Iluzja - Zofia Kowerska (gdzie można czytać książki online TXT) 📖
- Autor: Zofia Kowerska
Czytasz książkę online - «Iluzja - Zofia Kowerska (gdzie można czytać książki online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Kowerska
Dokuczałem jej Józią Nolczyńską.
– Więc teraz – rzekłem jej – pani także może pójść za mąż, nie naruszywszy kontraktu.
– A, tak – odparła zasmucona – mogę pójść za mąż!
– I nawet sposobność jest doskonała. Karnawał się rozpoczyna, byle chcieć, można złapać męża.
– Jak się to łapie męża? – zapytała.
– Panny wiedzą to zwykle bez nauki, ale nauczyć mogę. Męża łapie się jak rybę. Zarzuca się wędkę, tylko na przynętę, zamiast robaka, kładzie się spojrzenia zalotne, uśmiechy zachęcające, udaną słodycz, łagodność, bezinteresowność, szlachetność, wzniosłe uczucia. Zaś łapany mąż powinien być grubą rybą, nie dyską, ale sturublówką.
Zamyśliła się. Oczęta jej czarne, jeszcze bardziej sczerniały jak woda w miejscach głębokich. Patrzała przed siebie, milcząc.
– Przysiągłbym, że pani już układa plan kampanii – ozwałem się, czyniąc sobie tymi słowy dojmującą przykrość.
Nie odpowiedziała. Zaczerwieniła się tylko jak jutrzenka pogodnego dnia.
– Niech pani przyzna, niech pani powie szczerze, o czym pani myśli! – nalegałem.
– Myślę i szukam w mojej pamięci... i nie znajduję... nie pamiętam żadnego takiego postępku, któryby mi mógł ściągnąć pogardę pana.
– Moją pogardę!
– Pan postępuje ze mną jak z istotą, którą się pogardza.
Rzuciłem się ku niej pełen żalu, bólu i chęci przebłagania jej.
– Ja miałbym panią pogardzać? Panno Zofio, skąd pani taka myśl przyjść mogła? Na miłość Boską, pani mi czyni zarzut tak niesłuszny!... Jakże można przypuszczać coś podobnego? Na jakich faktach pani to opiera?
– Nie ma może dotykalnych faktów, ale ja to odczuwam w każdym słowie pana, w każdym spojrzeniu... Pan źle ze mną postępuje, łamię sobie głowę... czy to miałoby być dlatego, że pan jest sturublówką, ja zaś jestem dyską, a może tylko groszem?
– Co pani mówi? Co za niedorzeczności pani mówi? Jak pani może!
Wziąłem jej rączki i trząsłem nimi, jak gdybym ją chciał ocucić z niedorzecznego snu...
– Nie może być, żeby pani to myślała!
– Myślę to!
Chciałem zajrzeć w jej spuszczone oczy i pragnąłem zawołać, że ją kocham, że ją proszę, że ją błagam, by moją żoną została, ale poczułem niejasno, że takie nagłe oświadczenie się w tej chwili byłoby aktem człowieka kochającego, wyłudzonym na człowieku krytykującym.
Doszedłszy do stanowczego momentu, zawahałem się. Nie chciałem jeszcze stawiać wszystkiego na jedną kartę. Miałem przecie czas! Niech ja jej się lepiej przyjrzę, niech ją lepiej poznam, niech miłość nie chwyta mnie podstępem w chwili, kiedy rozsądek mój śpi pod wpływem tego wielkiego narkotyku, jakim jest zakochanie się. Wysiłkiem woli zatrzymałem wyznanie, cisnące mi się do ust i puściłem ręce Zosi.
Wszedł do pokoju kwadrat siatkowy, a za nim Anielka. Byłem im rad w tej chwili. Stawali oni po stronie człowieka niedowierzającego, a niedowierzanie jak małe płomyczki rozniecającego się ognia, poczynało moją duszę na nowo obejmować. Odetchnąłem, jak gdybym był uniknął wielkiego niebezpieczeństwa.
