Darmowe ebooki » Powieść » Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 51
Idź do strony:
smoki, ziejące zielonym płomieniem, i te rynny o przeraźliwych paszczękach garguli976, co na poprzek ulicy wyciągają szyje coraz dłuższe, dłuższe, jakby wzajem chciały się połykać; te nieskończone cienie od krat gankowych, dziurkowane z koronczarską misternością, co wiszą po murach i tarasach, jakby kwef977 ciągnący się za matką-nocą; te drzwi czarne, zamczyste, zasznurowane żelazem, a takie głuche, jakby za każdymi czaiła się jakaś tajemnica — wszystko to na tle owych ogromnych okien, a raczej ścian całych naperełkowanych kryształem, gdzie światłość księżyca łamie się w tysiące blaszek i z piętra na piętro spada w bladofioletowe cascatelle978 — wszystko to świat jakiś odrębny: ni stara Norymberga, ni stara Italia, to jeszcze coś innego — to nasz Gdańsk dziwny i przedziwny, jedyny pod słońcem i księżycem.

Urok obrazu był tak wielki, że i nasi balownicy, choć zupełnie innymi myślami zajęci, potoczyli wzrokiem zdziwionym, jakby to całe miasto pierwszy raz się ich oczom przedstawiało, i bezwiednie popadli pod czarodziejską moc poezji.

Pani Flora zwolniła kroku.

Pan Kazimierz zwalniał go jeszcze bardziej.

Hedwiga, rozmarzona, wyszepnęła głosem zaledwie dosłyszalnym:

— Boże mój! Żeby to tak można iść bez końca, bez końca — gdzieś aż na koniec świata...

— A tak. I ja chcę z tobą pójść na koniec świata — odpowiedział równie półgłosem pan Kazimierz. — I dlategożem właśnie uciekł z owych tańców, aby cię uprowadzić, nim oświtnie979. Po białym dniu już ciężko by nam było uchodzić.

— Jak to: uchodzić? — zapytała, zatrzymując się nagle i wyrywając rękę spod jego ramienia.

Ale on uchwycił ją na nowo i mówił:

— Słuchaj... nie puszczę cię. Przysięgłaś mi jako żona, usłuchajże mnie jak żona. Nie wracaj już do Bursztynowego Domu, bo zrobisz swoje i moje nieszczęście.

— Co wacpan gadasz? Ja nie mam wrócić do domu? A gdzież pójdę?

— Słuchaj: tu bliziuchno, w mojej gospodzie, czeka na mnie koń okulbaczony980. Wezmę cię na konia, pojedziem jak wystrzelił do Oliwy. Tam jest ksiądz, któregom ja już uprosił, ten zaraz raniuchno da nam szlub. A potem pojedziem do Władysławowa. Tam, za okopami, za murami, wśród moich kompanów, co już na nas czekają, będziesz bezpieczna jakby jaka królowa. Niech tam sto senatów mieszczuchowskich o ciebie szturmuje, nie poradzą. Cała Wodna Armata stanie jak jeden człek za nami. Tak tedy posiedzimy tam czas jakiś, a kiedy się stary wysapie, to go ładnie przeprosim, i basta.

Hedwiga przez chwilę milczała. Widocznie była w jej sercu walka. Czarowny obraz szczęścia tak bliskiego, tak łatwego, przemknął się przed nią jak olśniewająca błyskawica. Ale też i szybko jak błyskawica zgasł.

— Nie — odrzekła głosem drżącym od wzruszenia. — Ja tego nie zrobię.

— Nie rekuzuj mię tak zaraz — nalegał pan Kazimierz. — Namyśl się, nim zabijesz. A toż to druga taka cudowna okazja póki życia nam się już nie przydarzy. Tylko pomyśl: starego tu nie ma, tego piekielnika Ollendra nie ma — sam Pan Bóg wszystko nam urządził — o, patrz, tylko tu skręcimy w tę przecznicę, tam zaraz moja gospoda, nim kto zweryfikuje981, że my znikli, to już będziem w Oliwie.

— Nie kuś mię waszmość jak ten wąż... to byłby grzech, wielki grzech.

— Co za grzech?

