Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖
Jest pierwsza połowa siedemnastego wieku, do Gdańska przybywaporucznik marynarki królewskiej, Kazimierz Korycki. W okniejednej z kamienic dostrzega śliczną dziewczynę.
Dowiaduje się,że dom należy do mistrza Schulza, bogatego rzemieślnika handlującego wyrobami z bursztynu, co daje pretekst do wstąpieniado środka pod pozorem zakupów i dowiedzenia się czegoś więcejo tajemniczej pannie.
Romans przygodowy z klasycznymi elementami powieści gatunkupłaszcza i szpady: rodzinna zagadka, miłość, zazdrość, intryga,ucieczka i pościg, szczęśliwe zbiegi okoliczności i nieoczekiwanezwroty akcji. Fabuła rozgrywa się na plastycznie odmalowanymhistorycznym i obyczajowym tle epoki, z bogatymi w szczegółyopisami strojów, budynków, wnętrz i przedmiotów.
Czytasz książkę online - «Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
Spuszczają się powoli, powoli. Na linie są porobione węzły, o które Kazimierz kolejno się opiera.
— Jadwiśko — szepce — zamknij oczy i nie bój się.
Ona od początku już zamknęła oczy, aby nie widzieć tej przerażającej przepaści. Odpowiada mu:
— Ja się nie boję.
Ale w rzeczywistości boi się okropnie. Twarz ukryła na jego piersiach, trzyma go się z całych sił i drży.
Nagle — i on zadrgnął...
Usłyszał pierwsze dźwięki trąb i fletów, rozpływające się z wieży Świętej Katarzyny.
Ona uczuła jego drgnienie i pyta struchlała:
— Co się stało?
On odpowiada:
— Nic, nic...
Ale w oczach robi mu się ciemno. Te dźwięki prześliczne, ciągnione, srebrzyste brzmią łagodnie dla wszystkich uszu, a jemu wydają się trąbą sądną, co powtarza: „Już za późno! Za późno!...”
Jednak wrodzona dzielność szybko bierze górę. Junak powiada sobie po staremu:
„Jakoś to będzie!”
I z podwójnym zapałem rozgląda się po swojej drodze. Patrzy na ścianę domu.
Już minął gracje, których leciuchne wieńce, z bliska widziane, wiszą nad nim jakby grube powrósła1164.
Już zrównał się z Carolusem Magnusem, którego kamienne oczy patrzą w niego dziwnie, jakby mówiły:
„Jedź śmiało, kawalerze! Audaces fortuna iuvat1165”.
Już się otarł o wypukłą kratę od okna dolnego...
Boże mój, dzięki Ci! Już czuje pod nogami twarde skręty liny, która, opadając na ganek, jak wąż się nawinęła.
O szczęście! Już dotknął ziemi!
— Jakiś ty waleczny! — szepce z uwielbieniem Hedwiga.
— Co tam ja, nie dziw. Ale ty jaka waleczna! — odpowiada Kazimierz, stawiając ją przy kracie od ganku. W tejże chwili wszakże spostrzega, że panienka nie może utrzymać się na nogach.
— Jak ty pójdziesz, moje niebożątko? Ja cię chyba zaniesę1166.
— Nie... nie... chwilkę jeno odetchnę... poczekaj...
W tejże chwili muzyka umilkła. Zegary miejskie jedne po drugich zaczynają bić jedenastą.
Kazimierz porywa ją w objęcia.
— Już nie można czekać... I tak późno... Ach, żeby nie ten łotr Ollender, już by my byli za miastem! A tak... A tak... ta brama nieszczęśliwa...
Hedwiga zaczyna rozumieć nowe niebezpieczeństwo. Pod tym ukłuciem odzyskuje przytomność.
— Puść mię — prosi — już ja pójdę śmiało.
Zbiegli ze schodków, suwają się pod ścianami — już wpadli w ciemną przecznicę.
Gospoda Kazimierza niedaleko, na trzeciej uliczce. Biegną prędko — jednak nim dobiegli, już ostatni zegar wydzwonił ostatnie uderzenie.
Przy gospodzie, w mrocznym zaułku, człowiek jakiś milczący trzyma w jednym ręku długi rapier1167, drugą ręką przytrzymuje konia. Koń ubrany jest w siodło z płaskim, szerokim łękiem1168; łęk przykryty puszystą derką.