W owych dniach poprzedzających bal Zosia stała mi się naraz jakąś smutną i zamyśloną. Nawet Bolek nie mógł jej rozbawić. Więc w duszy mówiłem do niej:
– Najdroższa, ukochana, czemu uśmiech znikł z twoich różanych ustek, czemu czarne oczy czarniejszymi się stają? Czemu ty, dziecino, przypuszczasz, że ja tobą pogardzam? Czy to, żem ciebie raz przycisnął do mojej piersi, obraziło cię tak bardzo? Czy cię dotyka ton ironiczny, w który się ubiera moja nieszczęśliwa, chora na krytykę miłość? Dziecino moja! Ja ci to wszystko odpłacę wielkim przywiązaniem, wielkim zaufaniem w przyszłości; ja cię obsypię wszystkim, co dać może jedno serce drugiemu i co dać może bogaty mężczyzna ubogiej dziewczynie! Poczekaj tylko chwilę jeszcze, aniele!
Tak mówiłem w duchu, a gdym się do niej zbliżał, stawałem się sztywny i drwiący przez samą obawę, by mi coś z moich myśli na usta nie wybiegło.
W wilię balu przyjechała jej matka i siostry. Podejrzliwość moja zwiększyła się jeszcze. Badałem ukradkiem spojrzenia pani Zbroińskiej, jej słowa i półsłówka, jej obejście się z córką, jej obejście się ze mną. Doszukiwałem się znaczenia najlżejszych odcieni. Byłem nieszczęśliwy, własne rany jątrzyłem, a przy tym czułem, że kocham Zosieńkę coraz mocniej.
Raz jeszcze powtórzę pani, że tę nieszczęsną krytykę, będącą odwrotną stroną mojej miłości, mogę tylko porównać do zazdrości tego rodzaju jak zazdrość nieszczęśliwego Otella. Zazdrość taka wzrasta wraz z potęgującą się miłością. Tak było i z moją podejrzliwością.
Nadszedł nareszcie dzień balu.
Ciotka, po obiedzie, kładła co chwila palec na ustach, strzegąc, by nikt jej pannom snu nie przerywał. Miały się wyspać, żeby ładnie potem wyglądały. Poczciwa ciotka czuła się naprawdę matką w takich chwilach. O swoim zmęczeniu nie myślała wcale, byle Amelka i Zosia dobrze się wydały. Ja byłem bardzo rozdrażniony, bardzo wyczerpany, bardzo zdenerwowany. Ta chora, ta kaleka miłość moja, odziana we włosienicę własnej krytyki, z raniącymi kajdanami ciągłej podejrzliwości to była silna tortura, która mnie zupełnie złamała.
Opróżnianie pokojów, przygotowania balowe, przejmowały mię jakąś pogardą dla uciech światowych, a pusty salon takie mi czynił wrażenie, jakby to nie salon, lecz dusza moja opustoszała. Chodziłem z pokoju do pokoju, a ciotka, która lubiła ludowe porównania, nazywała mnie Markiem, snującym się po piekle.
Ach! Było piekło, ale we mnie! Tam – ta uśpiona dziewczyna, którą miałem ochotę porwać i skryć się z nią przed okiem ludzkim; tu – ci lokaje, biegający po pokojach, ciotka, wydająca rozkazy, z włosami pozakręcanymi na czole, na szpilki podwójne, co jej dawało wyraz cioty, nie ciotki, okna pootwierane, jakby to był pogrzeb, nie bal. Brrr!... Było mi zimno i nieznośnie!
– Bo ty sobie idź do jakich znajomych, do jakiej restauracji! – mówiła ciotka.
