Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖
Jest pierwsza połowa siedemnastego wieku, do Gdańska przybywaporucznik marynarki królewskiej, Kazimierz Korycki. W okniejednej z kamienic dostrzega śliczną dziewczynę.
Dowiaduje się,że dom należy do mistrza Schulza, bogatego rzemieślnika handlującego wyrobami z bursztynu, co daje pretekst do wstąpieniado środka pod pozorem zakupów i dowiedzenia się czegoś więcejo tajemniczej pannie.
Romans przygodowy z klasycznymi elementami powieści gatunkupłaszcza i szpady: rodzinna zagadka, miłość, zazdrość, intryga,ucieczka i pościg, szczęśliwe zbiegi okoliczności i nieoczekiwanezwroty akcji. Fabuła rozgrywa się na plastycznie odmalowanymhistorycznym i obyczajowym tle epoki, z bogatymi w szczegółyopisami strojów, budynków, wnętrz i przedmiotów.
Czytasz książkę online - «Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
Tej też tylko chwili widocznie oczekiwali muzykanci, aby dać hasło do rozpoczęcia zabawy. Ledwie komisarze kilka słów powitalnych zamienili, już na chórze kapelmistrz podniósł obie ręce i huczna muzyka z kotłami, uderzywszy alla polacca791, zaczęła grać „wielkiego”792, czyli jak go także zwano, „pieszego” (ta ostatnia nazwa zdradza spostrzeżenie, które tylko w rycerskim narodzie mogło powstać; zauważono bowiem, że przez powolność swoich ruchów był on tym w porównaniu do innych żywszych tańców, czym jest miarowy chód piechoty w porównaniu do rozpędów i skoków konnicy).
Tańcowano go wtedy zupełnie inaczej niż w późniejszych czasach. Najprzód wystąpili sami mężczyźni, po dwóch trzymający się za ręce. Na czele panowie Spiryngowie z innymi dygnitarzami państwa, których zawsze pewna liczba przebywała w Gdańsku. Dalej komendant miasta, osiwiały wojennik ze starożytnego pruskiego rodu Ferberów, szedł ręka w rękę z burgrabią793, panem Steffensem, przebogatym patrycjuszem gdańskim. Szlo czterech burmistrzów i czterdziestu wójtów, którzy razem z owym burgrabią mianowanym od króla stanowili wspaniały Senat Miejski. Po nich kilkudziesięciu parami stąpał Centumwirat, czyli Rada Stu Mężów, od plebsu wybieranych, tworzących obok senatu coś na kształt izby poselskiej. Dalej sypali się wielcy kupcy, wojskowi, znaczniejsi marynarze, bogate majstry, a nawet i czeladź co kształtniejsza — wszystko wedle wieku i godności. Tak uprzejmie rozmawiając, niby z niechcenia zwijali swoją wstęgę w różne uczone skręty, a gdy kilka razy już obeszli jedną stronę sali, wtedy po drugiej stronie wystąpiły parami najprzód matrony794, dalej panie dojrzałe, dalej młodsze — wszystkie wedle wieku i godności. Teraz oba orszaki, tańcując osobno, przyglądały się sobie z dala i przy spotkaniu zamieniały ukłony. Czasem orszak męski ustępował damskiemu z „traktu” i sam przechodził pod przeciwną ścianę. Aż gdy kapela uderzyła na finał, dwójki męskie i żeńskie zaczęły się rozpadać, potworzyły się z nich pary mieszane, a z tych par wstęga jedna, lecz dwa razy dłuższa, i wszyscy popłynęli wokoło całej sali pochodem iście tryumfalnym.
Naprawdę wszyscy, gdyż od tej pięknej przechadzki nikt się nie wymawiał, chyba chromi795 albo malkontenci, którzy nie zdołali sobie dobrać upatrzonej pary. Do małej garstki tych ostatnich należał dziś pan Kazimierz; stał on pod ścianą z nasrożonymi brwiami; widok tego pochodu, dla wszystkich oczu pełen blasku i krasy796, jemu wydawał się bladym i smutnym, bo pomiędzy Centumwiratem brakło pana Schultza, o co zresztą byłby mniejszy kłopot, ale między białogłowami brakło... ach, wiadomo kogo!...
„Źle mi się napoczyna on festyn” — pomyślał.
