Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖
Jest pierwsza połowa siedemnastego wieku, do Gdańska przybywaporucznik marynarki królewskiej, Kazimierz Korycki. W okniejednej z kamienic dostrzega śliczną dziewczynę.
Dowiaduje się,że dom należy do mistrza Schulza, bogatego rzemieślnika handlującego wyrobami z bursztynu, co daje pretekst do wstąpieniado środka pod pozorem zakupów i dowiedzenia się czegoś więcejo tajemniczej pannie.
Romans przygodowy z klasycznymi elementami powieści gatunkupłaszcza i szpady: rodzinna zagadka, miłość, zazdrość, intryga,ucieczka i pościg, szczęśliwe zbiegi okoliczności i nieoczekiwanezwroty akcji. Fabuła rozgrywa się na plastycznie odmalowanymhistorycznym i obyczajowym tle epoki, z bogatymi w szczegółyopisami strojów, budynków, wnętrz i przedmiotów.
Czytasz książkę online - «Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
Od tej bramy droga, wysadzana lipami, biegła prosto jak wystrzał do wiejskiego drewnianego kościołka, który szarzał w oddaleniu nagim czworobokiem swoich ścian sędziwych i dachem jeszcze spiczastszym niźli dworski, uwieńczonym dzwonniczką, gdzie pod słońcem coś migało, niby srebrna iskra, pewnie sygnaturka1427.
Cały ten obraz był zatłoczony wieśniactwem1428 odświętnie ubranym; jedni przez płoty zaglądali do dziedzińca dworskiego, inni długimi sznurami stanęli po dwóch stronach gościńca; największe tłumy roiły się koło kościoła; tam aż pstro było na polu od pasiastych spódnic, kwiecistych fartuchów, granatowych sukman i sterczących nad głowami jagnięcych wykrawanek1429.
Pokazanie się pana Kazimierza sprawiło w tej nieruchomej ciżbie niejakie poruszenie. Na widok ubioru wojskowego, i to nieznanego w tych stronach, oglądano się ciekawie.
— O! Jeszcze jeden! I jakowy cudaczny — ozwała się któraś dziewka1430.
— Wczas! — podchwycił stojący tuż parobek. — Jadzie na gaszenie świeców.
Pan Kazimierz zatrzymał konia i spytał najbliżej stojących:
— Niech będzie pochwalony! Gadajcie, nie zmylił ja drogi? Wszak ci ta wieś to Dobrowola?
— A juści. Co ma być jenszego?
— No to dobrze. A co się tu dzieje? Odpust1431 macie czy jarmark, żeście wszyscy z chałup wylegli?
Tu starszy jakiś gospodarz pokłonił się mu do strzemienia.
— A to, proszę puna pułkownika, tu som gody1432. Pun rotmistrz1433 się żeni.
— Co za rotmistrz?
— Ode pancernej choręgwi.
— No tak, ale co za jeden zacz?
— Jakoż to: co za jeden? To pun starościc, nasz młody dziedzic.
— A tom trafił jak kulą w płot! Pewnie pan starosta ociec w kościele?
Chłopi spojrzeli po sobie drwiąco. Gospodarz pokręcił czapkę w rękach i znów mówił:
— Pun pułkownik zza morza puno jadzie, kiej pyta o puna starostę?
— Bo co? Czygo tu nie ma?
— Jest ci, jeno tam kole kościoła pod krzyżem leży wznak i śpi już całkie dwanaście roków.
— Co? Starosta nieżyw? Oj, to źle. No, a pani starościna także już nie żywie1434?
— A Boże broń! Bez uroku1435 mówiący1436, żywa ona jeszcze, ale jeno bez pół1437, bo jak pochowała puna starostę, zaraz ją paralusz1438 ruszył. O, widzi pun pułkownik, tam za bramom pański dum? Una tam siedzi na gonku; nie mogła nieboga punść do kościoła i na szlub synaczka, jeno się kazała wytoczyć przed próg i czeka z chlebem i solom. Widzita1439? Kole niej rękodajny1440, co to paniom ongi prowadzał, a tera jeno przeciąga jom z ławą. I pun marszałek stoi tam, i jensze wielgie ludzie dworskie.
