Szara dama - Elizabeth Gaskell (internetowa wypozyczalnia ksiazek .TXT) 📖
- Autor: Elizabeth Gaskell
Czytasz książkę online - «Szara dama - Elizabeth Gaskell (internetowa wypozyczalnia ksiazek .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Elizabeth Gaskell
Następnego dnia kazano mi się ubrać w najładniejszą suknię, a i gospodynie wystroiły się na jego przyjęcie. Swoją drogą, miałam ochotę wymknąć się z saloniku, gdy usłyszałam jego głos w przedpokoju. Po jego wyjściu pani Ruprechtowa powinszowała mi podboju. Rzeczywiście, pan de Tourelle, zamieniwszy z domownikami tylko tyle słów, ile konieczna grzeczność wymagała, wyłącznie mną się zajmował i nieledwie sam zaprosił się na wieczór, oznajmiając, iż przyniesie najnowsze pieśni, które teraz wszyscy w Paryżu śpiewali. Pani Ruprecht powiedziała mi, że cały ranek biegała, ażeby zasięgnąć wiadomości o panu de Tourelle. Posiadał on zamek i ziemię w Wogezach, a oprócz tego duże dochody z innych źródeł; słowem – według niej – stanowił świetną partię. Nie przychodziło jej nawet do głowy, żebym mogła mu odmówić, i mam to przekonanie, że gdyby ktoś równie majętny był się starał o Zosię, to nie pytając jej o zdanie, byłaby ją wydała, choćby nawet był stary i wstrętny w przeciwieństwie do pana de Tourelle.
Tyle wydarzeń od tego czasu przeszło, iż nie umiem sobie obecnie zdać sprawy, czy go kochałam. Był ogromnie we mnie zakochany i niekiedy przerażał mnie wybuchami swojej miłości. Wszyscy przy tym byli zachwyceni jego uprzejmością, jego rzadkimi zaletami i uważali mnie za najszczęśliwszą z dziewcząt. Nigdy jednak nie czułam się swobodną w jego towarzystwie i byłam zadowolona, kiedy odchodził, choć z drugiej strony, kiedy go nie było, brakowało mi jego towarzystwa. Przedłużał umyślnie swój pobyt w Karlsruhe, ażeby się o mnie starać, obsypywał mnie prezentami, lecz nie mogłam odmawiać, gdyż pani Ruprecht na to nie pozwalała. Dary te były to najczęściej stare kosztowne klejnoty, należące widocznie do jego rodziny; a przyjmowanie ich ścieśniało, mimo mej woli, węzły pomiędzy nami. W owych czasach rzadko się zamieniało listy, i w tych niewielu, jakie do domu pisałam, nie wspominałam o panu de Tourelle, wszelako po jakimś czasie dowiedziałam się ze zdumieniem, że pani Ruprecht zawiadomiła ojca o świetnej partii, jaka mi się trafiła, i prosiła go o przybycie na zaręczyny. Nie przypuszczałam wcale, żeby aż tak daleko zaszło. Na tę moją uwagę Ruprechtowa wybuchnęła oburzeniem:
– Jak to – rzekła – więc przyjmowałaś starania pana de Tourelle, jego nadskakiwania, kosztowne dary, a teraz wahasz się, czy wyjść za niego? Cóż to za postępowanie!
Miała po części rację, tylko że ja byłam bardzo młoda, niedoświadczona i nie miałam wielkiej ochoty poślubienia pana de Tourelle, przynajmniej tak nagle. Cóż tedy miałam zrobić, musiałam ulec woli silniejszej od mojej.
Dowiedziałam się później, że były pewne trudności. Oto ojciec i brat życzyli sobie, żebym wróciła do domu, a moje zaręczyny i wesele odbyło się w starym młynie. Wszelako pani Ruprecht, pan de Tourelle, a nade wszystko Babetta, byli temu przeciwni. Tej ostatniej zależało na tym, żeby uniknąć kłopotu, przy tym na pewno była zazdrosna, żem robiła na pozór partię o tyle świetniejszą. Niestety, gdyby to można wszystko przeczuć i przewidzieć!
