końcu – odmalował mi to pan tak żywo, iż mam wrażenie, że widzę tę umierającą, bledszą niż prześcieradło, boję się jej błyszczących oczu, będzie mi się śniła w nocy. Ale pan musiał zapewne wysnuć jakieś domysły co do życzeń objętych tym szczególnym testamentem?
– Panie – odparł z komiczną uroczystością – nigdy nie pozwalam sobie sądzić postępowania osób, które mnie tak chlubnie obdarowały diamentem.
Rychło rozwiązałem język skrupulatnego rejenta, który, nie bez długich kołowań, udzielił mi spostrzeżeń poczynionych przez głębokich polityków obojej płci, rozstrzygających o wszystkim w Vendôme. Ale spostrzeżenia te były tak sprzeczne, tak rozwlekłe, że omal nie usnąłem, mimo zainteresowania, jakie budziła we mnie ta autentyczna historia. Ciężki i monotonny głos rejenta, nawykłego zapewne słuchać samego siebie i zniewalać do słuchania klientów lub krajanów, zwyciężył mą ciekawość. Na szczęście poszedł sobie.
– Ha, ha, panie, wiele osób – rzekł do mnie na schodach – chciałoby jeszcze żyć czterdzieści pięć lat; ale chwileczkę! – (tu zrobił chytrą minę, przyłożył wskazujący palec prawej ręki do nosa, jakby chciał powiedzieć: Niech pan dobrze uważa!). – Aby ciągnąć tak długo, tak długo – rzekł – trzeba mieć mniej niż sześćdziesiątkę.
Zamknąłem drzwi, wyrwany z apatii tą refleksją, którą rejent uważał za bardzo dowcipną. Następnie siadłem w fotelu, z nogami wspartymi o kominek. Utonąłem w powieści à la pani Radcliffe, zbudowanej na prawniczych danych pana Regnault, kiedy drzwi, pchnięte silną ręką kobiecą, otwarły się. Ujrzałem moją gospodynię, zażywną i roześmianą kobietę, która chybiła powołania: była to Flamandka, która powinna się była urodzić na obrazie Teniersa.
– I cóż, proszę pana? – rzekła. – Pan Regnault pewno panu odklepał swoją historię o Grande Bretèche.
– Tak, pani Lepas.
– Cóż panu powiedział?
Powtórzyłem w kilku słowach ciemną i zimną historię pani de Merret. Za każdym zdaniem gospodyni wyciągała szyję, spoglądając na mnie z przenikliwością oberżystki, coś pośredniego między instynktem żandarma, chytrością szpiega i sprytem handlarza.
– Moja dobra pani Lepas – rzekłem w końcu – mam wrażenie, że pani wie coś więcej o tej sprawie. Co? Inaczej po co by pani tu przyszła?
– Ależ słowo uczciwej kobiety, jak prawda, że się nazywam Lepasowa...
– Niech się pani nie przysięga, z oczu pani wyziera tajemnica. Znała pani hrabiego de Merret. Co to był za człowiek?
– Ba, hrabia de Merret to był piękny mężczyzna, wysoki, bardzo wysoki, godny szlachcic, rodem z Pikardii, raptus, że niech ręka boska broni! Płacił wszystko gotówką, żeby nie mieć z nikim kłopotów. Żywy był jak iskra! Wszystkie tutejsze panie chwaliły go, że bardzo miły człowiek.
– Dlatego, że taki żywy? – wtrąciłem.
– Może, może – rzekła. – Rozumie pan przecież, że musiał coś w sobie mieć, aby się ożenić z panią de Merret, która, nie ubliżając innym, była najpiękniejszą i najbogatszą osoba w okolicy. Miała blisko dwadzieścia tysięcy funtów renty. Całe miasto było na ślubie. Panna młoda była śliczniutka i milutka, istny cukiereczek. To była wtedy śliczna para!
– Czy byli szczęśliwi z sobą?
– Hm hm, i tak, i nie, o ile można się domyślać, bo rozumie pan, że my, prości ludzie, nie byliśmy z nimi w konfidencji. Pani de Merret to była dobra kobieta, bardzo milusia, która miewała nieraz ciężkie chwile z żywością swego męża, ale choć to był człek nieco dumny, lubiliśmy go. Ba! takiego go już Pan Bóg stworzył; cóż pan chce: szlachcic...
– Ale musiała przecież zajść jakaś katastrofa, że państwo de Merret tak gwałtownie się rozeszli?
– Ja nie powiedziałam, że była jakaś katastrofa. Ja nic nie powiedziałam.
– Dobrze. Teraz jestem pewien, że pani wie wszystko.
