Iluzja - Zofia Kowerska (gdzie można czytać książki online TXT) 📖
- Autor: Zofia Kowerska
Czytasz książkę online - «Iluzja - Zofia Kowerska (gdzie można czytać książki online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Kowerska
Nie była cierpliwa! A przecie cierpliwość powinna być samą istotą natury kobiecej. Kobieta niecierpliwa w domowym pożyciu to po prostu wieczyste wezykatorie na skórze męża. Cierpliwość była też ostatnią z cnót, jakie sobie, przy najlepszych nawet chęciach, przypisać mogłem. Cóż to za pożycie dwojga ludzi niecierpliwych? Jaka w dzieciach, w córkach niecierpliwość, spotęgowana podwójną dziedzicznością!
Ciotka zajmowała się gorączkowo toaletą balową Zosi. Ciągle słyszałem o przymierzaniu, o kwiatach, o wstążkach, o pantofelkach. Dobre to było ze strony ciotki, ale Zosia zanadto się tym cieszyła. Miała przy ustach pełne śmiechu dołeczki, gdy mówiła o swojej sukni, o przyszłym balu, o pierwszym mazurze, do którego przez Bolka zamówioną była.
Lista wad Zosi rosła. Zosia była młodszą ode mnie o lat trzynaście, była za piękna, miała wrodzoną kokieterię, sama się przyznawała do niecierpliwości, lubiła strój i taniec! To znaczyło, że biorąc ją za żonę, wraz z nią wprowadziłbym sobie do domu niepokój. Ja bym pragnął odpoczywać, a ona pragnęłaby się męczyć, ja bym pragnął domowego ogniska, a ona zabaw i wycieczek...
Na dobitkę przekonałem się, że Zosia była egzaltowana! Miałem odrazę do egzaltowanych kobiet. Uciekałem zawsze od wszelkich och! i ach! Z pomiędzy wszystkich niewiast, gatunek omdlewających był mi najmniej sympatyczny.
Pewnego dnia, przechodząc koło izdebki, gdzie mieszkał stróż domu z rodziną, słyszę jakieś utyskiwanie głośne i zdaje mi się, że poznaję głos Zosi.
Otwieram cicho drzwi i wchodzę. Staję przy progu. Stróża nie ma w izdebce, tylko stróżowa i Zosia, mająca na ręku jakieś ohydne, trędowate niemowlę. I unosi się płaczliwie:
– Ach, Boże, biedactwo! Nieszczęśliwe maleństwo! Ależ to trzeba opatrywać, to trzeba kąpać! To się trzeba poradzić!
– Nie ma tu, w tym domu, doktora – rzekła stróżowa – a pójść do szpitala, to zaraz trza płacić.
Zosia zdejmowała dziecku kaftanik.
– To męczennica! – mówiła. – To trzeba maści cynkowej! Ja zaraz po maść cynkową pobiegnę. Trzeba zrobić opatrunek! Ach, nieszczęśliwa dziecina! Biedny aniołek!
Wyszedłem. Zosia była cudna z zasmuconymi, czarnymi oczętami, pełnymi litości, ale ta chęć opatrywania obcego, szkaradnego dzieciaka była egzaltacją. A ten wykrzyknik ostatni: „Biedny aniołek!”. To brzydactwo wcale do aniołka nie było podobne. Egzaltacja, egzaltacja kobieca! Jeżeli Zosia rozwodzi się tak nad każdym wstrętnym niemowlęciem, to dziękuję! Z domu gotowa by mi zrobić szpital! Biedny aniołek! To ona sama, Zosia, była biednym (niemającym grosza posagu) aniołkiem! Aniołek ten miał skarby w spojrzeniu, w uśmiechu, w tych dołeczkach, do których pocałunki męskie tęsknić i wzdychać musiały jak do rodzinnego gniazda, ale w tym właśnie leżało niebezpieczeństwo.
Więc jeszcze, do wad innych, przybyła mi egzaltacja.
