Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖
Jest pierwsza połowa siedemnastego wieku, do Gdańska przybywaporucznik marynarki królewskiej, Kazimierz Korycki. W okniejednej z kamienic dostrzega śliczną dziewczynę.
Dowiaduje się,że dom należy do mistrza Schulza, bogatego rzemieślnika handlującego wyrobami z bursztynu, co daje pretekst do wstąpieniado środka pod pozorem zakupów i dowiedzenia się czegoś więcejo tajemniczej pannie.
Romans przygodowy z klasycznymi elementami powieści gatunkupłaszcza i szpady: rodzinna zagadka, miłość, zazdrość, intryga,ucieczka i pościg, szczęśliwe zbiegi okoliczności i nieoczekiwanezwroty akcji. Fabuła rozgrywa się na plastycznie odmalowanymhistorycznym i obyczajowym tle epoki, z bogatymi w szczegółyopisami strojów, budynków, wnętrz i przedmiotów.
Czytasz książkę online - «Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
Pan Kazimierz — jak wiemy — w pierwszym zawiązku znajomości był rad swemu rzekomemu braterstwu; prędko mu jednak ono zaciążyło, bo jeśli pozwalało na pewną niewinną poufałość, za to wzbraniało wszelkich półsłówek i półwyznań, zmuszało go nawet do hamowania zbytniej wymowy oczu. Młody junak634 nie mógł długo znosić podobnych więzów i już po dwóch tygodniach je rozerwał. Stało się to bez żadnego z góry powziętego zamiaru, lecz w przystępie niecierpliwości. Widząc u Hedwigi coraz większe zdumienie nad jego dziwnym zachowaniem się względem „siostry”, wyznał jej nagle bez ogródki635, że nie jest bratem, a na poparcie swojego twierdzenia dodał:
— Wiem to dokumentnie, bom na koniec dostał ów respons636, gdzie pan ociec rememoruje637 mi, jako Krysia miała rok czwarty, kiedy ją poganie unieśli. Tedy, wedle daty, wacpanna nie możesz na żaden fason638 być mi siostrą i ja temu jestem bardzo rad.
Mówiąc to, wpatrywał się bacznie w Hedwigę i dostrzegł z radością, że i jej te słowa najwidoczniej przyniosły ulgę. Odtąd stała się nieśmielszą, ale zarazem i czulszą, przy czym zdradzała jakieś tajemne uszczęśliwienie, którego dawniej nigdy w niej nie dostrzegał.
Wprawdzie ta szczęśliwość była dla Hedwigi zamącona pewnym niepokojem; pan Kazimierz prosił ją, a nawet stanowczo żądał, ażeby wiadomość o liście pana miecznika zachowała tylko dla siebie, „gdyż — mówił — niech pan konsul jeno się dowie, że my nie familia, zara będzie chciał mię od wacpanny eksulować639, przy czym on abo ja możemy położyć głowę”.
Prawa dusza Hedwigi wzdrygnęła się na taką nieszczerość, mniej wszakże, niż byłaby się wzdrygała dawniej. Gdyby pan majster był pozostał dla niej na zawsze niczym innym, tylko jej ojcowskim, szanownym opiekunem, byłaby pewnie odrzuciła żądanie pana Kazimierza. Ale od chwili, gdy opiekun zaliczył się do zalotników, stracił niezmiernie w jej oczach na powadze i zrównał się niejako z Kazimierzem, przy czym wszakże zachodziła ta wielka różnica na jego niekorzyść, że nie był kochanym, podczas kiedy tamten... ach, tamten!
Skoro jeszcze Hedwiga wspomniała, że takie wyznanie mogłoby istotnie rozdzielić ją z najmilszym, a co więcej, stać się powodem ciężkich, może krwawych zatargów, przytłumiła szemranie swojej duszy i zachowała milczenie wobec pana rajcy, który ze zdumiewającym spokojem niczego się nie domyślał.
Źródłem tej niedomyślności była potężna miłość własna. Pan Johann Schultz miał przekonanie, że gdy obdarzy Hedwigę swoją wspaniałą osobą, swoim nazwiskiem wielce w Gdańsku cenionym, swoją sławą kunsztmistrzowską i swoimi wielkimi bogactwami, wyświadczy jej najwyższe dobrodziejstwo i nie przypuszczał, aby kiedykolwiek mogła kogokolwiek nad niego przełożyć. To przekonanie zaślepiało go tak mocno, że patrzył, a nie widział, słuchał, a nie słyszał i gdy już cały Gdańsk — przyglądający się zalotom porucznika — z uśmiechem powątpiewał o jego „braterstwie”, jeden pan rajca nie miał ani cienia wątpliwości, co dzień zapytywał o „respons” pana miecznika i źle wróżącego Korneliusa kilka razy tak porządnie sfukał, że i jemu w końcu zamknął usta.