– No więc dobrze, proszę pana, powiem wszystko. Kiedym widziała, że do pana idzie rejent, zaraz zgadłam, że będzie mówił o pani de Merret, niby z racji Grande Bretèche. To mi nasunęło myśl, aby się poradzić pana (niby że mi pan się wydaje człowiek z wykształceniem i niezdolny zdradzić biednej kobiety, która nigdy nie ukrzywdziła nikogo, a którą przecie dręczą wyrzuty sumienia). Dotąd nie odważyłam się zwierzyć nikomu z tutejszych, to wszystko gaduły, złe języki... A dotychczas nie było tu jeszcze podróżnego, który by tak długo jak pan bawił w gospodzie i któremu mogłabym opowiedzieć historię piętnastu tysięcy franków...
– Moja droga pani Lepas – odparłem wstrzymując potok jej wymowy – jeśli pani zwierzenie jest tego rodzaju, że mogłoby mnie wprowadzić w fałszywe położenie, za nic w świecie nie chciałbym...
– Niech się pan nie obawia – przerwała. – Zobaczy pan.
Skwapliwość ta obudziła we mnie podejrzenie, że nie mnie jednemu dobra gospodyni zwierzyła sekret, którego miałem być jedynym depozytariuszem; pozwoliłem jej mówić.
– Proszę pana – rzekła – kiedy cesarz przysłał tutaj Hiszpanów, jeńców wojennych i inszych, miałam w gospodzie, na rachunek rządu, młodego Hiszpana, zesłanego do Vendôme na słowo. Mimo tego słowa codziennie chodził meldować się w podprefekturze. To był grand hiszpański; bagatela! Nazywał się jakoś na „os” i na „dia”, coś niby Bagos de Feredia. Mam jego nazwisko w swoich regestrach, może pan sobie przeczytać. Śliczny był chłopiec jak na Hiszpana, bo powiadają, że to są wszystko wielkie brzydale. Nie był nadto wysoki, ale kształtny; małe rączki, a wypielęgnowane, to warto było widzieć! Miał tyle szczotek do samych rąk, ile kobieta do wszystkiej toalety. Miał długie czarne włosy, oko ogniste, cera śniada trochę, ale i tak niczego. Bieliznę miał taką, jakiej jeszcze u nikogo nie widziałam, mimo że mieszkały u mnie książęta, między innymi pan generał Bertrand, oboje księstwo d’Abrantès, pan Decazes i król hiszpański. Nie wszystko chciał jeść, ale był taki grzeczny, taki milusi, że nie można się było o to gniewać. Och! Bardzo go lubiłam, chociaż się prawie nic nie odzywał i nie podobna było go rozgadać. Kiedy się do niego mówiło, nie odpowiadał: to taki ich obyczaj, niby taka ich mania, wszyscy podobno są oni tacy. Czytał brewiarz jak jaki ksiądz i chodził regularnie na mszę, na wszystkie nabożeństwa. W kościele klękał o dwa kroki (zauważyliśmy to później) od kaplicy pani de Merret. Ponieważ obrał to miejsce od pierwszego razu, kiedy zaszedł do kościoła, nikt nie myślał, aby to było umyślnie. Zresztą, biedny chłopczyna ani nosa nie odrywał od książki do modlenia. Wieczorem zawsze się przechadzał w górach, w ruinach zamku. To była jedyna rozrywka, jaką miał; biedactwo, to mu przypominało rodzinne strony. Powiadają, że Hiszpania to same góry! Od pierwszych dni zaczął wracać późno do domu. Z początku niepokoiłam się widząc, że wraca aż po północy, ale później przyzwyczailiśmy się do jego fantazji, brał klucz i nie czekaliśmy już na niego. Mieszkał w domu, który mamy przy ulicy Koszarowej. Parobek powiedział nam, że jednego wieczora, kiedy pławił konie, ujrzał z dala mego granda pływającego w rzece jak ryba. Skoro wrócił, powiedziałam mu, żeby uważał na wodorosty; zdawał się nierad, że go widziano w wodzie. Wreszcie, proszę pana, jednego dnia, a raczej jednego rana, nie zastaliśmy go w pokoju, nie wrócił. Pótym szperała, aż ujrzałam pismo w szufladzie, gdzie było schowane pięćdziesiąt sztuk hiszpańskich dukatów, co to je nazywają portugałami i które warte były około pięciu tysięcy franków, i także diamentów na dziesięć tysięcy franków w zapieczętowanej skrzynce. W piśmie stało, że w razie, gdyby nie wrócił, zostawia nam te pieniądze i te diamenty pod warunkiem, żeby ufundować msze na podziękowanie Bogu za jego ucieczkę i też za jego zbawienie. W owym czasie żył jeszcze mój stary, pobiegł go szukać. I tu dopieroż historia! Przyniósł ubranie Hiszpana, które znalazł pod wielkim kamieniem, w palisadzie nad rzeką od strony zamku, prawie na wprost Grande Bretèche. Mąż wyszedł z domu tak rano, że nikt go nie widział. Przeczytawszy list, spalił ubranie i oznajmiliśmy, wedle życzenia hrabiego Feredia, że umknął. Podprefekt wypuścił za nim całą żandarmerię, ale ba! Ani śladu. Lepas sądził, że Hiszpan się utopił. Ja, proszę pana, nie sądzę: raczej przypuszczam, że to było coś w związku z hrabiną de Merret. Rozalia mówiła mi, że krucyfiks, do którego jej pani była tak przywiązana, iż się z nim kazała pochować, był hebanowy ze srebrem; otóż w pierwszych czasach swego tu pobytu pan Feredia miał właśnie taki krucyfiks, którego później już u niego nie widziałam. A teraz, prawda, proszę pana, że ja nie mam co mieć wyrzutów o tych piętnaście tysięcy franków i że one są sumiennie moje?