Krytykowałem Zosię z nałogu i z tej podejrzliwości, na którą była chorą miłość moja, którą wlokła za sobą nieodstępnie, jak na ciężkie roboty skazany zbrodniarz wlecze kulę u nogi. O, ciotko Ludwiko! Coś ty uczyniła z uczucia mego tym jednym listem, tym jednym wyznaniem, że uczucie to było mi przez ciebie przeznaczonym i narzuconym!
Krytykowałem Zosię, ale czułem doskonale, jak ona była piękna z tą małą, niemowlęcą męczennicą na ręku. Jak była piękna moralnie! Przecież, gdyby młode dziewczęta nie miały anielskich serc w ciele anielskim, to by już w żadne bezinteresowne współczucie, w żadne cuda litości, wierzyć nie było można. Korzyłem się przed tym obrazem Zosi w nędznej izdebce stróża, klęczałem przed nim, a jednocześnie szatan krytyki szpony swoje zagłębiał mi w sercu. Może Zosia do tego stopnia doprowadzała kokieterię, że się wprawiała w litość jako w pozę. Ale nie, nie! Ona była litościwa z zapałem, bez premedytacji.
Więc po cóż ten szkaradny, pomarszczony i trędowaty szkielet nazywała aniołkiem? To już była prosta egzaltacja, jeżeli nie w czynie, to przynajmniej w słowach. Tego by tylko brakowało, by Zosia była sentymentalna, egzaltowana i nienaturalna! Te trzy wstrętne dla mnie wady wyrastałyby powoli dopóty przed moim okiem, aż póki by mi zupełnie nie zakryły uroczej piękności Zosi. Kobieta sentymentalna, egzaltowana i nienaturalna musiałaby mi zbrzydnąć.
A Bolek, niegodziwiec, ciągle mi pod nosem z dziewczyną żartował, śmiał się, dogadywał jej, prześladował, kłócił się, zawierał przymierza, sprzeciwiał się, przystępował do zgody. Aż mnie to wszystko we wnętrznościach świdrowało. A, kokietka, kokietka! Ona ani wiedziała... Ach, może wiedziała doskonale, na jakie mnie kładła tortury! Wiedziała, czy ani się domyślała?
Flirtowałem zajadle z Amelką. Raz nawet przeciąłem kilka oczek w siatce, co ona za dowcipny i oryginalny żart poczytała. Im bardziej pragnąłem zbliżyć się do Zosi, tym mocniej przysuwałem się do Anielki. W mojej miłości tkwił jeszcze, oprócz ducha krytyki, duch przeciwieństwa. Kiedy mi chciano dać Zosię, ja udawałem, że biorę Anielkę. Na złość swatom!
Mówiłem sobie też, że nie mogę brać żony na oślep, że muszę najpierw dobrze zbadać moją przyszłą, dobrze się jej przyjrzeć, a najlepszym środkiem w tym razie jest obserwowanie z boku, udając, że się nie patrzy. I dalej udawałem wytrwale, że nie patrzę, choć widziałem wszystko.
Pewnego wieczora, gdyśmy po herbacie przeszli do salonu, a Bolek udawał skoczka na linie, chwiejąc się i szukając równowagi na szpagacie, leżącym spokojnie na posadzce, Zosia zerwała się nagle jak ptak, wzięła z konsoli muszlę i robiąc minę taką, jak gdyby przychodziła z prośbą, wyciągnęła muszlę ku ciotce Ludwice, mówiąc pokornie:
– Niech państwo raczą nie odmówić składki na biedne dziecko, potrzebujące kuracji.
Ciotka, śmiejąc się, wydobyła kilka srebrnych pieniążków z portmonetki i rzuciła je w wysoką muszlę, by wywołać dźwięk głośniejszy. Bolek rzucił wielkiego miedziaka, utrzymując, że to było wszystko, co miał przy sobie – dyskę dla stróża. Anielka powoli i spokojnie zanurzyła rękę w kieszeni. Ja zaś przypomniałem sobie nagle anielskie dziewczę z trędowatym dzieckiem na ręku. Krytyka we mnie ucichła, podejrzliwość się schowała, wyciągnąłem z pugilaresu papier sturublowy i włożyłem go w improwizowaną skarbonkę.
