Iluzja - Zofia Kowerska (gdzie można czytać książki online TXT) 📖
- Autor: Zofia Kowerska
Czytasz książkę online - «Iluzja - Zofia Kowerska (gdzie można czytać książki online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Kowerska
Mecenasem tego wydania jest:
www.eLib.pl
Tak, pani, jestem ofiarą iluzji. Powiem, jak się to stało, skoro pani sobie tego życzy. Miałem już lat trzydzieści i zawód miłosny w duszy. Przeżyłem już smutną historię uczucia, które ani na chwilę nie otrzymało sankcji rozsądku mojego. Kochałem przez dwa lata szalenie istotę niższą mi duchem, kłamliwą i próżną, która mnie, krok za krokiem, przeprowadziła przez wszystkie stacje męczącej Kalwarii, po przebyciu której utraca się często na zawsze zdolność kochania i wiarę w szczęście.
Ta wstydem okrywająca mi czoło tragedia moich lat najpiękniejszych uczyniła mnie jednym z tych smutnych kandydatów do stanu małżeńskiego, którzy w porcie tym chcą wypocząć, pogoić rany i stworzyć rodzinę, którą to formę bytu przyzwyczajeni jesteśmy uważać za dogadzającą największej względnie liczbie naszych ideałów i potrzeb. Chciałem się ożenić, potrzebowałem się ożenić. Tkwiło we mnie pragnienie ustalenia się, zamknięcia za sobą owych drzwi wolności kawalerskiej, które śmierć tylko na nowo otworzyć może. Czułem próżnię wokoło siebie i w sobie. Trzeba było rzucić w nią coś stanowczego, co by mi dało przynajmniej złudzenie, że zapełnioną została.
Musiałem się ożenić i na zimno ulepiłem powoli w wyobraźni mojej kobietę, jaką znaleźć chciałem. Przede wszystkim powinna to była być żona z gatunku spokojnych. Nie czułem w sobie siły na kobietę ruchliwą, pełną zachcianek, kochającą wybuchowo, potrzebującą scen zazdrości, wyobrażającą sobie, że mąż jest od tego, by wiecznie trwał gorejący, czekający na skinienie, kwiatami uściełający drogę.
O, nie, nie! Ja potrzebowałem spokoju i nie szampańskiego wina, wysadzającego korki, ale letniej bawarki, choćby ona nieco mdłą być miała. I cóż łatwiejszego jak w takim razie ożenić się wedle swoich wymagań? Wszak ja wiedziałem, że się nie zakocham, bo byłem już żużlem wypalonym przez miłość.
Oglądałem się zimno i beznamiętnie za skromną, obowiązkową a pospolitą istotą, którą chciałem przy ognisku swoim posadzić. Miała być nie ładna, miła tylko i dla oczu moich znośna. Broń Boże, nie jaskrawa! Miałem uczucie, jak gdyby mój wzrok był osłabiony i nie znosił jaskrawych barw. Niech będzie we wszystkim szara! Bez wyraźnego smaku, jak chleb, i jak chleb dobra. Niech będzie uboga, ale nie z nędzy wyciągnięta, bo nędza daje żądze, nienawiści, zazdrości!
Ach, Boże! Tyle jest w naszym kraju panien bez posagu, a przecie nierozjątrzonych, nierozgoryczonych, niedoprowadzonych do jaskrawości żadnej. Więc taką jakąś ubogą krewną czyjąś, co to się nią wysługiwano, co to nią zatykano dziury, co to ją niby traktowano jak swoją, ale pod warunkiem, że będzie pierwszą sługą. Doprawdy, przecież o taką nie trudno. Prawie w każdym domu coś podobnego się kręci. Taka nie będzie chciała miłości, a zadowolili się dobrocią...
Aha! A nuż się do niestrawności oczytywała romansami, gdy się znalazła w swojej ciupce na końcu domu? A nuż tam był jaki kuzynek, który za portierami szukał ust ubogiej dziewczyny, znajdując w tym urozmaicenie czasu w oczekiwaniu na posażną dziedziczkę, o której marzył? A nuż to była jedna z tych panien skromnych, której po zamążpójściu wyrastają nagle, ni z tego, ni z owego, skrzydła, pazury, czub, tupet i ogon pawi? A nuż jej skromność, jej usłużność, jej obowiązkowość, jej spokojność, były tylko zręczną formą kokieterii?
