Iluzja - Zofia Kowerska (gdzie można czytać książki online TXT) 📖
- Autor: Zofia Kowerska
Czytasz książkę online - «Iluzja - Zofia Kowerska (gdzie można czytać książki online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Kowerska
– A oliwa goi rany! – przerwał Bolek. – Brawo, panno Zofio.
– Aa... naturalnie, że Zofia! – pomyślałem – Zosia! To stworzenie musi się nazywać Zosia.
Oj, ciociu, ciociu! Tej Zosi, tej wiośnie, tej róży, to mnie nie prezentowałaś, a wpakowałaś mi pod ramię rękę panny płaskiej jak jej spokojne, przylizane włosy, płaskiej jak jej noga, bo że ma nogę płaską, na to przysięgnę i na krzyż palce położę! Ach! Jakże te dzieci szczęśliwe! Co ten Bolek plecie znowu?
– Kiedy ja wiem, że tak być musi! – mówił Bolek do Zosi. – Panna, która lubi oliwę, musi mieć tym samym przyjaciółkę od serca, z którą spędza godziny całe na szeptach i nosi jej listy na sercu. Założę się, że pani ma w tej chwili taki kataplazm... Na naszym kursie były przeszłego roku dodatkowe wykłady o pannach. Ja z tego przedmiotu dostałem na egzaminie piątkę z plusem. Powiem pani nawet, że piątka z plusem to mało na to, co ja umiem. Powinienem był dostać szóstkę.
– A, już wiem, już wiem! – mówiła Zosia – te wykłady, o których pan mówi, to nie były o pannach-kobietach, ale o pannach-gruszkach albo o pannach-owadach skrzydlatych. Pan po prostu nie zrozumiał, o co chodziło.
– Nie byłbym dostał piątki z plusem, gdybym nie był rozumiał. Ale niech mnie pani weźmie na egzamin. Poddaję się najsroższemu egzaminowi.
– Ee, kiedy ja waszym egzaminom nie wierzę. Staś mi nieraz opowiadał, jak wy się wykręcacie, jak wy profesorów oszukujecie, jak ściągacie z książek, jak piszecie sobie odpowiedzi na mankietach.
– Poddaję rewizji moje mankiety. Ale pani ma trochę racji. W wykładach o pannach była też mowa o pannach-motylach. To gatunek znany. A panna-gruszka, to ciocia Polcia.
Rozmawiająca para wybuchnęła śmiechem. Oboje spojrzeli ku pękatej a wyściskanej i pretensjonalnej pannie Apolonii Woleckiej.
– Pan jest okropnie złośliwy! – rzekła po chwili z przekonaniem Zosia. – Na tych dodatkowych kursach muszą was pewno uczyć złośliwości. I potem rozchodzi się po świecie tyle złości w szafirowych kołnierzach.
– Pani nigdy nie była na pensji, nieprawdaż?
– Nigdy. Uczyłam się w domu.
– Ee... to pani nic nie może wiedzieć! Umie pani może bardzo wiele, ale nic pani nie wie. Cóż mi to za panna, co nie była na pensji!... Na pensjach też są dodatkowe kursa...
Coś mnie od pewnego czasu drażniło, coś mi dolegało, choć nie zdawałem sobie sprawy, co? W tej chwili dopiero zeznałem przed sobą, że to było niebieskie spojrzenie Anielki, które się co chwila podnosiło ku mnie. Czego ona chciała ode mnie? Byłem zły na nią. Oto wzrokiem zdawała się mówić: „Czemu mnie nie bawisz? Gdy się siedzi obok panny, to ją trzeba bawić”.
Tymi swoimi niemymi wymaganiami przerywała mi obserwowanie Zosi i słuchanie tej niedorzecznej rozmowy dwojga dzieci, która mnie bawiła.
Spojrzałem ostro na Anielkę. Spokojne jej włosy wydały mi się piórami zmokłej kury. Począłem ją nienawidzić. Trzymała w ręku jedną z róż, którymi stół był ubrany.