Zosia, zdumiona, podnosiła na mnie swoje cudne oczy. To spojrzenie zalęknionego, zmieszanego, a szczęśliwego dziecka warte było miliona. Myślała z początku, żem sobie z niej zażartował. Ale się spotkała ze spojrzeniem poważnym.
– To nie może być! – mówiła – to za wiele! Pan się może omylił... To nie rubel, to sto rubli!
– Kuracja czasem więcej niż sto rubli kosztuje – odparłem.
– Pan mi dał tyle! Ja się ani spodziewałam... Wszystko na tę suknię wydałam i nie miałam za co lekarstwa kupić. Receptę już mam.
– Ubogich chorych na świecie dużo... Sto rubli, to kropla w morzu.
– O, pan jest dobry i litościwy! – zawołała z zapałem. – Ja od razu czułam, że pan jest dobry!
Jakieś mię ogarnęło roztkliwienie niezmierne.
– Ja nie jestem dobry – mówiłem sobie w duchu – ale jestem szczęśliwy! Kochać taki kwiat, taką wiosnę jak ty, aniele, to szczęście, to niebo!
Byłbym zapewne padł na kolana w tej chwili, gdyby nie obecność tylu osób. Z rozrzewnienia nagłego, a zalewającego mi duszę rozkoszą, otrzeźwiły mnie wybuchające koło mnie śmiechy.
Bolek, klęknąwszy na sznurze, zębami podnosił chustkę do nosa, ręce mając założone na plecach. A czynił to wszystko z takim wysiłkiem, z takim drżeniem, jak gdyby sznur przeciągnięty był ze sto łokci nad ziemią, a on własne życie stawiał na kartę. Ciotka klaskała w dłonie. Bolek, ocierając czoło chustką jak zmęczony bohater, kłaniał się wokoło, uśmiechając się, a udając, że mu oklaski przychodziły też i z paradyzu. Przykładał rękę do serca jak wywoływany tenor, podnosząc oczy ku sufitowi salonu.
Ciotka poczęła obrywać kwiaty ze stojącego bukietu i rzucać je Bolkowi. On je zbierał, zbliżał do ust, potem nagle, całe dwie garście róż i gardenii posypał u stóp Zosi. Ona, śmiejąc się, wyjęła miedziaka, danego jej przez Bolka.
– Oddaję dyskę dla stróża – rzekła – nie patrzę już na dyski i wierzę tylko sturublówkom!
Mnie znowu żmija podejrzliwości ukąsiła w samo serce.
– Nie ty jedna, nie ty jedna wierzysz sturublówkom, a pogardzasz dyskami! – myślałem z goryczą. – I gdybym teraz stanął przed tobą wraz z Bolkiem i kazał ci wybierać jednego z nas, tobyś mnie wybrała, choćby ci się może serce rwało do Bolka, bo ja jestem sturublówka, a on jest dyska!
Znowu poczęła mnie dręczyć obawa, by ona z hojnego daru mego nie wywnioskowała, że się o nią staram. Przysiadłem się natrętnie do Anielki, która podniosła jeden z leżących na ziemi kwiatów i zapytała mię co najspieszniej, czy lubię zapach gardenii?
Bolek tymczasem prosił o głos, chciał bowiem wypowiedzieć mowę w obronie dyski, a przeciwko wszechpotędze sturublówki, czyli plutokracji.
Zosia odmówiła mu głosu.
– Nie pozwolę wobec siebie nic złego powiedzieć na ten papierek. Jest on po prostu śliczny! A gdy się zamieni w cienką bieliznę dla poranionego ciałka Franusi, w maść, w kąpiele, to z pięknego stanie się dobrym, co jest jeszcze więcej!
– Ja znam na świecie takie rzeczy – ozwał się Bolek, patrząc na Zosię – co się nie potrzebują z pięknych przerabiać na dobre. Są od razu piękne i dobre. Można nimi i oko nacieszyć i do rany je przyłożyć.
– Zosiu! – zawołała nagle ciotka. – A czy ty masz sortie de bal?
– Nie mam.
– Ale przecież to koniecznie potrzebne!
– Nie mam. Zawsze miałam dotąd suknie pod szyję...