Ach! Niestety, nie będę taił przed panią, że mię moja pierwsza, nieszczęśliwa, okrywająca wstydem miłość uczyniła okropnie podejrzliwym. Wierzyłem w cnotę kobiet, ale tych jedynie, o które starać się nie miałem zamiaru.
Gdy tylko nawiedziła mnie myśl, że dana panna mogłaby zostać moją żoną, zaczynałem ją natychmiast krytykować. Brałem szkło powiększające, przypatrywałem jej się bacznie i zaraz przed moim wzrokiem występowały tysiące skaz, tysiące wad. Napadała mnie jakaś namiętna żądza krytyki. Przyczepiałem się do drobnostek, rozbierałem każde słowo, każde spojrzenie, śledziłem myśli zmieniające wyraz twarzy, dowiadywałem się zamiaru w każdym kroku, w lada poruszeniu. Dlaczego zrobiła to? Dlaczego powiedziała tamto? Wszystko w niej stawało mi się podejrzanym, krytyka zamieniła się we mnie w manię, w chorobę! I tak trwało lat kilka.
Nie pamiętam już może nawet tych wszystkich kobiecych postaci, które w wyobraźni mej przenicowałem tak, że podszewka świeciła dziurami, brudem, łatami nędznymi. Z istoty, która, jak mi się w pierwszej chwili zdawało, mogła zostać moją żoną, stawała się pod szkłem bezlitosnym taka, której bym za żadne skarby świata towarzyszką dozgonną uczynić nie chciał. Wchodziłem już w czwarty krzyżyk, rodzice moi się niecierpliwili, dom mój potrzebował pani, a ja żadnego stałego projektu powziąć nie byłem w stanie.
Miałem ciotkę. Ciotki bardzo często odgrywają ważną rolę w życiu mężczyzny. Ale dlaczego się pani uśmiecha? To wcale nie ciotka młoda, ładna i zalotna. Dlaczego zaraz podejrzenie, wyciągnięte z jakichś reminiscencji powieściowych? Za wiele, doprawdy, czytamy romansów francuskich! Ciotka Ludwika była to bardzo ruchliwa, pięćdziesięcioletnia kobiecina, niemogąca żyć bez odgrywania roli opatrzności, bez pracowania nad czyimś szczęściem, bez kartowania czyjejś pomyślności, bez pomagania okolicznościom, by się stały zbiegiem dogodnym. Miewała zawsze kieszenie wypchane biletami na loterię, nosiła w pamięci listę osób, którym chciała zapewnić miejsce, posadę, żonę, męża, przytułek.
Bano się jej po trosze, ale ją lubiono. Miła, uśmiechnięta, czasem nietaktowna, mówiąca bezładnie, z logiką prawdziwie niewieścią, radząca się wszystkich, a postępująca zawsze według własnego widzimisię, lubiąca wiedzieć, co się w całej okolicy działo, z oczyma zapalającymi się, gdy jej opowiadano jaką plotkę, strzegąca się wszakże powtarzać ją przez miłość bliźniego – taką była ciotka Ludwika. I ta to zła dyplomatka, ta istota, której myśli zdawały się być wypisane na jej czole, ta przezroczysta ciotka Ludwika potrafiła jednak oszukać mnie i złapać w samotrzask.
Była wdową bezdzietną, więcej niż zamożną. Mieszkała na wsi, w ślicznej miejscowości, w bardzo ładnym i przytulnym domu wiejskim, wśród pięknego, cienistego ogrodu. Byłem jedynym synem jej brata. Pieściła mnie i obsypywała podarkami, gdy byłem dzieckiem, potem łamała nade mną ręce, gdym był gotów oddać życie całe kobiecie, która nawet kwadransa życia porządnego człowieka nie była warta. Miałem w jej domu pokój, który nigdy przez nikogo zajmowanym nie był i który zarówno ciotka, jak służba, nazywała „pokojem pana Władysława”.