Zatem mój ojciec z bratem przyjechali na zaręczyny. Mieli zatrzymać się w oberży w Karlsruhe przez dwa tygodnie, po czym ślub miał się odbyć. Pan de Tourelle zawiadomił mnie, iż musi na czas, dzielący te dwie uroczystości, udać się do domu, w celu załatwienia różnych interesów. Byłam z tego bardzo rada, bo jego stosunek do mego ojca i brata nie podobał mi się wcale. Wprawdzie był względem nich równie grzeczny, jak względem całej rodziny Ruprechtów, ale traktował ich z góry. Pewne obrzędy kościelne, do których ojciec przywiązywał dużą wagę, raziły mojego narzeczonego. Spostrzegłam też, iż Fryc uważał jego przesadzone objawy uprzejmości za kpiny, i że jest tym mocno zadraśnięty. Co do spraw majątkowych pan de Tourelle okazał się tak bezinteresownym, że nie tylko zadowolił, lecz wprost zadziwił, tak mojego ojca, jak brata. Tylko ja jedna byłam obojętna na wszystko; oszołomiona, zdesperowana, czułam się omotaną siecią, w którą mnie własna nieśmiałość i słabość charakteru wtrąciły i nie widziałam sposobu wydobycia się z tego położenia. Przez te dwa tygodnie lgnęłam do moich drogich jak nigdy przedtem; przy nich czułam się swobodna, nie potrzebowałam uważać na każdy mój ruch, każde słowo, z obawy ażeby nie być strofowaną przez panią Ruprecht, lub napomnianą w nader uprzejmy sposób przez pana de Tourelle.
Pewnego dnia wyznałam ojcu, że wolałabym nie wychodzić za mąż i powrócić z nim do starego młyna; przyjął to jednak bardzo niedobrze, uważał bowiem, że obrzęd zaręczyn związał mnie już z moim narzeczonym. Zadał mi wprawdzie kilka poważnych pytań, lecz moje odpowiedzi nie polepszyły mego położenia.
– Czy wiesz o jakimś jego czynie, przez który mogłoby ominąć was boskie błogosławieństwo? Czy czujesz niechęć lub wstręt do niego?
Cóż mogłam na to odpowiedzieć? Wybąkałam tylko, że zdaje mi się, iż nie dosyć go kocham, ażeby zostać jego żoną, a mój biedny stary ojciec uważał to za kaprys dziewczęcy, dla którego nie można było się wycofywać, skoro już rzeczy zaszły tak daleko.
Ślub nasz zatem odbył się w zamkowej kaplicy, dzięki zabiegom pani Ruprecht, która uważała to za szczyt szczęścia. Stało się: byłam zaślubioną i po dwóch dniach spędzonych w Karlsruhe na weselnych uroczystościach, wśród nowych arystokratycznych znajomości, pożegnałam się na zawsze z moim drogim starym ojcem.
Prosiłam męża, żebyśmy przez Heidelberg pojechali do jego zamku, lecz pod jego pozorną zniewieściałością napotkałam taką stanowczość, jakiej się nie spodziewałam. Odrzucił moją pierwszą prośbę i to w sposób bezwzględny.
– Odtąd, moja Anno – rzekł – będziesz się obracała w zupełnie innym środowisku, zapewne od czasu do czasu będziesz mogła wyświadczyć jakąś uprzejmość swojej rodzinie, ale zażyłe z nią stosunki są niepożądane i nigdy na nie nie pozwolę.
Lękałam się po tym odezwaniu zapraszać ojca i brata, przy ostatnim jednak pożegnaniu zapomniałam o obawie i gorąco prosiłam, żeby mnie wkrótce odwiedzili; ale oni pokiwali na to smutnie głowami, mówiąc, że interesy nie pozwalały im opuszczać domu, że będziemy odtąd prowadzić odmienny tryb życia, że obecnie ja już jestem Francuzką. W ostatniej chwili ojciec, błogosławiąc mnie, wyrzekł wzruszonym głosem:
– Gdybyś kiedyś, moje dziecko – Boże uchowaj – była nieszczęśliwa, pamiętaj, że dom ojcowski zawsze stoi przed tobą otworem.
Na te słowa już miałam zawołać:
– O mój ojcze, mój drogi ojcze, zabierz mnie z sobą! – kiedy uczułam obecność mego męża tuż przy sobie. Objąwszy nas pogardliwym spojrzeniem, wziął mnie za rękę i wyprowadził płaczącą ze słowami:
– Lepiej pożegnań nie przedłużać.
Jechaliśmy do zamku w Wogezach całe dwie doby, gdyż drogi były niedobre. Podczas tej podróży był mi całkowicie oddany, zdawało się, iż chciał najczulszą troskliwością zatrzeć gorycz pożegnania. Cóż, kiedy dopiero teraz odczuwałam w całej pełni przepaść, jaka mnie oddzieliła od mojej przeszłości i od moich ukochanych; to też nie byłam zbyt wesołą towarzyszką nużącej podróży. W końcu mój żal, spowodowany rozłąką z ojcem i bratem, tak zniecierpliwił pana de Tourelle, że zaczął być względem mnie przykrym, co mnie do reszty unieszczęśliwiło. Nie dziw też, że w tym usposobieniu widok, Les Rochers wydał mi się ponurym. Z jednej strony zamek wyglądał jak sklecony naprędce budynek na jakiś tymczasowy użytek; nie zdobiły go ani drzewa, ani krzewy, natomiast mech porastał kupy nieuprzątniętych kamieni i gruzu; z drugiej zaś wznosiły się wysokie góry i skały, od których miejsce to brało swoją nazwę, i oparty o nie stał stary zamek, liczący kilka wieków.