– Trzeba coś obmyślić, moja duszko! Nie możesz przecie ukazać się w salonie, jak gdybyś wychodziła z kąpieli. Dopiero, gdy przed tobą stanie danser... To doprawdy szczęście, że mi to przyszło na myśl!
– To już chyba jak mama przyjedzie... Wydałam wszystkie pieniądze.
– To ja ci pożyczę!
– Nie, pani, nie, ja proszę, by dopiero, gdy mama przyjedzie...
– Albo sobie pożycz z tej sturublówki...
Zosia była oburzona.
– A niechże Bóg broni! Chorzy i ubodzy nie mogą czekać! Oni nie mają nic do pożyczania! Wolałabym nie być na balu!
– Egzaltowana! – szepnął we mnie żółciowy krytyk.
– Anielska dziewczyna – pomyślał człowiek kochający.
Mojej Zosieńce się zdawało, że miała skarb niewyczerpany w kolorowym papierku, który obracała w ręku.
– Nie wiem, czy w aptece będą mieli tyle pieniędzy, żeby mi wydać resztę – mówiła. – Ale jak kupię to lekarstwo i wszystko, co dla dziecka potrzebne, to muszę się naradzić z panem, na jakie cele resztę pieniędzy użyjemy.
– Będę służył radą – odparłem.
Ach, naradzać się z nią i wszystko w życiu za wspólną czynić naradą! Wziąć tę rączkę pod ramię i iść razem i mówić o wszystkim, co dwa życia złączone w jedno obchodzić może!
– Pani idzie błędną drogą! – ozwał się Bolek. – To do mnie zwrócić się trzeba po radę! Ja znam lepiej Warszawę, aniżeli pan Władysław! Daję pani słowo, że pieniądze, chociażby największe, tak umieścić potrafię...
– Bolku, Bolku! – wołała ciotka – idź ty już sobie! Jutro znowu zaśpisz wykłady, a i ja tyle się dziś najeździłam i nachodziłam! Mój Władku, zrób ty już z tym Bolkiem porządek!
O, ja bym był zrobił z nim porządek! Żeby to ode mnie zależało, zamknąłbym na zawsze przed nim drzwi domu, w którym przebywała Zosia. Ten chłopiec zaczynał mnie już tak drażnić, że mnie często niecierpliwość dusiła. Zdawało się, że miał sobie za zadanie przerywać każdą rozmowę, rozpoczynającą się pomiędzy mną a Zosią, że się chciał klinem wbijać między nas, że był dla mojej miłości tym, co natrętne sroki i kawki dla syberyjskich zbiegów. Nie mogłem się pozbyć jego krakania i nadlatywania. Zdawało mi się, że mnie śledził i uwagę wszystkich chciał zwrócić na każdy krok mój ku Zosi uczyniony. Przy tym ten chłopiec nic nie robił. Ciągle się wysługiwał ciotce, Anielce, Zosi, we wszystko się wtrącał, wszystko wiedział, o wszystkim decydował. Był zarozumiały jak prawdziwy niedouczek, a wścibski jak nieproszony gość. Miałem go w końcu powyżej uszu! Ciotka niby to się na niego gniewała, że wykłady opuszcza, a dziesięć razy na dzień słyszałem: „To Bolek zrobi; to trzeba będzie posłać Bolka; Bolek tu, Bolek tam!”.
– Panie, byście się tu, jak widzę, wcale bez Bolka obejść nie mogły – rzekłem raz do Zosi.
– Usłużny jest – odparła Zosia – ale te uniwersytety, to nie mają sensu, że tak studentom próżnować pozwalają.
Spojrzałem zdziwiony. Taki rozsądek w tej cudnej główce?
– A jeszcze ich to uczy blagi! – dodała – bo pan Bolesław, a zapewne i wielu innych, nic nie robią, a udają, że pracują i rodziców swoich w błąd wprowadzają.
Byłbym ją uściskał za to, co powiedziała. Wprawdzie byłbym ją uściskał, gdyby nawet nic nie mówiła.
– A ja myślałem – rzekłem – że wszystko, co Bolek robi, wydaje się pani doskonałym.