Dom w Górzyskach zawsze był pełen. Rezydenci, kuzyni, kuzynki, goście, zapełniali go zwykle po brzegi. Tańczono tam często, gdyż ciotka Ludwika przepadała za widokiem tańczącej młodzieży. Kilka razy do roku, obowiązkowo, musiałem tam bywać, a nawet zajmowałem się interesami ciotki. Napadała na mnie, bym się żenił, ale gdym kilka razy powiedział jej bardzo dobitnie i bardzo wyraźnie, że swaty mogły mi tylko małżeństwo obrzydzić do reszty, przestała mówić o żonie dla mnie, czytałem tylko wyraz ten w jej wzroku, a myśli wypisane na jej czole mówiły wyraźnie, że pragnęła za moim pośrednictwem zdobyć jedną siostrzenicę więcej.
Pewnego razu w mojej obecności mówiła wiele o Anielce Kierwiczównie. W jej mniemaniu był to ideał panny. Rozumna, a przy tym słodka, obowiązkowa, a przy tym wesoła, o silnych przekonaniach, a przy tym skromna, wiele warta, a niewymagająca. Powierzchowność? O, bardzo miła! Oczy koloru niezapominajek, zmuszające do myślenia o jakimś niebie; uśmiech na tle ząbków białych, które tylko gryźć umiały, a nigdy kąsać; włosy ciemne, wcale niekapryśne, posłuszne włosy osoby łagodnej... O, nie myśl tylko, że to są tłuste, oblepione, przylizane włosy dziewki wiejskiej! Wcale nie! To tylko takie włosy, które nigdy nie są rozczochrane i gdy je Anielka ułoży rano, do wieczora pozostają w porządku. Żaden kędziorek nie odstaje!
– To źle! – ozwałem się przekornie.
– Źle? – odparła żywo ciotka Ludwika. – To tylko kwestia maszynki spirytusowej i nagrzanych rurek do fryzowania!
– Ach! Nienawidzę myśli, żeby panna, której włosy się karbują, potrzebowała godzinę siedzieć przed lustrem ze szczypcami w ręku!
– Więc jakże chcesz? Każdy mężczyzna musi koniecznie być niekonsekwentny! Chciałbyś, by Anielka się nie fryzowała, a miała ufryzowane włosy!
– Nic nie chcę od ciocinej Anielki i mam błogą nadzieję, że jej nigdy w życiu nie poznam!
– Poznasz! Dlaczego nie miałbyś poznać? Ja przecie nie chcę cię swatać, ale chciałabym ci pobyt w moim domu uprzyjemnić, wreszcie sama bardzo lubię Anielkę. Będzie w Górzyskach na moje imieniny. Radzę ci strzec dobrze serca! Ja przynajmniej, na twoim miejscu...
– Ach! Moja ciociu, prosiłem cioci...
– Toteż ja nie swatam bynajmniej, tylko ostrzegam! Zanadto cię kochani, bym cię nie miała ostrzec przed niebezpieczeństwem.
– Niech tylko ciocia pamięta tej Anielki nie podawać mi z różnymi przyprawami dla zamaskowania smaku i zapachu swatowstwa. Nie chcę ani ostrego, ani miodowego sosu.
– Podam ci ją au naturel! Posadzę ją obok ciebie przy obiedzie...
– Po prostu nie przyjadę na Świętego Ludwika i koniec.
Ciotka na dobre się przestraszyła. Krążyła potem koło mnie, jak gdybym był krzakiem tarniny, a ona pajęczyną, chcącą na każdym kolcu zaczepić się leciuchno, nie urażając, nie ugniatając, a jednak obmotując. Wreszcie wymyśliła jakiś interes, jakiś kontrakt, który koniecznie wymagał mej obecności w Górzyskach w sam Święty Ludwik. Ulitowałem się nad kobieciną i powiedziałem w końcu, że skoro był interes... skoro ten kontrakt...
Ściskała mię uradowana i pewna, że jej dyplomacja zażegnała wszystko.