Gospodarz byłby jeszcze dłużej się chwalił znajomością starościńskich dworzan, ale pan Kazimierz mu przerwał:
— Bóg zapłać! Z drogi, chamy!
I ruszył, oglądając się za Maćkiem.
Ten właśnie wyjeżdżał z gaju, wstrzymał nagle szkapę i rozdziawiwszy usta, dziwował się:
— Olaboga! Co tu naroda!
Na skinienie pańskie co tchu skoczył, rzesza się rozstąpiła i obaj wjechali w ulicę lipową. Droga była wysypana pachnącym tatarakiem; po brzegach stały beczki ze smołą jeszcze niezapaloną, ale wróżącą, że noc weselna i poza dworem wesoło ma być obchodzona.
Przed bramą pan Kazimierz aż przystanął dla przyjrzenia się jej strojności; słupy z obu stron były przybrane chorągwiami pewnie zdobycznymi, bo niektóre z nich wisiały w same strzępy, a na innych roiły się półksiężyce i różne pogańskie znaki. Trofea te poprzepinano tarczami herbownymi1441, gdzie na czerwonym polu wił się biały Nałęcz1442. U wierzchu bramy powiewały dwa buńczuki1443, pewnie także wzięte przez antenatów1444, może przez nieboszczyka starostę.
Niemniej uroczyście wyglądał dziedziniec; w środku na obszernym trawniku ciągnęły się stoły, ułożone z tarcic1445 na kozłach, zatrzęsione różnym grubym jadłem, dokoła stały kufy1446 z piwem; widocznie uczta dla chłopstwa. Pod oknami dworu, spomiędzy kwiecistych grzęd i krzaków, łyskały cztery wiwatowe moździerze1447. Ganek równie jak prowadzące do niego schody były wyłożone sutym czerwonym suknem, a w głębi, przez drzwi rozwarte, oczy mogły dojrzeć sień ogromną, wybitą przepysznymi tureckim namiotem o pasach oliwkowych i amarantowych1448, po których kręciły się czarne i złote arabeski1449.
Od tego tła barwnego wdzięcznie, choć smutnie odbijała głowa pani starościny siedzącej w głębokim krześle na ganku; nogi jej, pomimo lata, były szczelnie otulone białym niedźwiedzim futrem; powyżej pasa rysował się jej kabat1450 z fioletowego rzymskiego szarszedronu1451 i spadający na piersi kołnierz ze srebrnych koronek; takiż sam czepiec pokrywał włosy, także już posrebrzone, bo chociaż starościna niedawno dopiero czterdziestkę przebyła, przecież ślady głębokich cierpień i ciężka choroba starły już z jej oblicza wszelką krasę; ale czego nie mogły zetrzeć, to wyrazu wielkiej dobroci, wielkiej prostoty i wielkiej powagi, co wszystko razem wzięte czyniło z niej najżałośniejszą i najmilszą matronę.
Za krzesłem starościny stał marszałek nadworny z białą laską w ręku; dalej pod ścianą kilku innych domowników, a tuż obok poręczy krzesła rękodajny w świetnym kubraku koloru łososiowego, z kordem wiszącym przy mendelkowym1452 pasie; w rękach trzymał niedużą tacę złotą; brzegi jej były obłożone równianką1453 ze świeżych róż; w środku leżał bochen żytniego chleba; przy chlebie stała srebrna solnica w kształcie orlęcia o rozpiętych skrzydłach, z koroną na płaskiej głowie; w tę to koronę była nasypana sól biała i czysta, jakby garstka śniegu.
Pan Kazimierz, wpatrując się z bramy w nieruchomy ów obraz, pomyślał sobie niewesoło:
„Szkoda! Jeśli ta białogłowa nie może ni się ruszać, ni gadać, to niewielką będę miał z niej pociechę”.
Ale natychmiast otrzymał pocieszenie, bo w tejże samej chwili starościna wyciągnęła rękę, wskazała na bramę i zwróciwszy się do rękodajnego żywo coś mówiła.
Przemówienie jej tyczyło się właśnie pana Kazimierza.
— Jeszcze któś... ale co to za jeden? Przypatrz no się asan, kto to taki? Ja nie poznaję... Czy i oczy już mi się psowają?
— Nie, mościa pani starościno, to nie żaden z gościów. Nie znam go. Zakurzon1454, jakby sto mil ujachał. Ach, a ten pachołek za nim — istny kundel. Jakieś ludzie podróżne.