Tymczasem po zakończeniu „pieszego” starszyzna zabrała miejsca na ławach pod ścianami, a młodzi skupiali się w pośrodku, bo na chórze kapela zaczęła grać galiardę, czyli jak u nas wymawiano: galardę.
Śliczny ten taniec włoski (gagliarda) był niezmiernie wesoły, pełen pustackich797 a niewinnych igraszek; dama i kawaler mogli w nim kolejno popisywać się prawdziwymi dziwami terpsychorowego798 sztukmistrzostwa; toteż nie tylko dla występujących, ale i dla patrzących był rozkoszą. I teraz cały pierścień widzów zebrał się wokoło czterech filarów, między którymi kilkanaście par wykonywało galiardowe harce.
Tylko pan Kazimierz odwrócił się i stanął do nich plecami. Teraz już nie brał go smutek, ale brały go złości. Mój Boże! Ten taniec był taki stosowny do figlarnych ruchów Hedwigi, tyle sobie zeń obiecywał uciechy!
„Owóż i galarda już dla mnie stracona! — rozmyślał gorzko. — Jak też to można tak haniebnie marudzić? Pewnie to tam pani Korwiczkowa muska i muska czoło, a oni precz799 na nią czekają, bo wiem, że mieli przyjść jedną kompanią”.
Chcąc sobie skrócić chwile niecierpliwości, zbliżył się do kółka mężczyzn, którzy w kącie sali wiedli żywą rozmowę. Kilka słów, z niej zasłyszanych, przykuło jego uwagę, byli to bowiem wszystko ludzie morscy i o morskich rzeczach gadali. Właśnie pan Wojciech Zabokrzycki, dzielny oberszter800 od królewskiej floty, mówił, podnosząc głos jakby na okręcie, dla przekrzyczenia już nie szumnych bałwanów, ale gwaru rzeszy i kapeli:
— Cuda nam tu waszmość, panie van der Helst, rozpowiadasz o panu Krzysztofie Arciszewskim i bardzo ja rad, że on u was awansował aż na wicereja801 i jakoby drugiego Jazona802. Jeno nie pojmuję, czemu się waszmość tak dziwowasz803? Abo to on pierwszy? Co tu gadać, że my ludzie nie do wody. A ów Jan Skolnus804, co był admirałem u króla duńskiego?
— Kiedy to? — pytał głosem grubym jak tuba marina805 zagadniony gruby van der Helst.
— Oho! Jeszcze za króla Kazimierza. On pono wynalazł takie kraje, co potem z kretesem zaginęły i nikt już nie może ich odnaleźć. To był taki człowiek, jak ów Kolumbus. No, a Sierpinek806? Ten, co to mu król Zygmunt August powiedział pewnego dnia: „Stwórz mi acan flotę”. I stworzył z niczego, i wyrabiał ze swymi freibitterami takie bajkowe cuda, że aż Bałtyk skakał z radości.
— No, no, nie wszyscy skakali — przerwał chmurnie tuż stojący armator Stilling.
— A i to prawda — odparł Zabokrzycki. — Wy, panowie gdańszczaki, nie bardzoście się w nim kochali, nagrzeszyliście z tej okazji kryminalnie, naścinaliście głów niewinnych...807
— No, no... — wtrącił armator. — Co tu wspominać stare rzeczy? Król wonczas wybaczył, a waszmość nie wybaczasz?...
— Dajmy tedy pokój Sierpinkowi. Ale kto jeszcze? No, a Lanckoroński808, komendant pucki? Mało to on się nadokazywał takich dziwów, co godne, żeby je Cycero809 opisował? Albo i Cyppelmann810, co tu, pod samym Gdańskiem, zbił flotę szwedzką? Na to my już sami patrzali.
— A tak — potwierdził Stilling. — To była piękna wiktoria. Cyppelmann miał tylko dziewięć okrętów, a Szwedy miały jedynaście811, a wszelako ich stłukł na miazgę.
— I nawet — wtrącił pan Kazimierz — ich dowódca Hoenszyld był zabit812.
— Jeno — ciągnął dalej Stilling — ten Cyppelmann nie ze wszystkim wasz.
— Jak to: nie nasz?! — krzyknął Zabokrzycki. — Że nazwa Niemcem trąci, to nie racja, tu pełno takich, ale duszą, całą duszą był nasz. Jam ci go znał i miłowałem go jak rodzonego i nie dam sobie gadać, że nie nasz!