Kornelius jednak trwał w swoich złych przeczuciach. U niego miłość, pozbawiona próżności, nie sprawiała zaślepienia, lecz owszem640, jasnowidzenie prawdy.
Miłość ta dawno już w sercu jego rosła. Za życia pani Doroty karmił się nadzieją, że może kiedyś potrafi sobie wysłużyć tę śliczną panienkę, która w oczach jego coraz nowymi wdziękami rozkwitała.
„Czemu nie? — myślał nieraz. — Gdy zrobię mój Meisterstück, a będzie on taki, że cała Hanza okrzyknie się641 z podziwu, gdy i ja też zostanę majstrem, czemuż bym nie miał otrzymać jej ręki?”
Ta nadzieja dodawała mu sił do pracy, rozbudzała jego zdolności, przywiązywała go do majstra Schultza i cały ten dom czyniła dla niego Edenem642.
Nagle zrobił straszliwe odkrycie.
Po śmierci pani Doroty spostrzegł, że sam pan majster chce zająć marzone przez niego miejsce.
Wpadł w rozpacz — znienawidził swego zwierzchnika, jednakże się z nim nie rozstał.
Miłość jego stała się beznadziejna i posępna, a jednak jeszcze podszeptywała mu jakieś półsłówka, na które złośliwie się uśmiechał. Wiedział, że Hedwiga w związku z panem Schultzem nie może być szczęśliwą643, a zatem — kto wie? Może jemu przypadnie udział pocieszyciela? Dawno znajomy, zawsze pod jej ręką — a przy tym tak wiernie, tak szalenie zakochany — on może prędzej niż inny... Nie będzie to już takie wielkie szczęście jak posiadanie jej dozgonne, ale i kradziony skarb zawsze skarbem, a przy tym co za rozkoszna zemsta nad tym niegodziwcem panem Schultzem.
Znienacka, wśród owych już zachmurzonych, ale jeszcze przyjemnych marzeń, jak piorun z nieba spadło zjawienie się pana Kazimierza — i na ten raz Kornelius uczuł, że gmach jego przyszłości już do podwalin się rysuje, że to nieprzyjaciel stokroć groźniejszy od majstra Johanna, bo tamten zabierał tylko rękę Hedwigi, a ten wykrada mu jej serce. O tak, wykrada! Kornelius od pierwszej chwili spostrzegł olśniewające wrażenie, jakie młody junak sprawił na Hedwidze, i odtąd co dzień dopatrywał644 nowe objawy budzącego się w niej uczucia, nagłe rumieńce, smętne zadumania i niespodziane wybuchy radości — wszystkie owe znaki sercowego rozkwitu, na które on tak dawno czekał, a które teraz — niestety — zwracały się nie ku niemu, ale ku temu posłowi nieszczęścia! Och, on się znał na miłości, on, co tak dawno i zawzięcie kochał! Toteż nie mógł zrozumieć spokoju pana majstra, trząsł się ze zgrozy na jego zaślepienie, gwałtem chciał mu oczy otworzyć i byłby w końcu pewnie dopiął celu, gdyby nie pani Flora, która ze zwykłą sobie przenikliwością dostrzegła niebezpieczeństwo, jakie od tej strony zagraża, i zażegnała je makiawelskim645 orzeczeniem Divide et impera646. Zaczęła pana majstra podjudzać na Korneliusa. W każdej niemal rozmowie dziwiła się, „dlaczego tak znaczny jak on personat647 postponuje648 się ze swoim czeladnikiem i pozwala mu nos wtykać w domowe sekreta649”.
Pan majster (który miał słabość do pani Flory i wielce sobie cenił jej zdanie), połechtany w swojej próżności, zaczął lekceważyć Holendra, zaprzestał z nim żartów i zwierzeń i tak go z wolna od siebie odsunął, że chłopiec, karmiony ze wszech stron upokorzeniami, zaciął się w milczeniu i już prawie wcale nie wychodził z warsztatu.