Ale gdzie ja miałem pójść? Przecie tam, w małym pokoiku od korytarza, spało moje kochanie. Powieki miało pozapuszczane na czarne oczęta, a rzęsy jak frędzelki na policzkach... I buzia lekko otwarta na perłowych ząbkach... Czemu ja nie mogłem wejść tam cichutko, uklęknąć i patrzeć na kochane zjawisko? Wśród tego zimna i tej pustki, jaką wiało na mnie mieszkanie, przygotowujące się do balu, na tle tej rozpaczy, która mnie ogarniała, obraz uśpionej Zosi coraz wyraźniej mi się przedstawiał i stawał się dla mnie upojeniem. Czułem, że potrzebowałem tylko dać folgę mej miłości, odrzucić na bok krytykę i przemówić do Zosi wyrazami, które mi serce, nie żółć, na usta przyniesie, a dziewica-dziecię poda mi rączęta swoje i pozwoli mi się przygarnąć do piersi, jak wtedy gdyśmy się w ogrodzie, w Górzyskach, bawili w chowanego. Gdyby była w tej chwili przy mnie, byłbym u jej nóg wypowiedział wszystko, co czułem.
Ale nie było jej i zamiast niej zjawił się fryzjer. Dla tego urzędnika obudzić trzeba było panny, bo się spieszył i wymieniał nazwiska różnych znakomitych dam, które dziś jeszcze miał czesać. Niegodziwiec! Z jego przyczyny przerwano czarnooki sen mojej Zosieńki!
Szpilki podwójne znikły z czoła ciotki Ludwiki. Stała się ona bardzo pompatyczna, w morderowej sukni z żółtymi piórami. Przypominała mi rajskiego, wypchanego ptaka. Ja obok niej, ubrany balowo. Oboje, chodząc po salonie, oczekiwaliśmy gości. Nie zeznawałem wszakże wcale przed sobą w tej chwili, że salony miały się zaroić wystrojonym tłumem. Oczekiwałem tylko jednej istoty, do jednej tylko tęskniłem i to tak gorąco, że postanowiłem raz już skończyć z krytyką i niepewnością; raz już sięgnąć po szczęście, które za chwilę miało mi się w żółtej sukience ukazać; postanowiłem tego jeszcze wieczora oświadczyć się o Zosię.
Ciotka zapewniła mnie, że panny były już ubrane, ale jeszcze do salonu wejść nie chciały. Zosia miała się ukazać wraz z matką i siostrami.
Pani Zbroińska, z córkami starszymi (były rzeczywiście nieładnie i źle ubrane), pierwsza z gości przyjechała. Jej skromna, stara, niemodna suknia, taki mundur, co to niektórym kobietom przez dziesiątki lat służy na występy, zrobiła na mnie korzystne wrażenie. Lubię starsze kobiety, które się w porę wyrzekają wszelkich pretensji. Była uczesana gładko, widocznie bez pomocy fryzjera. Za nią dwie panny (na ich widok ciotka mnie trąciła łokciem, lekko ruszając ramionami), za pannami moja wiosna, moja róża! Nie wiem, czy pani widziała kiedy coś tak uroczego jak główka Zosi, wyglądająca spoza ramienia jednej z sióstr. Na alabastrowej szyjce aksamitka czarna i jeden żółty żonkil w kruczych włosach, spiętrzonych artystycznie.
Ach, pani, widzę tę główkę dziś jeszcze, jakbym na nią patrzał! Stałem zachwycony, zapatrzony, nic prócz Zosi niedostrzegający, z niczego innego niezdający sobie sprawy jak z jej obecności. Nagle szyjka jej wychyliła się wyraźniej i ujrzałem, że biust jej otoczony był obłokiem lekkiego tiulu, zwanego iluzją. Widok tego obłoku, okrywającego alabastry ramion jej i piersi, był jakby szarpnięciem, budzącym we mnie ducha krytyki. Jakieś reminiscencje eterycznych, sentymentalnych bohaterek z początku wieku, jakiś powiew czułostkowego, romantycznego zepsucia, chwycił mnie za gardło. Te pretensjonalne fale gazy zepsuły mi wdzięk mojej Zosieńki. Była zmieszana, onieśmielona, ze wzrokiem rachującym tafle posadzki. Ja, ze zmarszczonym czołem, zbliżyłem się do niej.