– Pan lubi róże? – zapytała.
Boję się, że pani będzie zgorszona, ale przyrzekłem być szczerym, więc powiem, że miałem ochotę pokazać Amelce język.
– A lubię, lubię! – odparłem ze złością.
– Jakoś je pan lubi bardzo niecierpliwie – rzekła obojętnie Amelka.
– Ach! Lubię róże! Ach, lubię róże! – myślałem – ale takie jak to dziewczę, którego cudna buzia śmiała się znowu. Co ten Bolek jej wyplatał?
– Gdyby pani chciała pójść za mnie – mówił – i gdybyśmy zostali mężem i żoną, to byśmy nie mogli w żaden sposób jechać po weselu w podróż poślubną, bo ja bym musiał zaraz, odszedłszy od ołtarza, oddać panią na pensję przynajmniej na rok. Rok to nawet mało. Widzi pani, do stanu małżeńskiego to się trzeba dobrze przygotować. Czy pani się tak w domu trochę przygotowuje? Nie? A widzi pani! Do wszystkiego przecie trzeba przygotowania.
– Ja już je mam! – rzekła Zosia wśród srebrnego śmiechu.
– Tak? Doprawdy?
– Doprawdy. Opowiem panu, jak to było. Przeszłej niedzieli, w kościele, grzeszyłam bardzo. Józia Nolczyńska siedziała koło mnie, a ona ma coś takiego w sobie, że człowieka przy niej zawsze napada roztrzepanie. Jakoś myśl odbiegła mi od nabożeństwa. Schylona nad książką czytałam modlitwę za rodziców i jakoś nie spostrzegłam, że dalej była modlitwa za męża i w roztargnieniu całą tę modlitwę przeczytałam. Dopiero przy ostatnim słowie spostrzegłam się, że ja się modlę o zdrowie i doskonałość chrześcijańską dla mojego męża.
– O, to bardzo ważne, to bardzo stanowcze! – mówił Bolek. – Czemu mi pani od razu tego nie powiedziała? W niebie się może przekonano, że pani się doskonale modli za męża i wyrok już zapewne zapadł, że tego męża trzeba pani dać.
– O, nie, nie! – mówiła malinowa buzia, jakby się od czegoś wypraszała – my z Józią Nolczyńską... Ale tego nie mogę powiedzieć, bo to sekret.
– Ja nikomu nie powtórzę. Jestem tak dyskretny, co najmniej, jak Ravaillac.
– Zdrowie gospodyni domu! – zabrzmiał donośny głos jednego z sąsiadów Górzysk.
Zrobiło się zamieszanie u stołu. Amelka obok mnie podniosła się, jeden z panów z kieliszkiem w ręku zabierał się do wygłoszenia mowy, ale się jąkał, a na mnie zawsze poty biją, gdy się kto jąka, przemawiając publicznie.
Gdy się nareszcie mowa skończyła, a ja odetchnąłem, jak po wysiłku, jak po zmęczeniu, Amelka – zwyczajem nudnych panien – ozwała się, wygłaszając jedną z tych prawd, którym nikt przeczyć nie zamyśla:
– Jak też pani Ludwika kochana jest przez wszystkich!
– Płaska, płaska! – krzyczało coś we mnie – włosy płaskie, figura płaska, noga płaska, rozmowa płaska! Ciociu, ciociu, za kogo ty mnie masz!
Ach! Nareszcie lody! Ileż to razy przyjęte one bywały przeze mnie z westchnieniem ulgi. Za chwilę ucho moje usłyszy rozkoszny dźwięk odsuwających się krzeseł... Ale co one z Józią Nolczyńską mogły mieć za projekty? Może chcą iść do klasztoru? A, to paradne. Ten pączek róży zamknięty w klasztorze! Doskonała ta modlitwa za męża! Cóż to za rozkoszny podlotek ta Zosia!
Jakoś tam uwolniłem się od Anielki i podążyłem do Bolka.