Nie tylko pod tym względem, ale i pod wszelkimi innymi pani Flora stała się istnym duchem opiekuńczym dla dwojga zakochanych, którzy nie podejrzewając, aby piękna wdówka mogła w tej opiece mieć jakie osobiste widoki, nie znajdowali dla niej dosyć słów dziękczynnych i z pełnym zaufaniem otwierali jej dusze. Pani Flora była nieprzebraną „w amorowych fortelach”. Z dziwną sztuką umiała zagadywać i sobą wyłącznie zajmować pana Schultza, dzięki czemu tamci mogli wedle woli rozmawiać na uboczu. Hedwidze powtarzała jak najwierniej pochwały i wykrzykniki, z jakimi Kazimierz odzywał się o niej, a Kazimierza wtajemniczała w najskrytsze panieńskie zwierzenia. Czasem nawet rzeczy tak zgrabnie ułożyła, że niby trafem schodzili się w jej domu, a chociaż te schadzki były krótkie, poważne i zawsze pod jej okiem odbywane, jednak przedstawiały dla nich nieocenioną chwilę swobody, w której, uwolnieni od oczu majstra i Holendra, mogli na koniec odwiązać maskę przybranego braterstwa. Bo i pani Flora już razem z nimi śmiała się z owej „maszkarady”. Pan Kazimierz nie potrzebował nawet czynić jej w tym przedmiocie żadnych wyznań, sama je uprzedziła. Kiedyś, gdy przed nią utyskiwał na milczenie pana miecznika, rzekła do niego:
— Nie kpij z białogłowy, panie oficyjerze. Aniś waszmość pisał do oćca, ani czekasz od niego responsu.
— Jakoż to? — podjął zmieszany pan Kazimierz.
— A tak, jako ja mówię. Waszmość wykoncypowałeś650 takową halegorię651, aby łódkę swego afektu przeprowadzić między rafami przeciwnych sobie humorów. I wcale się to waszmości nie gani. Bosman jako może lawiruje, niby kręci na prawo, a w rzeczy652 jedzie na lewo i mądrze czyni; milszać653 mu jego szkutka niżeli wola srogich akwilonów654.
— Nie będęć655 ja się z wacpanią spierał, kiedy prorocko czytasz w sercach. Owóż, upraszam jeno, abyś mię przyjęła pod banderę swojej protekcji656, a tuszę sobie, że z takowym sygnałem dopłynę do fortunnego657 portu.
I płynął dalej pan Kazimierz „fortunnie”. Tygodnie za tygodniami schodziły w rajskim zaczarowaniu, tak dla niego jak i dla Hedwigi. Cudna to była pora w ich życiu, niby młodziuchny maj miłości, kiedy uczucie nie jest jeszcze wyznane ustami, a już zdradza się w każdym spojrzeniu, w każdym ruchu, zwłaszcza w owych półsłówkach na pozór szarych i zwyczajnych, a podszytych drugim różowym znaczeniem, które jest widzialne tylko dla drogiej istoty.
Niebo też na wszystkie sposoby sprzyjało temu zaczarowaniu; pogody były ciągle prześliczne; pan konsul coraz częściej dawał się wyciągać na zamiejskie „spacyry”. Chodzono we czworo, to na Biskupią Górę, to do Nowych Ogrodów658.
Co sobotę jeżdżono do wioski nadmorskiej, gdzie bogaci gdańszczanie i ciekawi podróżnicy przybywali co tydzień dla spędzenia dnia niedzielnego na zabawie i użyciu kąpieli w morzu; nazywało się to jeżdżeniem „na Soboty”659 (dzisiejsze Zoppoty660).
A że miejscowość była bliską przylądka Helu, pan Kazimierz zapragnął pokazać swoim znajomym flotę królewską stojącą w Puckiej Zatoce, a zwłaszcza okręt, na którym kilka lat przemieszkał. Wojenny ów statek, zwany „Łabędziem”, choć dobrze już wysłużony, wyglądał wspaniale i prawdziwie po monarszemu, był to bowiem jeden z owych pięciu okrętów, co przewoziły Zygmunta III do Szwecji. Wojskowi od Łabędziowej załogi, niedawni współtowarzysze Kazimierza, uprzedzeni przezeń o przybyciu jego przyjaciół, wyczytali mu z oczu, na co się zanosi, i przyjęli ich uroczyście; pana konsula nawet z wyróżniającą atencją661, co niezmiernie mu pochlebiło. Piękność i wdzięk Hedwigi wznieciły w nich taki zapał, że — jako godną najwyższej admiracji662, okrzyknęli ją swoją „admirałką”. Pani Flora, chociaż mniej głośno, zbierała jeszcze więcej hołdów, bo jej dowcip i śmiałe wzięcie były jakby stworzone do zawracania głowy panom oficerom.
