Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖
Jest pierwsza połowa siedemnastego wieku, do Gdańska przybywaporucznik marynarki królewskiej, Kazimierz Korycki. W okniejednej z kamienic dostrzega śliczną dziewczynę.
Dowiaduje się,że dom należy do mistrza Schulza, bogatego rzemieślnika handlującego wyrobami z bursztynu, co daje pretekst do wstąpieniado środka pod pozorem zakupów i dowiedzenia się czegoś więcejo tajemniczej pannie.
Romans przygodowy z klasycznymi elementami powieści gatunkupłaszcza i szpady: rodzinna zagadka, miłość, zazdrość, intryga,ucieczka i pościg, szczęśliwe zbiegi okoliczności i nieoczekiwanezwroty akcji. Fabuła rozgrywa się na plastycznie odmalowanymhistorycznym i obyczajowym tle epoki, z bogatymi w szczegółyopisami strojów, budynków, wnętrz i przedmiotów.
Czytasz książkę online - «Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
W tej chwili owa srebrna iskra na dzwonniczce zaczęła chwiać się w tę i tamtę1519 stronę i brzmienie dzwonu tętniące, uroczyste, radosne, rozległo się w przedwieczornej ciszy.
Domownicy, którzy dotąd stali z rękami złożonymi jak do modlitwy, zapatrzeni w pana Kazimierza, zasłuchani w jego rozmowie, teraz podnieśli oczy.
— Oho! Już jadą! — wykrzyknął rękodajny.
— Ach, jakież ich tu szczęście czeka! — zawołała starościna, podnosząc twarz rozjaśnioną, a jej źrenice, jeszcze łzami zasute1520, zwróciły się ku lipowej ulicy.
Pan Kazimierz wstał i także w tamtę stronę skierował spojrzenie.
Pod kościołem istotnie wszystko się kłębiło. Wkrótce też do brzmienia dzwonu domieszały się i jakieś inne dźwięki, dziwnie piskliwe i przenikające. Tłum zafalował po dwóch stronach drogi, runęły tętenty, krzyki, chrzęsty i ukazał się weselny orszak.
Przodem szli grajkowie, draby tęgie i czerstwe1521, przebrane po janczarsku1522 w zielone kaftany, wyszyte błyszczącą taśmą, i w ogromne, białe czapczyska o wiszących nad uchem worach.
Najpierwszy, sam jeden, stąpał dobosz, który na dwóch bębenkach, stufarbnych jak wielkanocne jaja, wykonywał krzyżową sztuką pałeczek niesłychane muzyczne figle.
Za nim, dwiema czwórkami, ośmiu innych; jedni dęli w trąby, drudzy w cienkie piszczałki; ten pobrzękiwał triangułem1523, tamten klaskał w miedziane talerzyki, ów trząchał prątkiem o stu dzwonkach — wszyscy na zabój wygrywali jakąś ogłuszającą turecką melopeję1524.
Za janczarami na wysokich kołach toczył się powóz najmodniejszy wówczas, prześliczny, zwany brożkiem. Był to rodzaj kosza złocistego; z narożników jego wystrzelały cztery złote słupki ukośnie ku górze rozchylone, a na słupkach spoczywał, równie złoty, misternie rzeźbiony baldachim. Całą tę budowę, kołyszącą się na pasach jakby łódka, ciągnęło sześć koni cugowych1525, skarogniadych1526, zdobnych w pióropusze. Woźnica siedzący na przodzie brożka miał ubranie przepołowione we dwie barwy: krwistą i błękitną (kolory wiary i stałości), na piersiach i plecach strumienie złotych łańcuszków, przepięte od ramienia do ramienia i rzęsiście dzwoniące, a na czapce forgę1527 ze wstęg czerwono-żółtych, które w pędzie chwiały się za nim jak płomień pochodni. Tak alegorycznie przystrojony woźnica ten wyobrażał Hymen1528. Przed nim na jednym z lejcowych1529 koni siedział foryś1530, wdzięczne pacholę w różowej katance1531, z łuczkiem i kołczanem u pleców, do których przypięto mu husarskie skrzydła; ten miał przedstawiać lecącego przed Hymenem amorka.
Tak pięknie wiezieni, w głębi brożka pod baldachimem siedzieli państwo młodzi, para nadobna1532 i, wedle słów starościny, „miłująca się po gołębiemu”, chociaż (jak to najczęściej bywa) z samych przeciwieństw dobrana.