– Co ty tam zawracałeś przy obiedzie? – rzekłem, śmiejąc się. – Podsłuchiwałem trochę twoją rozmowę z tą dziewczynką... aż mi uszy więdły. To z was dopiero dwoje dzieciaków! Cóż, powiedziała ci na koniec, co one z Józią Nolczyńską?...
– Ale gdzie tam! – odparł Bolek, śmiejąc się jak łobuz warszawski – to przyjaciółki od serca! Jedna drugiej nie zdradzi.
– A ta Józia tu jest?
– Nie, jej rodzice nie bywają w Górzyskach.
– Zaprezentujże mnie tej swojej... z oliwą, która jej poszła prosto do głowy i z tą modlitwą za męża, która może przebiła niebiosa.
Bolek prowadził mnie przez salon prosto do czarnookiej dziewczyny.
– Pan Władysław Rownicki – prezentował poważnie. – Panna Zofia Zbroińska.
Okropnie mi się chciało śmiać. Panienka patrzała na mnie poważnie, ale mnie się czepiały pamięci rozmaite ustępy jej rozmowy z Bolkiem i byłbym chciał dziewczynkę uważać już za moją dobrą, dawną znajomą i żartować z nią i bawić się, jak gdyby mi lat dziesięć było nagle spadło z ramion.
– Wszak to będą dziś tańce w Górzyskach? – zapytałem.
– A, naturalnie! – zawołała Zosia. – Tylko, niech pan sobie wystawi, co za bieda! Będą grać do tańca Żydzi, a dziś sobota. Przyjadą z Lublina dopiero po szabasie. Tańce rozpoczną się zaledwie około dziesiątej.
– Ach, Boże! Doprawdy? To prawdziwa szkoda!
Byłem zupełnie szczery. Pałałem po prostu żądzą, by się Zosia wytańcowała. Tak, tak, tańca dla tych nóżek! Cukierków dla tej buzi!...
– Przecież się w towarzystwie znajdzie ktoś, co zagra na fortepianie – rzekłem. – Ofiaruję się na przykład ja.
– To doskonale! Pan jest bardzo dobry!
– Dziękuję za uznanie. Ale skąd pani wie, żem dobry?
– Bo to trzeba prawdziwego poświęcenia! Siedzieć przy fortepianie i grać, gdy inni tańczą...
– Nie jestem taki znowu bardzo dobry. Zaraz wymagam zapłaty. Czy mogę panią prosić do pierwszego mazura?
– Pan Bolesław mnie prosił, ale mu powiedziałam, tak, na żarty, że z nim tańczyć nie chcę, bo przez cały czas obiadu był nieznośny.
– Dam sobie radę z Bolkiem, byle pani ze mną tańczyć chciała. Niech pani wybiera tego z nas, którego pani woli.
– Pana Bolesława znam lepiej...
– To znaczy, że go pani woli?
– Dawnych znajomych zawsze się lepiej...
– Niech więc pani tańczy z Bolkiem – rzekłem z urazą, lecz zaraz potem zawołałem w duchu:
– Święte, szczere dziecię! Tak, ona woli Bolka, to bardzo naturalne! Ona o tym nie myśli, że Bolek ma sześcioro rodzeństwa i prawie żadnej fortuny, a ja jestem jedynakiem i już dziś właścicielem kilku folwarków.
Dźwięcząca w mym głosie uraza widocznie ją przestraszyła.
– Nie jestem zamówiona do drugiego mazura – rzekła, jak gdyby mnie przebłagać chciała – może pan chce drugiego mazura tańczyć ze mną?
Nie zdążyłem jeszcze odpowiedzieć, gdy ciągnąca mnie za ramię ciotka Ludwika przerwała mi:
– Mój Władeczku, czy to o mazura chodzi? Ja dla ciebie zamówiłam danserkę.
I wziąwszy moje ramię, odprowadziła mię od Zosi.
– Z kimże to mam tańczyć – zapytałem opryskliwie.