Pan Kazimierz, którego kordelas błyszczy dzisiaj po prawej stronie, chwyta za rapier i przypina go do lewego boku. Przy spuszczaniu się po linie byłaby mu ta broń zawadzała, lecz teraz, na podróż, trzeba się dokładnie uzbroić. Już gotów — skoczył w strzemiona, podnosi panienkę, sadza ją przed sobą i tak dobrze zakrywa burką, że ledwie jeden koniec jej nóżki przegląda.
Jadą — przez ulicę jedną, drugą — wszędzie pustka.
Wyjechali na plac Targowy. Stąd już droga do Wysokiej Bramy jak wystrzelił.
Kazimierz puszcza konia szybciej.
Czasem z bocznych ulic dochodzi go grzechotka nocnych stróżów.
„Teraz — myśli sobie — choćby się na nas natknęli, to ich przeskoczę. Nie będę się bawił w pertraktacje. Piechty1169 nas przecie nie dogonią”.
I patrzy, patrzy na iglaste daszki tej osobliwej wieży, co poprzedza Wysoką Bramę, a która już przed nim czerni się na powietrzu coraz czarniejsza, coraz wyższa i bliższa.
Czasem jednak spogląda i za siebie.
— Co to? Czy kto goni? — pyta z obawą Hedwiga.
— E, nie. Ja jeno patrzę, czy ten gamoń Maciek nie jedzie? Co on tak tam marudzi?
Ona nic nie odpowiada, tylko chowa się pod jego burkę, aby nie widzieć tych wysokich, niebotycznych domów, co tak dziwnie po nocy wyglądają. Przysięgłaby, że ze wszystkich okien tysiąc oczu złośliwie na nią patrzy, a to tylko księżyc miga tak po szybkach uciekających z obu stron ich drogi.
Na koniec zrobiło się ciemno — podkowy zatętniły pod sklepieniem — wpadli w jeden z widlastych przejazdów Hohe Toru1170.
Kazimierz wpatrzył się w głąb... i nic nie dojrzał. Brama była zamknięta.
Jednakże, nie tracąc dobrej myśli, zawołał rozkazującym głosem:
— Brama! Otwierać furtę!
Wybiegł jeden ze strażników z latarką.
— A co to? — spytał. — Już nie można.
— Jak to: nie można? Jeszcze wczas.
— A czy to pan łeficerz głuchy, że nie słyszał zegarzów1171 i trąbek na kościele?
— Nie słyszałem — odpowiadał pan Kazimierz i upierał się, że jeszcze nie ma jedenastej. Przez ten czas kilku innych strażników przybyło dokoła. On ich przekonywał ślicznymi słowami, a zarazem wsuwał im do rąk dukaciki, którymi już naprzód miał naładowaną kieszeń.
— A profos Koreywa jest? — zapytał.
— Nie ma. Już obluzowan1172. Jeno co się zakręcił.
— A to szkoda. To mój znajomek. On by mię wypuścił. On mię już nieraz puszczał, bo wiedział, że niech no ja się poskarżę do panów Szpiryngów, to cała straż miejska w puch wyleci.
Strażnicy spojrzeli po sobie z wahaniem. Jeden i drugi przekonał się już przy latarce, że co trzyma w ręku, to najszczersze złoto, i pod wpływem tej świadomości jeden drugiego zaczął pytać, czy furta już naprawdę jest zamknięta.
W pana Kazimierza duch wstąpił na nowo, gdy nagle z bocznej izby wyszedł naczelnik straży, człowiek mu nieznajomy.
— Co to za harmider? — spytał groźnie.
Strażnicy oniemieli.
Kazimierz tłumaczył się uprzejmie:
— Każ mię wasze puścić. Zabawił ja się trochę w mieście. Jak nie wrócę dziś jeszcze do Władysławowa, jak nie stanę rano do apelu, to będę pokaran1173. Widzisz wasze, iżem jest1174 z Wodnej Armaty.
— Widzę to, jeno że niechbym puścił waszmość, to ja będę pokaran. A co to waszmość wieziesz do fortecy za trofea?
Mówiąc to, naczelnik wziął latarkę i oświecił nią trzewiczek Hedwigi.