– Oczywiście. Ale czy pani nie próbowała wypytać Rozalii? – rzekłem.
– Jakżeby nie! Ale, widzi pan, ta dziewczyna to istna skała. Coś wie, ale niepodobna z niej wyciągnąć.
Pogwarzywszy jeszcze jakiś czas, gospodyni zostawiła mnie na łup mętnych i mrocznych myśli. Ogarnęła mnie romantyczna ciekawość, zabobonny lęk, dość podobny do uczucia, jakie nas chwyta, w chwili gdy wchodzimy w nocy do ciemnego kościoła, w którym widzimy mdłe światło migocące pod arkadami: przesuwa się jakiś mglisty cień, słychać szelest sutanny lub sukni, dreszcz nas przeszedł. Grande Bretèche i jej wysokie trawy, jej zaryglowane okna, zardzewiałe zawiasy, zamknięte drzwi, opustoszałe pokoje, wszystko to stanęło mi nagle fantastycznie przed oczyma. Siliłem się wniknąć w tajemnicze mieszkanie, szukając węzła owego groźnego dramatu, który zabił troje osób. Rozalia stała się w mych oczach najbardziej interesującą osobą w Vendôme. Przyglądając się jej, odkryłem w niej ślady tajemnej myśli, mimo wspaniałego zdrowia, jakie tryskało z pulchnej twarzy. Było w niej coś... wyrzut czy nadzieja... zachowanie się jej zwiastowało tajemnicę niby zachowanie się dewotki modlącej się bez przerwy albo dzieciobójczyni, która wciąż słyszy ostatni krzyk dziecka. Poza tym dziewczyna zdawała się gruba i pospolita, głupawy uśmiech nie miał nic zbrodniczego, każdy by ją rozgrzeszył już na sam widok wielkiej chustki w czerwono-niebieskie kraty okrywającej jędrny biust, wtłoczony w suknię w białe i fioletowe prążki.
„Nie – pomyślałem – nie opuszczę Vendôme wprzód, aż poznam całą historię Grande Bretèche. Aby dojść do celu, gotów jestem rozkochać Rozalię, jeśli trzeba.”
– Rozalio – rzekłem pewnego wieczora.
– Co, proszę łaski pana?
– Czy Rozalia nie jest zamężna?
Zadrżała lekko.
– Och, nie zbraknie mi chłopców, kiedy mi przyjdzie ochota szukać guza! – odrzekła śmiejąc się.
Opanowała szybko wzruszenie; wszystkie kobiety, od wielkiej damy do pomywaczki, mają ową sobie tylko właściwą zimną krew.
– Dość jest Rozalka świeża, apetyczna, aby jej nie brakło kawalerów! Ale powiedz mi, Rozalko, czemu, opuściwszy panią de Merret, zgodziłaś się do gospody? Czy pani nie zostawiła ci jakiego funduszu?
– Och, owszem! Ale, widzi pan, to najlepsze miejsce w całym Vendôme.
Była to jedna z tych odpowiedzi, które w języku sędziów i adwokatów nazywają się uchylaniem pytania. Rozalia wydawała mi się w tej całej historii niby pionek, o którego rozgrywa się partia szachów; znajdowała się w samym centrum intrygi i prawdy; byłem pewny, że jest wpleciona w węzeł. To nie była zwykła miłostka, był w tej dziewczynie ostatni rozdział powieści; toteż od tej chwili Rozalia stała się przedmiotem mych szczególnych starań. Przyglądając się bacznie dziewczynie, zauważyłem w niej, jak u większości kobiet, którym poświęcimy szczególną uwagę, mnóstwo zalet. Była czysta, staranna, była ładna, to rozumie się samo przez się: posiadła niebawem wszystkie zalety, jakich żądza nasza użycza kobiecie bez względu na jej stanowisko. W dwa tygodnie po wizycie rejenta, pewnego wieczora, lub raczej pewnego rana, bo było bardzo wcześnie, rzekłem do Rozalki:
– Słuchaj, opowiedz mi wszystko, co wiesz o pani de Merret.