Oblubieniec w krótkim złotolitym żupanie1533, z lamparcią deliurką1534 wiszącą na barkach, z czaplą kitą i sobolową1535 opuszką1536 u kołpaka1537, z cudną damascenką1538 u boku, miał oczy niebieskie jak turkusy, różowe, uśmiechnięte usta, nad którymi wywijał się złoty wąsik, i tak w ruchach, jak w obliczu jakąś uprzejmą pogodę, której twarde, obozowe życie jeszcze nie zdołało przymroczyć.
Oblubienica za to miała piękność po trosze cygańską, tę piękność chmurną i namiętną, co to i odpycha, i przyciąga. Pod strzechą włosów, czarnych aż do granatowego połysku, pod brwiami jakby węglem nakreślonymi tkwiły oczy szeroko rozwarte, zwykle nieme i tylko jakby zadziwione; ale przy każdym wzruszeniu krzyżowały się w nich błyskawice. Lica śniade rzadko kwitły rumieńcem; tylko wieczna czerwoność ust nieco grubych odkrawała się od nich jaskrawo, jakby rozcięty granat.
A ta burzliwość wejrzenia, ta ciemność włosa i cery odbijały dzisiaj tym silniej, że według obyczaju polskiego panna młoda od stóp do głów była w bieli.
Suknię miała ze srebrnej lamy1539 przepinaną mnóstwem pontałów, czyli węzłów perłowych; u szyi kołnierz z mięsistych weneckich koronek i takież velum1540 aż do ziemi; na welonie kręcił się złoty łubek1541 opleciony w mirt1542 i rozmaryn1543.
Tuż za brożkiem jechał inny wózek, otwarty i długi jakby wasąg1544, już nie złoty, ale wzorzysto malowany, pełen świergotu i chichotu, istny kosz kwiecia, bo tam na ławeczkach, rzęd1545 za rzędem, usadowione były druhny w jasnobarwnych jubkach1546 i letniczkach1547, z pękami kwiatów u głowy i piersi, z ciekawymi oczami, które strzelały to ku pannie młodej, to ku drużbom.
Drużbowie harcowali konno po dwóch stronach brożka i panieńskiego kosza, wszyscy tacy śliczni a strojni, że aż się w oczach ćmiło; to rzucili piękne słówko której z druhen, to w mądrych zwrotach toczyli rumelijskimi1548 wierzchowcami, na których srebrne siatki, kule i napierśniki pochrzęstywały szkliście; czasem na wiwat z guldynek1549 dawali ognia.
Za wózkiem panieńskim toczyły się jeszcze kolebki o półokrągłych budach i rydwany o podwiniętych oponach1550, spoza których można było dojrzeć migocące od brylantów i szmaragdów szpinki, krzyże, alszbanty1551, przy tym fale złotych i srebrnych forbotów, przy tym tęgie brokadie1552 i miękkie dywtyki1553, bo tam długim szeregiem jechały starsze i młodsze niewiasty, a z nimi najpoważniejsze męskie głowy: pan wojewoda, bliski krewny starościny, dwóch kasztelanów, podkomorzy1554, miejscowy proboszcz i różni inni duchowni sproszeni na tę uroczystość. Wkoło kolasek jechało jeszcze konno mnóstwo mężczyzn, za nimi tłum widzów zwijał się powoli z dwóch brzegów gościńca i coraz to nowe ogniwa dowiązywał do weselnego łańcucha.
Kiedy cały ten orszak pod promieniami zachodzącego słońca zaczął migotać i płynąć, i szumieć, panu Kazimierzowi, stojącemu na ganku, wydało się, że stoi na pomoście „Łabędzia” i widzi lecący ku sobie roziskrzony wał morski. Jedną ręką przysłonił oczy, drugą rękę podniósł i wykrzyknął:
— A to mi wesele! Jeszcze lepsze niż tamte gdańskie. To mi po rycersku, po naszemu!
Już też okrzyki dopłynęły do bramy.
Janczarowie rozstąpili się, stanęli przy dwóch wjazdowych słupach i brożek pierwszy wleciał na dziedziniec, a Hymen i Amor tak dzielnie pokierowali końmi, że choć w pełnym pędzie okrążyły trawnik, przecież przed gankiem stanęły jak wryte.
Pan młody wyskoczył na stopnie (które nie były otwierane, ale wisiały nieruchomie1555 jak trzy pudła, kobierczykiem obite), chwycił pannę młodą pod ręce, wionął nią w powietrzu jak obłokiem i postawił na czerwonym suknie, po którym oboje wbiegli i upadli do nóg starościny.