– Z Amelką Kierwiczówną. Ona nie lubi tańca, ale mazura tańczy prześlicznie. Mówię ci, płynie jak woda, bez podskakiwania. No, wprost idealnie!
– Wcale nie będę tańczył pierwszego mazura!
– Ależ, mój Władziu...
Przerwałem ciotce niecierpliwie:
– Dlaczego mnie ciocia nie prezentowała pannie Zofii Zbroińskiej?
– Ej, co tam, taki dzieciak!
– Dzieciak? Ileż ona ma lat?
– Osiemnaście, ale ma starsze siostry... Jednym słowem, to towarzystwo dla Bolka, nie dla ciebie. Takie to jeszcze postrzelone, takie niewyrobione, przy tym żywe srebro dziewczyna. Mówię ci, że nie znalazłbyś żadnej przyjemności. Mój Władeczku, tańcz pierwszego mazura z Anielką! Ja już przyrzekłam za ciebie.
Ruszyłem ramionami.
– Cóż mam robić? – rzekłem. – Widzę, że to do szczęścia cioci potrzebne, więc ulegam. Ale gdzie mnie ciocia prowadzi?
– Chodźże do Anielki!
– O, co to, to nie! Odbędę pańszczyznę mazurową, ale żebym miał jeszcze rozmawiać... Za stary jestem na rozmowę z pannami. To dobre dla takich Bolków!
– Więc gdzież chcesz iść?
– Nie skończyłem jeszcze mego zatargu z panną Zbroińską.
– Cóż tam za zatarg? Może ja to załatwię? Mówię ci, że w rozmowie z tą dziewczyną nie znajdziesz żadnej przyjemności. Powiem ci tak, między nami: to jeszcze okropnie głupie!
– Moja ciociu... osiemnaście lat...
– Bywają i w osiemnastu latach myślące dziewczyny. Anielka w jej wieku była tak rozsądna, jak jest dziś. Ale to, to jakieś postrzelone stworzenie!
Aha! Ciotka Ludwika bała się, bym się Zosią nie zajął, na czym musiałby ucierpieć jej projekt co do podsunięcia mi Anielki.
– Może postrzelona, ale bardzo ładna – ozwałem się. – Że też ja nie słyszałem, że między pannami Zbroińskimi jest jedna wcale do ludzi podobna.
– Nie do ludzi, ale do dzieci. Cóż w niej zresztą ładnego? Mój Władziu, gdzie ty masz oczy? Małe to, nie ma postawy, nie ma spokoju w ruchach.
– Może ciocia ma słuszność, ale żeby to uznać, trzeba mi się bliżej tej dziewczynie przypatrzeć.
– Mówię ci, że nie znajdziesz żadnej przyjemności.
Na szczęście, wezwano ciotkę. Jakiś spóźniony gość wchodził do salonu.
– Zobaczę, czy nie znajdę żadnej przyjemności – myślałem, zdążając ku Zosi.
Już samo to dążenie ku niej sprawiało mi niewymowną przyjemność. Myślałem z rozkoszą, że na jej koralowe usteczka wywołam uśmiech, że usłyszę srebrną gamę, którą się objawiała jej wesołość. Boże! Jakie też to bywają ładne stworzenia na świecie!
Usiadłem koło niej. Po prostu odesłałem Bolka pod pierwszym lepszym pretekstem, a sam usiadłem. Począłem jej wmawiać, że znam doskonale i od dawna Józię Nolczyńską, że od niej wiem, iż są przyjaciółkami od serca...
– Dlaczego Józia nigdy mi o panu nie mówiła?
– Cóż tam mówić o takiej mizernej figurze jak ja? Ale panna Józefa zaszczycała mnie swoim zaufaniem.
– To pan ją pewno poznał, gdy przeszłej zimy bawiła w Warszawie...
– Właśnie. Zwierzyła mi nawet pewną tajemnicę...
– Jaką? Ja wszystkie jej tajemnice znam.
– Wiem, jakiście panie ślub zrobiły co do małżeństwa.
– Co? Ona to panu powiedziała? To nie może być! Myśmy sobie dały słowo, że nie powiemy nikomu.