— Jak to? Uciec od mego benefactora982, co mię wyrwał z jasyru od Tatarów?

— Pięknie wyrwał! A sam trzyma w jasyrze! Już ja tam nie wiem, kto gorszy, czy Tatar, czy Niemiec?

— Zawdy ja chleb jego jadłam bez cały mendel983 lat.

— Gorzki to był chleb, samaś mi wacpanna gadała.

— Bywał ci nieraz gorzki, zawdy przecie co chleb, to chleb, a co grzech, to grzech. Zresztą, po co kraść tam, gdzie można z dobrej woli dostać? Mógłby mi on potem powiedzieć: „Ty żmijo, czemuś nie suplikowała? Byłbym ja może i pozwolił”.

— A jak nie pozwoli, to co?

— Ha! Jak nie pozwoli, to poproszę Pana Boga o jaką uczciwą inspirację, ale pierwej muszę poprosić człowieka, muszę udać się w pokorę, to mój psi obowiązek.

Właśnie gdy tych słów domawiała, stanęli przed Bursztynowym Domem. Kazimierz nagle puścił jej rękę i rzekł twardym głosem:

— Głupiaś wacpanna.

Ona cała drżąca zwróciła się ku schodom.

On szedł za nią i mówił coraz głośniej:

— A więc idź do twego dobrrrodzieja, tarzaj mu się u nóg, obaczysz, na co się to przyda. Ale pomnij, że moją duszę będziesz miała na sumnieniu, bo ja sobie łeb tutaj rozbiję o te kamienie — abo popłynę do Indów984, niech mię tam pogany rozsieką.

Hedwiga, wchodząc na pierwszy stopień, obejrzała się i z rodzajem uniesienia rzekła:

— Nie wchodź za mną waszmość na beischlag, ja tego zakazuję. Nie chcesz waszmość, aby mi czyniono wiolencję985, to i sam jej nie czyń.

W tej chwili pani Flora obejrzała się na koniec i przystąpiła do nich ze zdumieniem.

— Cóż tedy? — zapytała.

— A cóż? Wracam doma — odparła Hedwiga. — Dawaj wacpani klucz, jeżeli łaska.

I wziąwszy klucz, chwiejnym krokiem wchodziła na schody.

Pani Flora rzekła co żywo do pachołka:

— No, skoczże i otwieraj moje drzwi.

A gdy pachołek odbiegł, szepnęła do pana Kazimierza:

— I cóż, nie chciała?

— A nie chciała. To nie dziewka, jeno kamień.

— E! Gamoń z waszmości! Ja bym nie dała jej tam wejść. Patrz jeno, jeszcze stoi.

To mówiąc, furknęła na swój taras i drzwi za sobą zaparła.

Kazimierz spojrzał. Istotnie, Hedwiga stała jeszcze przede drzwiami Bursztynowego Domu. W swoim karbowanym płaszczyku, lekka jakby obłok, cała osrebrzona księżycową poświatą, wydała mu się cudniejszą niżeli kiedykolwiek. Nie wszedł jednak na ganek, tylko podbiegł pod murek tarasowy, twarz przyłożył do złotej kraty i patrząc na nią przez prątki986, szeptał błagalnie jej imię.

Czy światło niepewne omylało987 Hedwigę, czy ręce jej się nadto trzęsły, dość że nie mogła i nie mogła kluczem utrafić w otwór zamku. Na koniec utrafiła. Klucz zgrzytnął. Już tylko spuścić klamkę, a drzwi się roztworzą.

Ach, nim się roztworzą, czyby jeszcze raz głowy nie obrócić i nie przekonać się, czy on rzeczywiście odszedł? Jeżeli odszedł, to jednak dziwny człowiek... Co prawda, ona mu zakazała iść za sobą, bo powinna była zakazać, ale czy on powinien usłuchać zakazu? Żeby tak skoczył tu na ganek, a porwał ją i uniósł, toć by już Pan Bóg nie mógł mieć do niej żalu, boć ona zrobiła, co tylko mogła, ach i więcej, niż mogła, a przeciwko wiolencji to już nie ma rady. Ale gdzie tam! On poszedł... Niegodziwiec!