Rękodajny co żywo podał tacę, ale matka, zapomniawszy o wszystkim, odepchnęła tę zawadę i, obejmując głowy nowożeńców, urywanym głosem wołała:
— Dzieci moje! Bóg wielki! Bóg dobry! Marysia się znalazła!... Krysiu moja, to za ciebie mi ją Pan Bóg oddaje! Władku, masz siostrę! Nasza Marysia żyje!...
Na te słowa panna młoda wydała krzyk gwałtowny, obsunęła się jeszcze niżej, objęła nogi starościny i wołała:
— Czy może być? Żywa? O pani matko, jaka ty święta, kiedy Pan Bóg w takie konfidencje1556 wchodzi z twoimi wotami! Ale gdzież ona, ta biedaczka?
— Gdzie Marysia? Dajcież ją sam! — wołał pan młody, oglądając się na wszystkie strony.
— Jeszcze jej tu nie masz, ale, da Bóg, będzie. Ten kawaler ją widział, powieda, że ją sprowadzi, patrzcie, oto imci Korycki, jej salwator1557, mój drugi syn, to będzie mąż Marysi.
Pan rotmistrz skoczył ku panu Kazimierzowi, objął go za szyję, całował w oba policzki raz i drugi, i trzeci, a wciąż wołał:
— Kochany! Setny chłopcze! Niechże cię! A toś cudotwórca! Święty Pański, czy co?
W tejże chwili panna młoda, wciąż na klęczkach, zwróciła się ku panu Kazimierzowi; nie spojrzała nawet, kto on taki, młody czy stary, pan czy parobek, tylko chwytała go za ręce, chciała je do ust ponieść i ze łkaniem wołała:
— Daj, daj, dobrodzieju! Niech ucałuję te ręce przezacne, co pani matce wróciły jej skarb!
Pan Kazimierz, zakłopotany, wyrywał ręce i prosił:
— Dajże pokój wacpani... A toć ja raczej winien całować te hatłasowe rąsie.
Na takie kawalerskie słowa klęcząca podniosła oczy, spostrzegła dopiero teraz, że ów „dobrodziej” to dorodny młodzieniec, zerwała się zmieszana i spłonęła.
Pan młody zawołał ze śmiechem:
— A to mi się skonfundowała1558 moja panna!
I patrzył dobrotliwie to na nią, to na niego, potem nagle zamyślił się i szepnął starszemu drużbie, który stał tuż przy nim:
— Jaki ten kawaler podobny do kogoś... Widzisz waszmość? On i moja panna... A to istne dziwo...
— A prawda! — potwierdził drużba. — Podobniusieńcy, jakoby rodzeni. Osobliwsza rzecz, jakie to hazard1559 wyprawia kombinacje!
Tymczasem kolebki jedne po drugich zajeżdżały, goście zapełniali schody, ganek, sień i coraz tłumniej cisnęli się do starościny dla składania jej weselnych powinszowań.
Wieść o znalezieniu się Marysi padła między to radosne zgromadzenie jakby raca siarczysta, po której wybuchnął cały fajerwerk okrzyków, uniesień i podwojonych powinszowań. Starościna przedstawiała wszystkim pana Kazimierza jako przeszłego i przyszłego zbawcę swojej córki, chciała wysławiać jego męstwo i poświęcenie, ale w tym niezmiernym ścisku i zgiełku nikt prawie nie mógł jej dosłyszeć. Tłoczono się więc znowu do pana Kazimierza, mężczyźni obsypywali go potężnymi uściskami, niewiasty wdzięcznymi spojrzeniami, a wszyscy oblegli tysiącem i tysiącem pytań.
Jednak rękodajny ciągle się pani domu napierał z chlebem i solą, a widząc, że na niego nie zważa, wsunął tacę tuż przed jej oczy i nachyliwszy się do jej ucha, mówił:
— Pani starościno! Mościa pani! Trza koniecznie to oddać, bo jak państwo młodzi tego nie wezmą, to będzie zły omen.
— Masz aspan rację — odparła na koniec. — Słuszną rację. Krysiu! Władek! Chodźcie tu, moje dzieci! Z onych emocji nie pilnowałam ja się obyczaju starego. Niechże się święci choć teraz. Weźcie te dary boże, aby dom wasz nigdy nie zaznał głodu i aby żywot cały był wam smakowity.