W Kazimierzu krew się zagotowała. Miał ochotę trzasnąć śmiałka po ręku, skrzyczeć wszystkich i porozpędzać i byłby to uczynił w każdej innej chwili, ale dziś czuł, że nie może robić burdy, co by wydała tajemnicę. Zakrył więc tylko nóżkę brzegiem swej burki, gniewne słowa w sobie zadławił i pochyliwszy się do naczelnika, szepnął:
— Z żoną jadę.
— Aha! Z żoną — powtórzył tamten, patrząc na niego drwiąco. — A to żonce będzie cieplej nocować w mieście niż w polu. Radzę waszmości, wracaj zdrów do miasta, abo jedź do którego z burgemeistrów1175, przywieź mi passe-portę1176 na piśmie, to każę otworzyć.
Pan Kazimierz przygryzł wargi. Znał się na karności wojskowej, czuł, że nie ma tu nic do zrobienia, i już przemyśliwał, czy naprawdę nie byłoby lepiej wrócić do miasta i tam poszukać jakiego ukrycia, kiedy niespodzianie od strony pola ozwało się trąbienie podobne do rogu myśliwskiego, a potem gromkie wołania i hukania:
— Brama! Hej, otwierać!
Jeden ze strażników odemknął kratowane okienko i odpowiedział z przekąsem:
— Już nie można. Czekajcie se, aż słonko wejdzie.
Ale głosy nie ustawały.
— A cóż to, gburze jakiś, nie poznajeszże? To ja, burmistrz Freimuth!
— I ja, burgrabia Steffens!
— I ja!
— I ja!
— A nie wiecie to, kpy1177, gdzie my jachali1178?
Naczelnik straży, przestraszony, rzucił się do furty, krzycząc:
— Dawajcie klucze! To panowie senatory wracają z polowania... Prędzej, klucze! Most zwodzić co tchu! A wy wszyscy z drogi!
Pan Kazimierz usłuchał rady i cofnął się z koniem w najciemniejszy kąt bramy, tuż przy furcie.
Nastało straszliwe brzęczenie łańcuchów; powoli most opadł. Już też i klucze przykładano do furty; była ona dość wysoka, lecz wąska, tylko na jednego konnego. Gdy ją roztworzono1179, panowie senatorzy zaczęli wjeżdżać po jednemu, wszyscy kurzem okryci, śmiejący się, rozbawieni. Za nimi służba z psami, sokołami, konno i pieszo. Most pod nimi tętnił, a echa sklepień rozlegały się od nawoływań, chichotań i trzaskania harapów1180.
Wśród tej wrzawy starszy łowczy krzyknął:
— Hej! Mało furty! Otwórzta i bramę chocia1181 do połowicy1182, bo i furgonik1183 jest.
Rozwarto połowę bramy, wtoczył się wóz pełen zwierzyny, fasek, namiotków, kobierców i wszelkich myśliwskich przyborów. Za nimi jeszcze ostatnia kupka służby.
Wszyscy przejechali, łańcuchy znów zagrały, most poszedł w górę — i bramę na powrót zamknięto.
Naczelnik straży, rozglądając się z podniesioną latarką, zapytał:
— A gdzie ów kawaler, co to wiózł taką misterną nóżkę?
Strażnicy obejrzeli się po bramie: nigdzie nie było kawalera.
Jeden z nich wprawdzie dobrze widział, jak pan Kazimierz, zamieszany między służbą myśliwską, przesunął się tuż koło furgonu po moście, a potem zniknął za szańcami, ale sobie pomyślał:
„Hojny to pan, niechże sobie zdrów jedzie”.
I zaczął opowiadać, jako ów kawaler zawrócił się do miasta, czemu wszyscy w końcu musieli dać wiarę, kiedy nigdzie go nie mogli znaleźć.
A Kazimierz tymczasem leciał już gościńcem jak szalony.
Kilka razy obejrzał się niespokojnie. Gdy zobaczył, że nikt ich nie ściga, rozsunął burkę, spojrzał w twarz Hedwigi, przycisnął ją gwałtownie do łona i wykrzyknął:
— Wiktoria1184! Teraz jużeś ty moja! Moja! Moja na wieki!
I mknęli przez pola jakby duchy.
Wicher targał jej włosy, księżyc świecił jej w oczy, a ona te oczy to przymykała, to roztwierała z podziwieniem1185, pytając się samej siebie, czy to sen taki dziwny? Czy to prawda, że ona, ta cicha, ta wiecznie przędząca panienka, dała się porwać i leci w świat nieznany?