Siedziano więc przez cały wieczór na pomoście oświeconym różnobarwnymi latarniami; śpiewano chórem Flisa i różne lżejsze fraszki, wieczerzano z sutymi kielichami, dawano z dział gęste salwy, aż pan Schultz w upojeniu oświadczył, że jeśli będzie miał kiedy syna, to go przeznaczy do Wodnej Armaty (przy tej sposobności dobrze jest nadmienić, że używane u nas wyrażenie: Wodna Armata nie oznaczało bynajmniej artylerii wodnej, ale „armię morską”, czyli flotę wojenną, i było zapewnie zepsutym przypomnieniem hiszpańskiej Armady663, której przedsięwzięcia i klęski tyle uzyskały rozgłosu).
Innej niedzieli pozwolono im zwiedzić zamek Władysławowski664, na co gdańszczanom rzadko bywał udzielany przywilej.
Czasem też, nie wychodząc z obrębu miejskiego, tuż za Zieloną Bramą665 wsiadali do czółna, które ich wiozło po ciemnej a przepastnej Motławie, okrążając spichlerzową dzielnicę. Tam dopiero można czuć i widzieć, jak silnie bije serce Gdańska. W dzień — ruch niesłychany. Krocie statków o kształtach wszelakich, ciężkich, wybujałych, jaskółczych. Na statkach i na stopniach domów tysiące ludzi gadających stu językami, od flisaków krakowskich do Murzynów, niewolników jakiegoś zamorskiego armatora666. Wszyscy krzyczą, kłaniają się, uśmiechają, a rękami machają, bo wszyscy się targują i każdy chce każdego przekonać. Tu zboże z przeraźliwym skrzypem idzie w górę po misternej windzie, ówdzie z sypkim jękiem spada na szalę niemniej misternej wagi. Na palowych pomostach pełno stołów dla pisarzy i wekslarzy667, pełno budek z błyskotkami, przekupniów z przysmakami. Wszędzie chaos kolorów i dźwięków, jarmark narodów — zrękowiny668 morza i ziemi, obsyłających się wzajemnie swoimi bogactwami.
Z końcem dnia dzielnica ta staje się jeszcze ciekawszą. Ruch cichnie — zmrok szarzeje. Motława robi się czarna jakby Kocyt669. Nad ową żelazną wodą bezokienne spichlerze, ślepe, głuche, siedzą jakby niezgrabnie ociosane opoki. Powietrze pocięte kreskami lin i masztów, połamane gzygzakami670 windowych671 profilów, plącze się w niezrozumiały rysunek. Wtedy wszystkie owe Klonowiczowskie „wschody, wzwody i trety”, wszystkie owe młyny krzyżackie o dziwolążnych672 kształtach zaczynają majaczyć niby gród przedpotopowy lub zaklęty, zbudowany nie przez ludzi, ale przez jakieś bajeczne, półpotworne istoty, które spoza każdego węgła673 już... już mają wyjrzeć... Niejedno serce czuje tam ich obecność, przynajmniej nasi zakochani czuli ją wyraźnie, i to przyjazną i usłużną, bo podczas kiedy pani Flora, siadłszy u jednego końca łódki z panem Schultzem, opanowywała go swoją sidlącą rozmową, tymczasem na drugim końcu Kazimierz i Hedwiga mogli zamieniać spojrzenie lub uścisk ręki, niepochwytne dla cudzych oczu jak motławowe chochliki.
Tak to w owych złotych tygodniach życie uśmiechało się do młodej pary, podsuwając jej co dzień to nowe, a zawsze miłe „sprawy i zabawy”.
Obecnie zaś wszystkie inne gasły obok owej zabawy tanecznej w Artushofie674, z której miasto całe obiecywało sobie wiele przyjemności, ale nasi znajomi jeszcze więcej niż inni, bo tam Hedwiga miała po raz pierwszy wystąpić w liczniejszym zgromadzeniu.
Jednakże wszystkiemu jest koniec; przyszedł on i dla owego miłosnego maju. Właśnie w przeddzień Artusowych tańców pan Kazimierz otrzymał od ojca list, który go do głębi
Uwagi (0)