Państwo młodzi znów przyklękli przed matką dla odebrania jej darów i nowy okrzyk obecnych potwierdził wyrażone przez nią życzenie.
Jeden tylko pan Kazimierz milczał.
Na to imię „Krysia”, które kilka razy doleciało już jego uszu, myśl nowa, dziwna, przestrzelista zaświtała w jego pojęciu. Przez chwilę stal osłupiały, niesłyszący pochwał ani pytań, jakimi go wciąż oblegano, aż nagle rzucił się ku pannie młodej, chwycił ją gwałtownie za rękę i zapytał zdławionym głosem:
— Tak to więc na imię wacpani Krystyna?
— A jakże. Na chrzcie świętym dano mi Krystyna. Jedyna też to rzecz, co mi się ostała po moich biednych, zatraconych rodzicach. Ale pozwól waszmość...
To mówiąc, wstawała od nóg starościny i usiłowała wyciągnąć swoją rękę z rąk pana Kazimierza. Tymczasem ten, zamiast puścić, coraz mocniej ściskał i coraz natarczywiej pytał:
— Jeszcze... jeszcze... Ile wacpani lat miałaś, jak cię z domu wzięły pogany?
— Ach, Boże! Co to waszmość może obchodzić?
— Gadaj wacpani, ja chcę wiedzieć, ja muszę wiedzieć...
— Ano, coś tak trzy czy cztery... Wszak prawda, pani matko?
— Czysta prawda — potwierdziła starościna. — Wyglądała na czterolatkę i już wcale dobrze gadała.
— Na miłość boską! — wołał pan Kazimierz głosem coraz bardziej wzruszonym. — To właśnie jak nasza Krysia. Bo trza wiedzieć wacpaństwu, żem i ja w onym dziecinnym jasyrze utracił siostrę, co zwała się Krysia i miała kole czterech latek, i nigdy my jej nie mogli odszukać.
— Czy może to być? — odparła panna młoda, którą także wzruszenie zaczęło już ogarniać.
— Cztery lata — powtarzał Kazimierz. — Toć można już coś pamiętać. A waszmość, pani Krystyno, nic nie pomnisz1560? Jak cię zwali ci rodzice? To miejsce, gdzie siedzieli?
— A Boże mój! Żebym ci ja była wiedziała, toby mię pani starościna była zaraz do nich odwiezła1561. Ale mały dzieciak takowych rzeczy nie wie.
— I nic nie wspominasz sobie, nic?
— A juści, pomnę różne rzeczy, jeno takie, co się na nic nie zdadzą.
— A może się i zdadzą. Proszę jeno, powiedaj, bo ze mnie dusza chyba wyjdzie...
— Owóż tedy — mówiła panna młoda powoli, przesuwając ręką po czole — pomnę panią matkę, że była cieniuchna...
— Tak, tak, była subtelna i niewysoka.
— I niewysoka. I miała u pasa różańczyk, to ja się nim precz1562 bawiłam.
— A miała, miała i ja pamiętam.
— A pan ociec, owszem, był duży i wąsy miał okrutne, aż ja ich się bojałam.
— Siwe, co?
— Ale gdzież znowu! Czarniusieńkie jak wiszące dwa pióra od kruka.
— No tak, prawda, wonczas one jeszcze były czarne. Tak, pan ociec i dziś ma wąsy długie, o! tyle. A wżdy to jeszcze nic nie znaczy. U nas co bogobojna białogłowa, to z różańcem, a co mąż rycerski, to wąsal.
— Czekaj no waszmość, a ja jeszcze coś o panu oćcu powiem... rzecz to ucieszna, chociaż ja takoż się tego bojałam. Oto jak był komu rad abo się komu dziwował, to zawdy mawiał: „A niechże cię Turek zje!”
— Jezu Maryja! Józefie święty! A toć to akurat przysłowie pana oćca, pana miecznika. A toć to wacpani chyba nasza Krysia, bo nie ma na świecie drugiego człeka z tym proverbium1563, ja przynajmniej na takiego drugiego jeszczem się nie natknął. Jezu Maryja! Co jeszcze wiesz? Jaki to tam u nas dom? Jaki sad?
— O! To mi się w głowie nie ostało. Wiem jeno, że za sadem, nad jakowąś wodą, była góra...
— Nie góra, jeno kopiec, stary graniczny kopiec...
—
Uwagi (0)