– Skądże bym wiedział?
– Prawda! Ale ja nie mogę uwierzyć. To byłaby okropna zdrada!
– „Rzadki jest wierny przyjaciel!”. Wiem to od czasów, gdym to w dzieciństwie po dziesięć razy pisał na jednej stronnicy kajetu kaligrafii.
– I ja to pisywałam!
– A jednak pani się tym nie przejęła.
– Nie, nie! Ja temu wierzyć nie mogę. Józia nie zdolna jest do zdrady!
– A jednak ja wiem.
– Cóż pan wie?
– Żeście panie postanowiły nie iść za mąż...
Zosia załamała ręce z prawdziwą rozpaczą.
– Mój Boże! – mówiła z żalem – więc doprawdy nikomu wierzyć nie można, nikomu! Nawet przyjaciółce od serca! Ja Józi tak ufałam!...
Biedne dziecko było naprawdę zmartwione. Wesołe przed chwilą czarne oczy stały się naraz takie smutne, że aż mi się chciało przygarnąć to stworzenie do piersi i na pociechę w oczęta po kolei pocałować.
– Ach! Ta Józia, ta Józia! To nic, że naszą tajemnicę wydała. Cóż to komu szkodzi, że my za mąż iść nie chcemy i że będziemy razem mieszkać i wychowywać sieroty; ale to okropność, że ona powiedziała to panu i nawet mi się do tego nie przyznała, nawet nie widziałam w niej żalu! To okropność, że ona do końca udawała, że tajemnicy przed nikim nie zdradziła!
Wyznałem jej w końcu, że to ja skłamałem, żem ją podszedł. Gniewała się, ale w końcu się ułagodziła.
– Aa, chwała Bogu! – mówiła. – To, że pan mnie zdradził, to nic! Przecie ja pana widzę po raz pierwszy w życiu! Ale co by to było dla mnie, gdyby mnie była zdradziła Józia! Ja bym chyba była dziś nie tańczyła wcale!
Czułem, że byłbym po prostu zbrodniarzem, gdybym ją był tańca dnia tego pozbawił.
– Doprawdy? – rzekłem. – Pani byłaby to tak bardzo odczuła?
– Bo pan nie wie, jak my się z Józia kochamy!
– Władziu, Władziu!
To mnie znowu ciotka wołała. Widocznie znieść nie mogła, że ja koło Zosi siedziałem.
– Mój Władeczku, przypomniałam sobie... wczoraj obiecałam Amelce, że ty jej wytłumaczysz, co to jest zodiak. Ja tego nie pamiętam, a może nigdy nie wiedziałam. Czytałam nieraz, że słońce wstępuje w znak ryb albo w znak lwa, ale dlaczego słońce to robi i co mu po tych rybach, z tego wcale nie zdaję sobie sprawy. I jakoś mi z tym dobrze, ale ta kochaneczka wczoraj się dopytywała... Prawda, Władeczku, że ty wiesz, co to jest zodiak?
Taki miałem wstręt do pozostawania przy Anielce, żem się wykręcił.
– Wiem, co zodiak, ale widzi ciocia... tego się pannom nie mówi... mianowicie o koziorożcu!..
Ciotka wzięła to za dobrą monetę.
– A, to ja tego nie wiedziałam! Dobrze, że mi powiedziałeś!
– Zresztą, ja muszę grać do tańca. Obiecałem zastąpić orkiestrę.
Siadłem do fortepianu i zagrałem walca.
Zaczęły się tańce, a ja, oczy od klawiszy odwracając, śledziłem, gdzie fruwała sukienka koloru śmietanki, sukienka czarnookiej dziewczyny.
O, ten Bolek! Wciąż go tylko widziałem obok Zosi. I znowu się śmieli! Może ze mnie? Smutna jest rola tapera na wieczorze, ale przecie przez samą wdzięczność...
Nareszcie zjawiła się muzyka. W samą porę, bo choć udawałem, że
Uwagi (0)