W salonie było zimno, więc drżała pod falami iluzji. Zaczęliśmy chodzić tam i na powrót, podczas gdy jej matka witała się z ciotką Ludwiką. Milczałem, tylko wzrok mój nie opuszczał ramion Zosi. Zdawało mi się, że to zimno, które ją dreszczem przenikało, pochodziło od mego natężonego spojrzenia. Poprawiała nerwowo zwoje iluzji, jeden koniec tej mgły owijała sobie około obnażonych ramion, była nienaturalna, nieswobodna; pamiętała, że miała piersi alabastrowe, że miała stanik mocno wycięty, że miała obok siebie młodego człowieka. Jej dziecięca prostota znikła. Jak wyrafinowana kokietka układała ciągle fale tej nieszczęsnej iluzji, tak jak gdyby chciała moją uwagę przykuć do tego, co iluzja źle osłaniała. Piersi jej oddychały spiesznie pod mgłą, udającą okrycie. Czyniła na mnie wrażenie ptaka, trzepoczącego się pod wzrokiem węża, a niemającego siły do ucieczki. Policzki jej pałały, ręce drżały lekko, kroki były chwiejne i niepewne.
Wpadł do salonu Bolek i wnet przybiegł do Zosi, by jej przypomnieć, że z nim tańczy pierwszego mazura i drugiego kontredansa. Odszedłem na koniec salonu. Usiadłszy, nie spuszczałem wzroku z Zosi.
Goście przybywali jedni po drugich, salon się napełniał, ciotka, przechodząc, uczyniła mi gniewną wymówkę. Byłem prawie gospodarzem domu, a nie poczuwałem się do żadnych obowiązków. Wstałem, poszedłem za trenem ciotki i począłem witać, uśmiechać się, wprowadzać damy jak figura woskowa, której werk nakręcono.
Gdy już spełniłem swą powinność, począłem wzrokiem szukać Zosi. Siedziała w gronie innych panien, przed nią zaś stało dwóch młodych ludzi: Bolek i jakiś inny jeszcze. Ozwała się muzyka, Zosię porwano w wir tańca. Jam ciągle śledził żółtą sukienkę, ze zbyt mocno wyciętym stanikiem. Cierpiałem. To, czego stanik nie zakrywał, było bardzo piękne, szalenie ponętne, ale po co Zosia to zrobiła? Po co ten stanik, któremu brakowało dwa cale w koło i te zwoje iluzji, udające, że braki zastąpić są w stanie? Już wolałem, że ten obłok zrzuciła z siebie i wspierając się na tancerzu, szczerze i odważnie ukazywała zbyt obnażone ramiona. Bolałem wszakże nad jej śmiałością. To już nie był ten zachwycający, ten śmiejący się podlotek z imienin ciotki Ludwiki, to była kobieta w pełni swych czarów, pragnąca je wyzyskać i mieć je sobie wypłacone w pożądliwych spojrzeniach męskich. Była niezmiernie otoczona, rozrywana, wyróżniana. Zaćmiła wszystkie panny i panie, nie mogła się opędzić tym, którzy z nią tańczyć pragnęli, ani tym, którzy chcieli choćby słów kilka z nią zamienić.
Byłem smutny, rozżalony, gniewny. Zosia, zmęczona po tańcu bez wytchnienia, udrapowała się znowu w swój obłok iluzji i usiadła w gabinecie ciotki, oświadczywszy, że wypocząć musi. Za nią pociągnęło grono młodzieży i wkoło fotela, na który padła zdyszana, utworzyło półkole. Ja wsparty o konsolę kominka, patrzałem i słuchałem z burzą zazdrości, bólu, gniewu i nieufności w duszy. Że ten rój wielbicieli ją otaczał, to była wina jej piękności i jej wdzięku, ale po co ona te zwoje iluzji poprawiała ciągle na swym łonie, po co je nasuwała na ramiona w sposób taki zalotny? Po co ona sentymentalnie, nienaturalnie, owijała się w ten mglisty obłok, jak gdyby nie było dla ramion kobiecych uczciwych narzutek, dających prawdziwe okrycie i prawdziwe ogrzanie. Nie, nie, ja w przyszłej żonie potrzebowałem prawdy, potrzebowałem prostoty, potrzebowałem szczerości, a ta istota lubiła pozę, lubiła sentymentalne dekoracje, pretensjonalne toalety, lubiła nie to co odziewa i grzeje, ale to co stroi i zwraca na zbyt uwydatnione wdzięki uwagę.