Pan Zabokrzycki był zacietrzewiony, pan Stilling także zaczynał się zaperzać, byłoby pewnie przyszło do dłuższej zwady, ale w tej chwili zrobiło się na sali poruszenie; galiarda właśnie dobiegała do końca, muzyka ucichła i tłum zaczął od filarów odpływać ku ścianom, przy czym zgiełkliwą falą rozciął nasze kółko rozprawiaczy.
Nastała między tańcami przerwa, podczas której chędogie813 dziewczęta wysuwały się z bokówek814 i roznosiły po sali rozmaite napitki: dla mężczyzn wina i miody, a zwłaszcza kufle z pieniącym się piwem; dla dam — ciepłą zupkę z bułki, bardzo zdrową, i przedziwne mleczko z migdałami. Ustawiały też na stołach cudne, płaskie naczynia wyrobione w kształcie konch albo łódek, pełne konfitur i cukierków, a przy nich niemniej cudne dzbany z zimną wodą zaprawną815 smakiem owocowym; roznoszono także całe piramidy tłustych przcwybornych ciastek i nawet modne już wówczas torty, nad którymi piętrzyły się różne figurki z cukru; te przedstawiały zwykle jakąś mitologiczną przygodę, najczęściej Wenerę816 wysyłającą Kupidyna817 z łuczkiem albo przyjmującą jabłko z rąk Parysa818; wiadomą jest bowiem rzeczą, że nie ma na świecie miasta, gdzie by ta bogini posiadała tyle posągów i różnych wyobrażeń, ile posiada ich w Gdańsku. Tak to ów ogród, już dziś podtatusiały819, za swoich pięknych czasów umiał był romansowym.
Jeszcze wszyscy mieli usta pełne tych przysmaków, kiedy kapelmistrz sam ujął za skrzypce i urżnął króciuchną, ale dziwną, podrygliwą820 przygrywkę, a wnet po całej sali rozszedł się szmer uciechy, nieledwie okrzyk radości.
Jedni drugich nawoływali, śmiejąc się i klaszcząc w ręce:
— Giga, giga! Będzie giga!...
Ze wszystkich tańców, jakie krążyły kiedykolwiek po warstwach wykształconego społeczeństwa, żaden podobno nie miał tak bajecznych powodzeń jak sławna niegdyś szkocka giga. Był to taniec jeszcze trudniejszy od galiardy, nieledwie akrobatyczny; toteż jeśli gdzie się jeszcze przechował, to tylko między tancerzami na linie, którzy do dziś dnia zdumiewają widzów tym lub owym jego ułamkiem.
Przez ciąg siedemnastego wieku cała Europa szalała za gigą. Szalał za nią i Gdańsk rozbawiony, tym bardziej że mnóstwo mieszkało w nim Szkotów; było nawet jedno przedmieście, zwane Szkockim; wprawdzie miasto miewało częste zatargi z tym przedmieściem (którego mieszkańcy, zabici821 katolicy, bronili gorliwie praw biskupich), ale przy „okrągłym stole” Artusowej uciechy zapomniano krwawych dysput i wobec owej czarodziejskiej nuty wszystkie serca na chwilę w jeden rytm uderzyły.
Widząc pary dobierające się skwapliwie, pan Kazimierz coraz żałośniej opuszczał ręce i głowę. A więc i giga dla niego przepadnie? Ta giga, w której — dzięki marynarskiej swojej sile i zwinności — tak wielkie zawsze odnosił tryumfy!
Wiedziały o tych tryumfach damy; toteż dziwiły się i krzywiły, czemu piękny porucznik żadnej z nich nie zaprasza. Na koniec pewna pani wójtowa, tęga i rumiana jak piwonia, wzięła się na odwagę, trzepnęła go facoletem822 po ramieniu i spytała:
— A co to waszmość tak się zapamiętywasz823 jak figura na mauzoleum? Nie lepiej byś to waszmość szedł do tanku824?
— A poszedłby ci ja na skrzydłach, cóż kiedy ona białogłowa, com ją sobie zarekwirował825, jeszcze nie nadciągnęła z miasta.
— A to waszmość sobie powiedz: Bierz ją licho! I pokonsoluj826 się z innymi. Abo to tutaj nas mało? A z takim rycerskim pląsownikiem827 każda rada wyskoczy. No, kawalerze, wybieraj. Cóż to? Chcesz waszmość nam pergnąć828?