W gruncie byłem ciekawy tej Anielki. Ha! Kto wie, może te posłuszne włosy znamionowały naturę powolną, niewybuchową, cichą jak księżyc, a spokojną jak woda w studni. Może te oczy koloru niezapominajek szepną mi co o niebie matrymonialnym? Zobaczymy!
Abym w niebo uwierzył, to może przestanę krytykować. Nie chcę już krytykować! Zwykle przyjeżdżałem do Górzysk w wigilię imieniu ciotki, tym razem postanowiłem przybyć w sam dzień. Niech Anielkę zobaczę ubraną jasno, wśród grona innych panien. Poznam ją po owych spokojnych włosach, w których ani jeden kędziorek nie odstaje. Wierzyłem bardzo pierwszemu wrażeniu. Jakie też ono będzie tym razem?
Przyjechałem przed samym obiadem. Ciotkę zastałem w istnej gorączce. Widocznie poczynała już wątpić o moim przybyciu. Zaczęła niezwłocznie prezentować mnie osobom, których nie znałem, a gdy w końcu lokaj otworzył na oścież drzwi do jadalnego pokoju, oznajmiając, że waza była na stole, ciotka manewrowała tak, że się znalazłem idącym przez salon z rączką Anielki na moim ramieniu.
– Ona jest pewno w zmowie z ciotką – przemknęło mi od razu przez głowę. – Toć one od razu urządzają na mnie obławę! Ta mała rączka jakoś bardzo blisko się znalazła mego ramienia, jakoś bardzo na zawołanie, gdy ciotka chciała mi znaleźć damę do prowadzenia.
Byłem sztywny i miałem się na baczności.
Anielka zdjęła rękawiczki i poczęła jeść zupę spokojnie. W istocie, wszystko w niej było spokojne jak jej włosy.
– Namyśla się, od czego zacząć – mówiłem sobie w duchu – bo że zacznie rozmowę i będzie się starała mnie nią zająć, na to przysięgnę.
Tak się też stało.
Anielka, zjadłszy zupę, zwróciła ku mnie swe niebieskie oczy i z wielkim spokojem rzekła:
– Bardzo byłam zadowolona, gdy pan przyjechał, ze względu na tę dobrą panią Ludwikę. Wzbudzała po prostu litość swoim niepokojem. Spodziewała się pana wczoraj jeszcze.
– Pani tu już od wczoraj bawi?
– Tak, od wczoraj.
– I długo pani zostać zamierza?
– Mania kazała mi zdać się na łaskę i niełaskę pani Ludwiki. Pani Ludwika zaś zatrzymuje mię na parę tygodni.
– O, na parę tygodni! – myślałem. – To już zamysły nie na żarty!
Głośno rzekłem:
– To Górzyska będą wesołe i gwarne! Żałuję, że mnie ważne sprawy zmuszają do wyjechania zaraz jutro.
Powiedziałem to niezmiernie zimno i sztywnie. Anielka podniosła ku mnie powoli swoje oczy koloru niezapominajek i rzekła obojętnie:
– Gdybym taniec lubiła, żałowałabym, że Górzyskom ubywa tancerz, podobno bardzo dobry...
– Co? Pani tańczyć nie lubi? Jest na świecie panna, która tańczyć nie lubi?
Nagle zaśmiałem się głośno i ironicznie. Anielka obejrzała się zdziwiona. Ach, bo ona nie domyślała się, że ja znałem przyczynę jej wstrętu do tańca!
Oto kilka miesięcy przedtem powiedziałem był ciotce Ludwice, pozując raczej na efekt, niż czując tak, jakem mówił: „Jestem już stary, kości mnie bolą od tańca. Żebym to ja mógł dostać żonę, która by na bale jeździć nie lubiła!”.
Śmiejąc się jeszcze, rzekłem:
– To pani może balów i wieczorów tańcujących nie lubi?
– Rzeczywiście, nie lubię.
– I gdyby pani poszła za mąż za domatora, za leniwego duchem człowieka, który woli posiedzenie we własnym fotelu z książką w ręku niż bal, nigdy by pani o bal się nie upominała?