Nie był on wielkim, ale malowniczym, i daleko byłabym wolała w nim zamieszkać, niż w wyświeconych, na wpół umeblowanych pokojach, jakie naprędce urządzono w nowym budynku na moje przyjęcie. Te dwie, niepasujące zupełnie do siebie części zamku połączone były z sobą licznymi korytarzami, ukrytymi drzwiami, w których nigdy nie mogłam się zorientować. Pan de Tourelle zaprowadził mnie do pokoi przygotowanych dla mnie i oddał je uroczyście w moje posiadanie, przepraszając, że z powodu pośpiechu nie mógł ich tak urządzić, jak byłby sobie życzył; obiecywał wszelako, że w przeciągu kilku tygodni nie będzie w nich brakowało nic, o czym by najbardziej wymagająca właścicielka mogła zamarzyć.
Wieczorem, a było to jesienią, kiedy spostrzegłam własne oblicze, odbijające się w lustrach obszernego salonu, którego spora liczba świec nie była w stanie należycie oświetlić, taki mnie lęk opanował, że przytuliwszy się do męża, prosiłam go, żeby mnie zabrał do pokoi, jakie zajmował przed ślubem. Choć starał się przykryć to śmiechem, spostrzegłam, że był rozgniewany i oparł się stanowczo mojemu życzeniu. Musiałam tedy zostać w owym wielkim salonie, w którym zdawało mi się, że otoczona jestem duchami odbijającymi się w zwierciadłach. Miałam oprócz tego buduarek trochę mniej ponury i sypialnię ze starymi wypłowiałymi meblami. Tam też najchętniej siadywałam, zamykając starannie wszystkie drzwi, prócz tych, którymi przychodził pan de Tourelle ze swoich pokoi, położonych w starej części zamku. Widziałam, że go to drażniło i że zawsze starał się wyciągnąć mnie do salonu, którego coraz bardziej nie lubiłam, gdyż był oddzielony od reszty budynku długim korytarzem, na który otwierały się wszystkie drzwi moich pokoi. Korytarz ten zamykały ciężkie podwoje, przykryte grubą kotarą tak, że nie dochodził do mnie żaden odgłos z tego, co się działo w drugiej części domu; rzecz prosta, że i służba nie mogła usłyszeć mojego głosu.
Dla młodej dziewczyny, przyzwyczajonej do wspólnego wesołego życia rodzinnego, takie osamotnienie było wprost straszne; tym bardziej, że pan de Tourelle, jako właściciel ziemski i zapalony myśliwy, całe dnie a czasem i po kilka dni spędzał poza domem. Nie byłam dumną i byłabym chętnie rozmawiała ze służbą dla przerwania mojej samotności, gdyby ta podobna była do naszej dobrodusznej niemieckiej służby. Cóż, kiedy wszystkich tych służących, od pierwszego do ostatniego, nie lubiłam, nie mogąc sobie zdać sprawy, dlaczego. Niektórzy z nich byli uprzejmi, lecz ich poufałość raziła mnie; inni byli wprost niegrzeczni, traktowali mnie, jak gdybym była nieproszonym gościem a nie żoną ich chlebodawcy; a jednak tych drugich jeszcze wolałam niż pierwszych. Główny kamerdyner należał do ostatnich; bałam się go jak ognia, okazywał bowiem niesłychaną pewność siebie i pewien rodzaj podejrzliwości względem mojej osoby; niemniej pan de Tourelle wysoko go cenił. Zauważyłam nawet, że Levebre'em rządził poniekąd swoim panem, wtedy gdy mnie się nie udawało mieć nad nim najmniejszego wpływu. Uważał mnie za drogocenne cacko, które pielęgnował, pieścił, ubóstwiał i starał się mu dogadzać, ale niedługiego czasu potrzebowałam, ażeby dojść do przekonania, że ani ja, ani może nikt nie mógł ugiąć żelaznej woli tego na pozór tak delikatnego i prawie zniewieściale wyglądającego człowieka. Nauczyłam się lepiej czytać w tym pięknem obliczu i widziałam, jak czasem z powodów, z których nie umiałam sobie zdać sprawy, śmiertelna bladość pokrywała je, usta wykrzywiały się kurczowo, a oczy rzucały stalowe, złowrogie blaski. Za mało jednak miałam przenikliwości, ażeby zdać sobie sprawę z tajemniczości mojego otoczenia. Wiedziałam, że z punktu widzenia światowego zrobiłam świetną partię, gdyż mieszkałam w zamku i byłam otoczona gromadą służby; wiedziałam, że pan de Tourelle kochał mnie na swój sposób, że był dumny z mojej urody, bo mi to często mówił; ale zarazem był zazdrosny, podejrzliwy i autokratyczny. Czułam, że byłabym mogła się do niego przywiązać, gdyby się był o to starał; ale byłam nieśmiała z natury, a on mnie przestraszał wybuchami gniewu, które, nawet wśród uniesień miłości, niezręczne jakieś moje słowo lub westchnienie tęsknoty za ojcem, nagle wywoływały.