Marszałek szarpnął wąsa i sarknął:
— Ale że też taki wali prosto we dwór, choć widzi, że u nas gala.
Istotnie, podróżny walił prosto przed ganek.
Służba, sądząc także, iż to któryś z gości, wybiegła na wyskoki1455, konie wzięła do stajen, a Maćka do czeladnej.
Tymczasem pan Kazimierz już stał na ganku, kłaniał się i mówił:
— Do stóp imci pani starościny ścielę się z weneracją1456. Jestem Kazimierz Korycki, herbu Prus Pierwszy, oficyjer od Wodnej Armaty jego królewskiej mości.
— Aha! — uprzejmie odrzekła starościna. — Waszmość pewnie znajomy Władka, mego syna? On waszmość pana zapraszał?
— Nie, mościa dobrodziko. Imci pana starościca nie znam, w tym kraju nigdym nie bywał. Proszę mi odpuścić miłościwie, że nieproszon1457 i nieochędożon1458 stawiam się w tym zacnym domu, i to w jakiś dzień festynowy, ale ja z daleka jadę na umysł1459 do imci pani starościny w pewnej sprawie ważnej, srodze1460 ważnej, z którą nie godzi się lenić.
Starościna odpowiedziała, zawsze uprzejmie, ale już obojętnie:
— Miło mi witać waszmość w moim domu. Proszę siadać, proszę uniżenie.
Tu wskazała mu jedną z bocznych ławek na ganku, przy czym ciągnęła dalej:
— O sprawie onej pogadamy, jeno trochę później, bo teraz nie mogę, dalibóg nie mogę. Leda1461 moment zjedzie z kościoła mój syn, co tej minuty bierze szlubną benedykcję1462. To dla mnie sprawa nad wszelakie insze ważniejsza.
Tu znowu zwróciła oczy ku lipowej ulicy i pytała rękodajnego:
— Patrz asan... coś tam się rusza... Czy to już oni wracają?
— Nie, mościa pani — odparł tamten. — Ledwie co weszli do kościoła. Długo nam jeszcze pono przyjdzie czekać.
Pan Kazimierz nie mógł dosiedzieć na ławie. Niecierpliwość go podrywała. Posłyszawszy, że „długo jeszcze przyjdzie czekać”, postanowił bądź co bądź przyjść do rzeczy, a na początek choćby tylko nawiązać zerwaną rozmowę.
— Tandem1463 tedy — zapytał — syn imci pani starościny żeni się. Wolnoż mi wiedzieć z kim?
— Z moją córką.
Na tę odpowiedź osłupiał.
— Przebóg! Syn z córką? Jakoż to może być?
I spojrzał po wszystkich obecnych pytająco, bo zaczął podejrzewać, czy ta chora niewiasta nie jest na umyśle pomieszana.
Ale oczy domowników pozostały spokojne.
Starościna, wyrwana przez jego wykrzyk z roztargnienia, uśmiechnęła się i rzekła:
— Daruj waszmość. Wyszło mi z głowy, że człek obcy nie może wiedzieć rzeczy, o jakiej wie tutaj cała okolica. To nie moja rodzona córka, jeno sierotka przygarnięta od maleńkości, ale ja ją tak zawdy nazowam1464, bo też ją i miłuję nieomal jakby swoją, i wielką pociechę sprawia mi teraz Władek, że mi ją daje za synowę1465.
— A! Tak, to rozumiem — odparł pan Kazimierz i rad, że może zbliżyć się do celu, dodał:
— Ale waszmość pani miałaś i rodzoną córkę?
Starościna po raz pierwszy spojrzała na niego uważnie.
— A!... Waszmość to wiesz? Tak... miałam rodzoną... i nie mam!
— Dawno to pani starościna ją straciła?
— Piętnaście lat temu. Już całe piętnaście lat!
— Aha... to właśnie, jakom myślał...
— Jak to? Coś waszmość myślał?...
I strzeliła ku niemu przenikliwym spojrzeniem.
Ale pan Kazimierz przygryzł sobie usta i ciągnął dalej:
— Nic... Jam sobie myślał, jaka to ta dzieweczka musiała być jeszcze młoda.