– Myślę, że nigdy – odparła spokojnie Anielka.
– Więc pani nie jest siebie pewna, tylko pani myśli, że tak by było?
– Czy może kto być pewnym swoich upodobań w przyszłości? Ja, zresztą, w gruncie jestem pewna, tylko zapewniać naprzód nie lubię.
Aha! Zapewniać naprzód nie lubi, bo nuż by ją kiedy wzięto za słowo! Więc już tak? Więc już taka pewność złowienia mnie, że już sobie naprzód szuka furtki do ucieczki, rzuciwszy mi na razie przynętę w tym rzekomym wstręcie do tańca.
– Ten mąż pani będzie, jak widzę, szczęśliwym człowiekiem! – rzekłem ironicznie.
– Będzie szczęśliwy, jeżeli to od moich dobrych chęci będzie zależało – rzekła Anielka.
A, to już było prawdziwie bezczelne! Wszak ona po prostu szczęście mi obiecywała! Poczynała sobie zupełnie naiwnie. Nawet nie złociła pigułki, nawet nie owijała karmelka w papierek. O, ciociu, ciociu, zawsze byłaś nietaktowna i nietaktowną zostaniesz do końca! Narzucać mi dziewczynę tak wyraźnie, tak grubo! Oddawać ją mojej krytyce jak owcę wilkowi! Nie, to przechodziło granice naiwności.
– Więc – rzekłem podniecony i ironiczny – pozostaje mi tylko pragnąć, by pani poszła za mąż. Kula ziemska liczyłaby w takim razie jednego więcej szczęśliwego małżonka.
Spojrzała zdziwiona, zapewne nie tyle słowami, ile tonem mojego odezwania się. Zapanowało między nami milczenie. Obnoszono półmisek, sąsiad mój z lewej strony mnie zagadnął. Zbyłem go lakoniczną odpowiedzią i udawałem skupienie przy spożywaniu pasztetu, żeby przeżuwać swobodnie krytykę naiwności Anielki i ciotki Ludwiki, gdy ucho moje uderzył śmiech, podobny do dźwięków srebrnego dzwonka.
Posłałem wzrok za wskazówkami słuchu i dopiero teraz spostrzegłem siedzącą z drugiej strony stołu, ale nie naprzeciwko mnie, dziewczynę bardzo młodą widocznie, coś w rodzaju podlotka, rozwiniętą już wszakże, a ładną.
Oczy duże, czarne, prześlicznie wykrojone, szyjka biała, okrągła... Uosobienie czaru! Obok niej Bolek, daleki mój kuzynek, student drugiego kursu, będący w pełni wakacyjnego rozbawienia. Śmiały się te dzieci, aż zazdrość brała! Mimo woli słuchałem ich rozmowy. Dochodziła do mnie urywana, bezładna... Bolek wmawiał tej cudnej dziewczynce, że każda panna musi jadać albo węgiel, albo kredę, albo lak, albo ołówki.
– Widziałem sam, jak pani rujnowała piec, żeby spożyć trochę przepalonej gliny!
– Mogłabym pana pozwać o oszczerstwo do sądu gminnego! – wołała prześliczna malinowa buzia, śmiejąc się przy tym dziecinnym, srebrnym śmiechem.
– A może nie widziałem, jak pani pije ocet szklankami?
– Ja panu na to odpowiem coś, co pana zupełnie pobije, zupełnie zwycięży. Ja jestem z tych wyjątkowych panien, co lubią oliwę!
– Co, doprawdy? – mówił Bolek. – Ee... to ja pani nie oceniałem dostatecznie! To jest zupełnie osobna rasa, uszlachetniona rasa w tych pannach, które wolą oliwę niż ocet! Oliwa idzie pannom prosto do głowy i staje się olejeni. Nikt nie może potem powiedzieć o pannie, że jej brak oleju w głowie.
Cudny podlotek śmiał się znowu jak dziecię.
– Pan ze mnie wciąż żartuje! Ale ja się nie obrażę, a jeżeli się obrażę, to mam też
Uwagi (0)