– Och – odparła ze zgrozą – niech pan ode mnie tego nie żąda, panie Horacy!
Ładna jej twarz zachmurzyła się, kolory zbladły, oczy straciły swój niewinny połysk.
– Więc dobrze – rzekła – skoro pan chce koniecznie, opowiem, ale niech mi pan dochowa sekretu!
– Nie bój się, dobre dziecko, dochowam ci wszystkich sekretów jak złodziej: to najwyższy stopień rzetelności, jaki istnieje.
– Jeżeli to panu wszystko jedno, wolę już pańską własną rzetelność.
Poprawiła chusteczkę na głowie i przybrała odpowiednią pozę; istnieje bowiem niewątpliwie poza wyrażająca ufność, niezbędną przy opowiadaniu. Najlepiej się opowiada o pewnej godzinie, tak jak my tu siedzimy przy stole. Nikt nigdy nie opowiadał stojąc albo na czczo. Ale gdybym miał wiernie powtórzyć wymowę Rozalki, nie starczyłoby i tomu... Otóż, ponieważ wypadek, który mi opowiedziała dość mętnie, znajduje się między gadaniną rejenta a wersją pani Lepas, równie ściśle jak średnie człony proporcji arytmetycznej znajdują się między skrajnymi, wystarczy, jeżeli to państwu streszczę w krótkich słowach. Skracam tedy.
Pokój, który pani de Merret zajmowała w Grande Bretèche, znajdował się na parterze. Alkowa, mniej więcej na cztery stopy głęboka, wyżłobiona w murze, służyła jej za gotowalnię. Na trzy miesiące przed wieczorem, którego dzieje państwu opowiem, pani de Merret zaniemogła dość poważnie, do tego stopnia, że mąż zostawił ją samą i przeniósł się na pierwsze piętro. Niepodobnym do przewidzenia trafem wrócił tego wieczora o dwie godziny później niż zwykle z klubu, gdzie chodził na dzienniki i na dysputy polityczne. Żona myślała, że już dawno wrócił, że się położył, że śpi. Ale najazd na Francję był przedmiotem bardzo ożywionej dyskusji, partyjka bilardu zrobiła się gorąca, szlachcic przegrał czterdzieści franków, sumę ogromną jak na Vendôme, gdzie wszyscy ciułają grosze i gdzie obyczaje odznaczają się chwalebną skromnością, będącą może źródłem prawdziwego szczęścia, nie znanego paryżanom. Od jakiegoś czasu pan de Merret poprzestawał na pytaniu się Rozalii, czy pani śpi; otrzymawszy odpowiedź nieodmiennie twierdzącą, szedł do siebie ze spokojem zrodzonym z ufności i przyzwyczajenia.
Tym razem przyszła mu ochota zajść do żony, aby jej opowiedzieć swoje nieszczęście, może i pocieszyć się po nim. Przy obiedzie uważał, że żona przystroiła się bardzo zalotnie; wracając z klubu myślał sobie, że już jest zdrowa, że wypiękniała po chorobie. Spostrzegł to, jak mężowie spostrzegają wszystko, nieco późno.
Zamiast zawołać Rozalię, która w tej chwili była w kuchni i przyglądała się partyjce kucharki z woźnicą, pan de Merret skierował się do pokoju żony przy blasku latarki, którą postawił na schodach. Krok jego, nietrudny do poznania, rozległ się pod sklepieniem.
W chwili gdy szlachcic ujął klamkę, zdawało mu się, że drzwi od alkowy (o której wspomniałem) zamykają się: ale kiedy wszedł, pani de Merret była sama, stała przy kominku. Mąż pomyślał naiwnie, że to pewnie Rozalia jest w alkowie. Jednakże mgliste podejrzenie przemknęło mu przez głowę, spojrzał na żonę i ujrzał w jej oczach coś niepewnego, dzikiego.
– Późno dziś wracasz – rzekła.
Głos jej, zazwyczaj tak czysty i słodki, wydał mu się lekko zmieniony. Nie odpowiedział nic, bo w tej chwili weszła Rozalia. Miał uczucie, że piorun w niego strzelił. Przechadzał się po pokoju jednostajnym ruchem, chodząc z założonymi w tył rękami od jednego okna do drugiego.
– Czyś miał jaką przykrość, czyś może cierpiący? –
Uwagi (0)