– Niektóre rzeczy robi doskonale. Doskonale udaje skoczka na linie, doskonale tańczy, ale...
– Ale co?
– Pan dobrze rozumie.
– Nie, panno Zofio, nie rozumiem i proszę mi powiedzieć wyraźnie.
– Więc, skoro on jest na uniwersytecie i ma pole do pracy, powinien by tę pracę miłować, być szczęśliwym, że się kształcić może...
Patrzałem zdumiony. Malinowa buzia takie rozsądne rzeczy wygłaszać umiała!
– Może i pani lubi pracę? – zapytałem żartując.
– Lubię – odparła. – Nic nie robić, to męka! Chciałabym, żeby się ten bal już odbył, bo mi ciąży to, że ja tu nic nie robię!
– Poza! – krzyknął we mnie podejrzliwy krytyk. – Pozuje na osobę poważnie myślącą, na osobę pracowitą! Z pozerką nigdy bym szczęśliwym być nie mógł! Ona i praca! Motyl w jarzmie!
– Cóż pani robić może? – spytałem.
Roześmiała się tym swoim śmiechem, mającym dźwięk srebra, a błysk wilgotnych pereł.
– Co ja robię? Starsze siostry mnie uczyły, teraz ja uczę młodsze rodzeństwo. Robię doskonale ser ze słodkiego mleka, chodzę do krów, czytam ojcu, bo go oczy bolą. O, mam roboty przez cały dzień po uszy!
Nie wierzyłem. Sprawiało mi to ból, ale nie wierzyłem. Praca! Widział kto, by córka większego właściciela ziemskiego, choćby on tonął w długach, pracowała? Grzywkę zakręcać, bawić gości, malować na porcelanie i atłasie, grać na fortepianie, robić bukiety, czytać powieści, obmyślać toalety, dłubać robótki... A ta dziewczyna chciała mi wmówić, że ona pracowała. Ej, moja panno, za stary jestem wróbel, bym się dał złapać na te plewy! Wiem, wiem, skąd się wzięła ta blaga!
W istocie, parę dni przedtem, z jakąś panią, która przyszła z wizytą do ciotki, stoczyliśmy byli, w obecności Zosi, walną bitwę na słowa. Pani owa utrzymywała, że dzisiejsze panny więcej pracują niż dawne, że jest postęp w tym kierunku, że się kształcą fachowo, że oczekiwanie męża przestaje być ich jedynym zajęciem. Ja utrzymywałem, że postępu nie ma, że panny zamożniejsze, które się kształciły na nauczycielki, nikogo nie uczą; że pszczelarki boją się pszczół; że ogrodniczki nie wychodzą z domu, żeby się nie opalić; że buchalterki nie zapisują wydatków; że te, które się uczyły kroju, sprowadzają suknie od Hersego.
Zosia słuchała mnie. Śmiała się, utrzymując, że rzeczywiście zna taką pszczelarkę, którą brzęczenie pszczoły przeraża.
Teraz widziałem, że nauka nie poszła w las. Sprytna panienka skorzystała z moich morałów i jeszcze ciepłe, podawała mi ich zastosowanie. Ona pracowała! Te delikatne, cienkie palce małej rączki pracowały. To rzeczywiście było niezrównane! A może ona nie kłamała? Może, wychowana w licznej a ubogiej rodzinie, miała w roboczym ulu swój wydział pracy? Sceptyk, zaczajony w mojej piersi, gniewał się na to przypuszczenie. Praca była komedią kobiecą, pozą, blagą! Jedno w tej dziewczynie było prawdą, to jej prześliczne oczy czarne, jej płeć alabastrowa, jej buzia do pocałunków stworzona! To było prawdą i ja, szukający w małżeństwie wypoczynku i spokoju, a, chcący dać matronę mojemu domowi, a matkę wzorową moim dzieciom, pokochałem tego motyla, tę różę!...
Na parę dni przed balem, Zosieńka doznała poważnego zmartwienia. Odebrała list od Józi Nolczyńskiej, która szła za mąż. Pokazało się, że w ich umowie
Uwagi (0)