W tej chwili usłyszała swoje imię wymówione półgłosem:

— Jadwiśko!

Zadrgnęła i obróciła głowę. Na ganku nie było nikogo. Ale imię jej ciągle biegło szeptem. Głos wychodził od kraty. Wpatrzyła się i między prątkami dostrzegła jego twarz kochaną. Wtedy całe jej serce wyrwało się ku niemu. Wpół bezwiednie dwoma krokami przebiegła pół tarasu. Pierś jej biła od szczęścia, ale usta jeszcze chciały kłamać sercu.

— Po co — szepnęła — waszmość wracasz? Zakazałam.

— Ja też słucham jako ten sclavus988, patrz, wszak ci nie wszedłem na beischlag. Tylko musiałem wrócić, bo mam ci jeszcze coś do powiedzenia, jedno słówko, maleńkie, ale kapitalne989... jak ci nie powiem, to zginiemy. Przybliż no się jeno troszeczkę i nakłoń uszka. Nie bójże się, wszak ci krata nas dzieli.

Hedwiga jakby na skrzydłach tajemnych uniesiona, sama nie wiedząc, jak i kiedy, znalazła się przy kracie i przez poręcz przechyliła ku niemu rozmarzoną głowę.

W tym ruchu koniuszek jej białego, atłasowego trzewiczka wysunął się poza taras, właśnie na wysokości ust pana Kazimierza. Widok tej drobnej nóżki zawrócił mu głowę; uchwycił ją w obie ręce i obsypał iskrami pocałunków tak płomiennych, że Hedwiga przez atłas uczuła ich gorącość990 i struchlała jak istota, która wpada w pożar.

Tej też tylko pierwszej było trzeba iskierki, ażeby gwałtowność pana Kazimierza wybuchnęła wulkanem. Znienacka puścił jej trzewiczek, wskoczył lekko na brzeg cegły wystającej z tarasu, jedną ręką uwiesił się u kraty, drugą ręką objął jej pochyloną kibić i usta zanurzył już nie w białym atłasie, ale w różowym aksamicie jej ustek991.

— Jadwichno moja! Suplikuję... nie wchodź za te drzwi nieszczęsne... Jak raz tam wejdziesz, to już cię ten stary potwór nigdy nie wypuści z tego domu i mnie już nigdy nie wpuści do tego domu. Życie ty moje! Pomyśl jeno... za godzinę będziemy w Oliwie, bierzem szlub... za godzinę, dziś jeszcze będziesz moją! Moją! Moją!

I każde słowo przypieczętowywał pocałunkiem, a ona ubezwładniona, mglejąca992, skłoniła skroń na jego ramię i już miała wymówić:

„Tak, jam twoją... czyń, co jeno chcesz...” — kiedy nagle słowa te zamarły jej na ustach, a w zamian inne z nich wybiegły:

— Co to jest? Idą po mnie, czy co?

Spostrzegła bowiem na ścianie przeciwległej kamienicy ruszające się widmo czerwonej łuny, a zarazem rzecz straszna stanęła jej w pamięci.

— Jezu! Klucz odkręcon!

Z tym głuchym wykrzykiem993 wydarła się z objęć zdumionego Kazimierza i, jednym rzutem aż do drzwi sięgnąwszy, z całych sił obu rękami zaczęła przytrzymywać klamkę. Pan Kazimierz, któremu postać Hedwigi zasłaniała dotąd widok Bursztynowego Domu, teraz dopiero zobaczył, że przez dolne okno bila światłość, której odblask tworzył ową czerwonawą smugę.

Hedwiga, ciągle drzwi przytrzymująca, ciągle szeptała głosem pełnym przerażenia i błagania:

— Na miłość boską! Nie pokazuj się, bo mnie zgubisz! Uchodź! Jeśli mnie miłujesz, uchodź!... Ach, już nie mogę...

Napór z drugiej strony stawał się zbyt mocny. Puściła klamkę i drzwi się roztworzyły.

Kazimierz nie uszedł. Stał nieruchomie994 pod murkiem z ręką przy kordelasie, z oczami roziskrzonymi, gotów do skoczenia na ganek, jeśli obrona okaże się potrzebną. Ale potrzeba ta nie zaszła.