I jakiś lęk panieński ogarniał ją na powrót.
Ale po chwili przypomniała sobie, że ten, co ją porwał, to jej zacny, jej mężny, jej ukochany Kazimierz, i wnet lęk ustawał, i znów przytuliła się z ufnością do jego mocnej, gorącej, roztętniałej1186 piersi.
A on, cisnąc ją w objęciu, wykrzykiwał:
— Bóg dobry! Och, jak ja cię miłuję! Wiktoria!
Tak, wiktoria! Wyrwał ją z kamiennego pierścienia rajcowskiej przemocy, wyrwał ją z kamiennej obręczy murów miejskich i oto lecą, jakby ptaki, wyżej łanów szumiących, niżej chmur pływających, lecą szczęsni1187 i wolni, bo miłość ma skrzydła.
Jednakże w najszaleńszym pędzle jazdy, wśród najzawrotniejszych uściśnień i upojeń, panu Kazimierzowi ciągle przez głowę przelatywało niespokojne pytanie:
„Czemu ten Maciek nas nie dopadł? Czasu miał po uszy. Ceregielowalimy1188 się tak długo wedle1189 bramy. Czy tam się co stało, czy co?”
Istotnie Maciek miał czasu bardzo dosyć na spełnienie pańskich rozkazów. To tylko nieszczęście, że był „maćkiem”.
Jak widzieliśmy, podczas nadpowietrznej podróży młodych państwa, z serdecznego strachu o nich, zamknął oczy. Gdy je otworzył, już Kazimierz i Hedwiga zbiegali z tarasu.
Wtedy wzięły go nowe o nich strachy. A nuż Ollender będzie wracał i wlezie im w drogę? A nuż Kuba Grubasek? Czy oni też dobrną do gospody?
Dręczony niepokojem, położył brodę w kamiennym wyżłobieniu pomiędzy esami, wybałuszył oczy i śledził ich ucieczkę. Ile razy nikli mu w czarnych smugach cienia, serce mu biło młotem. Ile razy wynurzyli się na światło, podrygiwał radośnie i powtarzał:
— O!... Som jesce, som!
Na koniec przepadli w czarnym zagłębieniu. Trwoga dech mu zaparła. Po chwili usłyszał tętent, który w niezmiernej ciszy nocnej wyraźnie go dochodził. Potem dostrzegł nawet coś pędzącego po dalszych ulicach, bardzo żywo księżycem oświeconych. Ów cienik ruchomy, najprzód wielkości grochu, malał na ziarnko pieprzu, potem na ziarnko maku, aż znikł zupełnie, tylko jeszcze suche tętnienie podków dzwoniło czas jakiś w niewidzialnej dali.
Podniósł ręce i mówił radośnie:
— Chwałaż ci, Panie Boże! Pojachali scęśliwie! No, takiego mądrego pona jak mój chyba nie ma na świecie.
Nagle chwycił się za głowę:
— Olaboga! Adyć to i ja mam jachać! A pon kazał wyhisować on śnor1190. Zagapił ja się trocha. E! Jesceć ich dogunię. Jeno pociągnąć, i tyla.
Jedną ręką chwycił się za murek, drugą rękę spuścił aż pod smoczą szyję i zaczął linę ku sobie pociągać. Z początku szła bardzo łatwo. Nagle się zatrzymała.
— Co u licha? — szeptał. — Czy się tam zahacyła w onym zielaznym płotku? Ciągnę i ciągnę, i nic. Chyba jom urwać abo co?
I targnął linę z całej siły. Aż wtedy uczuł coś dziwnego. Ile razy ją pociągnął w górę, tyle razy jakaś niewidzialna siła pociągała ją na dół.
— Cy to cary? Cy tam ją kto tsyma?
I wysunął głowę jak najniżej, aby dojrzeć, co się dzieje na ganku.
— Jezu Maryja! Adyć tsyma! Stoi tam cłek jakowyś abo ino bies1191... boć którendyzby żywy cłek tu psysed?
Mylił się on we wszystkich przypuszczeniach. Nie były to czary, nie był to bies — był to po prostu pan Kornelius, który obszedłszy kilka ulic, wrócił od strony przeciwnej, co sprawiło, że nie spotkał uciekających. Podczas gdy Maciek zagapiony spoglądał za nimi
Uwagi (0)