Nie, nie! Ja z istotą bez prostoty, bez szczerości żyć bym nie mógł. Taka, co by w uścisku moim nie mogła zapomnieć o pozie, musiałaby mnie wiecznie razić, wiecznie drażnić, wiecznie zasmucać. Nie mogę! Kochani, ale nie mogę posadzić przy moim ognisku tej istoty, owiniętej w przezroczysty obłok i udającej, że on ją grzeje i że on ją zasłania. Pierwsza moja miłość była dla istoty niższej mi duchem, kłamliwej i próżnej.... Miłość tę okupiłem piekłem cierpienia, a miałem teraz znowu serce rzucać pod nogi tej nienaturalnej bogini w obłoku? Nie, stokroć nie! Oderwę od niej duszę zbolałą, ale nieupokorzoną.
Ucieknę! Zapomnę! Niech się ta wczoraj jeszcze dziecię-dziewica, dziś kobieta przez zalotność, kształci w umiejętności zapalania namiętności w oku męskim; niech przed gronem, które ją otacza w półkole, zaprawia się w rzucaniu sercem jak piłką; niech pierwszą lekcję odbywa w triumfie swej piękności, wyłaniającej się ze zwojów iluzji jak bogini z piany morskiej powstająca.
To wszystko dobre dla kogoś, co ma jeszcze siłę cierpieć, ale ja już cierpiałem dosyć i mnie potrzeba anioła spokoju, nie anioła namiętności i szału; mnie potrzeba uczucia, nie sentymentalności, prostoty, nie sztuki, prawdy, nie udawania, szczerości.
Chciałbym był tę pretensjonalną iluzję zedrzeć z ramion Zosi i powiedzieć: „Chodź za mną, usuń się od spojrzeń tych ludzi, co twoją piękność wzrokiem odzierają z ubrania! A kiedy ci zimno, okryj się naprawdę!”. Ale mi przyszło na myśl, że strój był tylko zewnętrzną formą tych uczuć, które na formę wpływają. Jeżeli Zosia sentymentalnie, a zarazem zalotnie się ubierała, to dlatego że była zalotną, pozującą, nienaturalną!
Cóż pani więcej powiem? Całą noc szalałem bólem, raniłem się ostrzem krytyki, zatruwałem się podejrzliwą nieufnością. Gdy ciotka z westchnieniem ulgi pożegnała ostatniego gościa, gdy panny poszły spać i wszystko ucichło, ja napisałem parę słów kłamliwych, mówiących o jakimś telegramie, o ważnym interesie, i bez pożegnania wyjechałem z Warszawy. Przy końcu karnawału dowiedziałem się, że Zosia została narzeczoną pana Uhorskiego.
Potem, przez lat kilka, straciłem z oczu tę, którą przez czas jakiś nazywałem moją różą, moją wiosną. Rok temu znalazłem się w Poznańskiem dla interesu i w domu dawnego kolegi bawiłem parę tygodni. Tam spotkałem panią Zofię Uhorską, używającą w okolicy sławy najzacniejszej żony i matki. Poznałem w niej spoważniałą dziś i piękność swoją noszącą obojętnie, dawną moją Zosieńkę.
Rozmawiałem z nią długo o stronach jej rodzinnych, o ciotce Ludwice, o naszym wspólnym pobycie w Górzyskach.
Nazajutrz odwiedziłem ją w jej domu. Otoczona gronem dzieci, przy boku męża, patrzącego na nią z miłością, czyniła wrażenie kobiety, dla której obowiązek jest szczęściem. Po herbacie wieczornej, gdy dzieci spać poszły, a ona, jej mąż i ja znaleźliśmy się przy pomagających do zwierzeń płomieniach kominka, pani Zofia, podnosząc na mnie swoje cudne, czarne oczy, rzekła:
– Muszę pana zapytać... Ja to opowiadałam mężowi... Co to się stało wtedy, że pan
Uwagi (0)