— Co to młoda? Mój Boże, to było niemowlę. Roczek miała, niecały roczek...
— I takie maleństwo Pan Bóg zabrał?
— Nie Pan Bóg zabrał, jeno ludzie zabrali. Tatary ją uwiezły1466 w jasyr... Tylko pomyśl waszmość, takie niewiniątko, taka śliczność, to wpadło w ręce tych szkaradnych okrutników. I to w pogaństwie się chowa! Plugawie żyć musi! Ja o tym piętnaście lat myślę dzień i noc, dzień i noc i już też z tego do połowy się obróciłam w kamień.
— Och! Ja rozumiem takowe utrapienie, bo, czy uwierzysz waszmość pani, i ja w onym strasznym roku jeszcze jako małe chłopię byłem zabran w jasyr...
— Czy może być?
— I to z małą siostrzyczką, która nigdy się nie odnalazła.
— Nigdy? Ach, to najczęściej tak bywa.
— Niekoniecznie. Oto mnie odnalazły rodzice1467. I waszmość pani jeszcze kiedy odnajdziesz.
Starościna przez chwilę nic nie odpowiadała, tylko dwie łzy zaczęły spływać po dwóch bruzdach wyoranych już płaczem na jej twarzy.
Pan Kazimierz odwrócił oczy, skręcił się na ławie i pytał:
— Ale jakoż to waszmość państwa dosięgła ta dezolacja? Tatary pono nigdy jeszcze nie zapędziły się aż tutaj?
— A!... Bo też to porobiła się istna fatalność. Ja waszmości opowiem!
Tu starościna przestała patrzeć w ulicę lipową i porwana przedmiotem, który widocznie nad wszystkim innym górował w jej duszy, poczęła mówić z żywością:
— To było tak. Ja wonczas wybrałam się do mojej pani matki, co mieszkała daleko za Lwowem...
— Do pani podkomorzyny Strusiowej?
— A! Waszmość i to wiesz? Tak, właśnie. Owóż tedy tam Pan Bóg dał mi szczęśliwie córeczkę, oną biedną Marysię...
— Aha! Więc jej było Maria.
— Marianna, Marysia. Potem długo przyszło mi leżeć w chorowaniu... Ze mnie zawdy była stękliwa cherlaczka1468. Już taki boży dopust. A chciało mi się wracać, bo tu doma ostał się Władek, starszy o całkie dziesięć lat od Marysi. Musiałam ostawić go wedle uczenia przy mądrych preceptorach1469. Aż tu donoszą mi, że Władek zachorował. Wtedy już ani mię utrzymać. Jachałam tedy co tchu do tej tu Dobrowoli, a Marysię ostawiłam u pani matki, bo z takim subtelnym dzieciątkiem ciężko było pędzić, a i pani matce ciężko było pozbywać się Marysi, jako to zawdy starsze ludzie mają swoje delicje we wnuczętach. Panno Najświętsza! Żeby ja była wiedziała1470, byłabym je obiedwie1471 tu wiozła i wszyscy by my dziś jeszcze razem żyli... Zastałam tedy Władka w gorączce dosyć złośliwej, ze wrzodkami, jako to zwyczajnie u dzieci. Siedzę przy nim kilka niedziel, już chłopak zaczyna mi otrzeźwiać, a tu przychodzą wieści jak pioruny, jedna po drugiej. Naprzód, że Tatarzy pokazali się za Lwowem; potem, że pan hetman ciągnie na nich; potem, że mój mąż ranion pod Martynowem; potem, że orda była pono i w tych stronach, gdzie pani matka mieszka. Czekam, pytam, rachuję momenta1472; żadnego posłańca z listem, jeno wieści coraz okropniejsze. Już nie mogłam wytrzymać, jadę. Nasamprzód przyjeżdżam do pani matki. O Boże, co znajduję? Dwór zrabowan, wsie spalone, ludzie zabrane1473 w jasyr. Powoli złażą się niedobitki, mówią mi, że panią matkę... okropność powiedzieć... zabili! Najokrutniej zamordowali! A Marysię razem z chłopskimi dziećmi na wozach uprowadzili precz. Jakem stała i słuchała, tak już w oną godzinę zaczęło mi nogi odejmować. A tu znów ludzie mówią, że hetman odbił cały jasyr,
Uwagi (0)