— Ekskuzuj829 wacpani, zara wrócę, jeno mi się widzi, jako moja panna tam ode drzwiów830 nadciąga...
Pan Kazimierz zmyślił sobie tę wymówkę, byle tylko się wyśliznąć ze szpon831 pani wójtowej. Rzeczywiście, nim się obejrzała, pergnął jej spod ręki, ale u drzwi — jak przewidywał — nie znalazł swojej panny.
Wyszedł na taras pełen służby i ciekawych widzów. Stał tam długą chwilę — na próżno! Wprawdzie maruderzy jeszcze nadciągali, ale to już coraz rzadziej się trafiało, i sala była nabita po brzegi.
Przemyśliwał tedy:
„A może by kogo posłać, aby dostać języka832, czy tam się co złego nie stało?”
I żałował, że Maćka z sobą nie miał, ale Maciek został w gospodzie dla pilnowania pewnych koników, co mogły wprędce być potrzebne.
Wrócił tedy pan Kazimierz jak niepyszny między gwarne tłumy, stanął pod filarem, a podczas kiedy giga rozbijała się na środku sali, on utkwił oczy w jednym z nadpowietrznych okręcików i z wolna zapadł w zadumę, która go spowinęła swoim białym obłokiem jako mgła wodna, gdy okręt otoczy.
Nagle... jakaś błękitna jasność olśniła go tak mocno, że aż musiał oprzeć się o filar. To pani jego myśli! To wszyscy oni wchodzą... O... już są na sali...
Przodem idzie pan konsul ubrany bardzo suto, w sajan833 z czamletu834 barwy cygrynowej, czyli koloru wody morskiej (seegrün), z popieliczymi835 wyłóżkami, na przodzie roztwarty; spod sajanu sterczy jego pierś wypukła i wydyma się obercuch836 czarny, sztucznie rzezany, śrebrzystą837 taśmą sznurowany; u kolan i u trzewików chrzęszczą róże z kilkobarwnych838 wstążek, przeszpilone839 srebrnymi sprzączkami; na kapeluszu chwieją się czarne i seledynowe pióra; głowę pod nimi pan rajca nosi wysoko, jednak z tym wszystkim wygląda dziś niedobrze; jakieś ma pod oczami sine plamy, na policzkach ciemne wypieki, krok chwiejny i nierówny. Ale widocznie się przemaga, nadrabia uśmiechem pełnym dumy; a ma z czego być dumny, bo i sam dziś wystąpił uroczyście, i pod rękę prowadzi panią Florę, która wkoło siebie roztacza upajającą czarowność.
Od miesiąca już ona zrzuciła przecie uprzykrzone kiry840 i dziś na koniec mogła przystroić się pięknie. Ach, nie tak pięknie wszakże, jak by chciała! Prawa przeciwzbytkowe ciężą na niej bez miłosierdzia. Mimo wspaniałości swoich wdzięków prosta wdowa po majstrze-pasamoniku nie może nosić ani kosztownych tkanin, ani prawdziwych klejnotów. Ten zakaz jest największą zgryzotą jej życia; ile to już godzin ona się nad nim napłakała! On też jest głównym powodem gwałtowności, z jaką pani Flora pragnie wyjść za którego z członków Magistratu. Ich żony szczęśliwe! Mogą nosić i czysty jedwab, i czyste złoto, i drogie kamienie.
Tymczasem biedna wdówka nagradza sobie te braki wykwintnym smakiem w ubraniu, co sprawia, że w oczach męskich nieraz przyćmiewa mniej piękne, choć wyzłocone „panie radne”.
Dziś właśnie potrafiła sztuką zdobyć takie zwycięstwo. Suknię przywdziała z półbławacia841, zwanego bomzynem842, przepysznej barwy malinowej. Stanik u przodu ma głębokie wycięcie, skąd jej bogate łono wychyla się jakby motyl, co białe skrzydełka rozłożył na dnie kwiatowego kielicha. Porównanie do kwiatu wypada tym stosowniej, że wkoło całego wycięcia rozwachlarza się kołnierz stojący, przezroczysty, oparty na drucianym płotku i tak wywinięty, jakby połowa jakiejś ogromnej lilii. Od tego tła obłoczkowego tym silniej odbijają karminowe usta i przestrzeliste oczy pani Flory. Na głowie, u samego jej wierzchu, ma tak zwaną forgę, czyli kilka piór
Uwagi (0)