Doszło do tego, że trwożliwie unikałam jego towarzystwa; a i to nie uszło mojej uwagi, że im więcej pan de Tourelle okazywał mi swoje nieukontentowanie, tym więcej zdawało się to cieszyć Lefebre'a. Przeciwnie, gdy również bez powodu wracał mi swoją miłość, kamerdyner zerkał na mnie złośliwie z ukosa i odzywał się do swego pana bez żadnego uszanowania. Zapomniałam zaznaczyć, że mój mąż okazywał mi pewną pogardliwą litość z powodu obawy, jaką wzbudzał we mnie wielki a ponury salon. Napisał więc do magazynierki, która dostarczyła mi wyprawę z Paryża, ażeby wyszukała odpowiednią dla mnie, w średnim wieku pannę służącą, która by się zajęła moją toaletą, a w potrzebie mogła mi dotrzymywać towarzystwa.
Przysłana z Paryża pokojówka była Normandką i miała na imię Amanda. Była to wysoka, piękna, choć nieco chuda czterdziestoletnia kobieta. Polubiłam ją od pierwszego wejrzenia, gdyż była dla mnie uprzejmą, bez poufałości, przy tym całe jej zachowanie tchnęło naturalnością i szczerością, do której byłam przyzwyczajona od dzieciństwa, a której mieszkańcom Les Rochers tak bardzo brakowało. Pan de Tourelle zlecił jej, żeby stale przebywała w buduarku i była na każde moje zawołanie; przy tym żeby mnie zastępowała w zarządzaniu domem.
Uwaga, jaką zrobił pan de Tourelle w niespełna kilka tygodni, że jako wielka dama zanadto byłam poufałą z moją panną służącą, była zupełnie słuszna. Nie można się temu dziwić, urodzeniem byłyśmy sobie prawie równe: ona – córka normandzkiego krawca, i ja – córka niemieckiego młynarza; przy tym czułam się tak osamotnioną! Trudno było dogodzić memu mężowi. Wszak sam napisał, żeby przysłano osobę, która by mi mogła dotrzymywać towarzystwa, teraz zaś był o nią zazdrosny i złościł się, że śmiałam się z jej wesołych piosneczek i zabawnych konceptów, podczas gdy w jego obecności byłam zbyt zatrwożoną, żeby się móc uśmiechnąć.
Od czasu do czasu, mimo złej drogi, jakaś rodzina z sąsiedztwa przyjeżdżała do nas w odwiedziny w ciężkiej karecie, była też mowa o wyjeździe do Paryża, jak tylko się tam uspokoi; poza tym cały pierwszy rok mojego małżeństwa zeszedł jednostajnie; jedynym urozmaiceniem były niespodziewane wybuchy gniewu, to znów gwałtownej miłości ze strony pana de Tourelle.
Jednym z powodów, dla których tak polubiłam towarzystwo Amandy, było i to, że podczas gdy wszyscy mieszkańcy zamku wzbudzali we mnie przestrach, ona nie bała się nikogo. Śmiało rozmawiała z Levebre'em, który ją za to szanował, a nawet stawiała czoło mojemu mężowi, zachowując przy tym należny mu szacunek. Mimo dosyć ostrego języka z innymi, względem mnie pełną była najczulszej tkliwości, a to tym bardziej, że wtajemniczona była w to, o czym jeszcze nie śmiałam panu de Tourelle powiedzieć; a mianowicie że spodziewałam się zostać matką; nadzieja tego wypadku roztkliwiała tę kobietę, która już nie spodziewała się mieć kiedykolwiek własnych dzieci.
Znów nadeszła jesień. Już pogodziłam się z moim mieszkaniem, nowy budynek nie wyglądał już tak ponuro, kamienie i gruzy były uprzątnięte i pan de Tourelle kazał mi urządzić mały ogródek, w którym starałam się hodować te kwiaty, do których byłam przyzwyczajoną
Uwagi (0)