Za roztwarciem drzwi ukazał się na progu majster Johann w kwiaciastym szlafroku i białej szlafmycy, ze świecą zapaloną w ręku.

Hedwiga usiłowała wyczytać z jego rysów, co ją czeka. Na próżno! Wyraz tych rysów był jakiś niezrozumiały, tajemniczy i pomieszany.

Majster podniósł lichtarz do góry i cicho zapytał:

— A! To ty, Hedwich? I tak sama?

Ona odzyskała w tej chwili ową dziwną przytomność, jaką nadają wielkie niebezpieczeństwa, i z przymuszoną wesołością mówiła:

— Ale gdzież tam! Szłam, jak dobrodziej przykazał, w kompanii pani Flory. Pani Flora tylko co weszła na swój beischlag... A ja się tu mocowałam z kluczem, co jakoś nie chciał złapać zamku...

— No, a Kornelius gdzie?...

— Kornelius? A, cha, cha! Ten spił się jak bela, że musiałymy klucz mu zabrać, bo do południa będzie spał.

Mówiąc to, śmiała się coraz głośniej.

Majster się nie śmiał, tylko przez ten czas przekładał klucz na drugą stronę, po czym drzwi zatrzasnął. Od wnętrza ozwało się warknięcie klucza, smuga czerwonego światła raz jeszcze przebłysnęła za oknem — potem wszystko zgasło i ucichło.

Pan Kazimierz odetchnął.

„Chwałaż Bogu, że nic nie zweryfikował... No, żeby nas tak był zszedł w onej turkawkowej995 konwersacji, musiałbym go naszpikować na kordelas, nie byłoby innej rady — a ona by mi zrobiła z tego crimen996. Chwałaż niech będzie Bogu, że się na tym skończyło”.

Tak rozmyślając, przemierzył wszerz ulicę i po drugiej stronie przystanął, aby raz jeszcze popatrzeć na drzwi, w których znikła. Połać domów, pod którą stał teraz, była zanurzona w czarnym pasie ciemności; za to przeciwne kamienice pławiły się w białoniebieskim oświetleniu, a Dom Bursztynowy rzęsiściej od wszystkich innych świecił swymi wielkimi, brylantowanymi997 oknami.

Kazimierz patrzył tam w nadziei, że może za którym z tych okien ujrzy jeszcze przesuwający się cień drogiej panienki.

Po niejakim czasie powiedział sobie:

„Gapa ze mnie. Wszak ci komory sypialne wszystkie tam od podwórka. Już ona tu nie przyjdzie, próżna rzecz wypatrować998”. I rzeczywiście próżno czekał. W szybach nic nie świeciło prócz księżyca; żaden dźwięk nie dolatywał oprócz stąpania dalekich przechodniów.

Raz wprawdzie wydało mu się, jakby pręga czerwonawego światła błysnęła w onym okrągłym okienku, co było wycięte pod dachem, i jakby wykrzyk jakiś bolesny rozległ się wysoko. Ale błyśnięcie było tak przelotne, że Kazimierz nie dowierzał własnym oczom, a krzyk mógł pochodzić od gromady przechodniów, zapewne gości wracających z zabawy Artusowej, którzy ze śmiechem i śpiewami przesunęli się przez jedną z poprzecznych ulic.

Dom znów pozostał ciemnym i milczącym999.

„Przywidziało mi się” — pomyślał Kazimierz i uspokoił się zupełnie.

Ale razem z uspokojeniem wrócił mu żal okrutny za straconą okazją.

„Oj, żeby ten nieszczęsny klucz nie był odkręcon, toby ja ją był porwał1000 z ganku precz. Nimby się stary uporał ze drzwiami, już by my cwałowali na dziesiątej ulicy. Ale tak nie mógł ja nic. Byłby majster wyleciał za nami jako ta petarda, byłby w mieście całym narobił klangoru1001, nimby ja ją na koń wsadził, już by mi ją sto rąk odbiło. I co gorzej, cała nasza konspiracja wylazłaby na wierzch, a wtedy bądź zdrów, już by stary nie dał jej sobie po raz

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 51
Idź do strony:

Darmowe książki «Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz