Iluzja - Zofia Kowerska (gdzie można czytać książki online TXT) 📖
- Autor: Zofia Kowerska
Czytasz książkę online - «Iluzja - Zofia Kowerska (gdzie można czytać książki online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Kowerska
– Czy pan lubi winogrona? – zapytywała mnie właśnie, gdyż kończyliśmy obiad i podawano talerzyki do deseru.
Parę miesięcy temu byłbym jej odpowiedział opryskliwie, teraz – gdym już znał wszystkie sznurki, za które ciotka Ludwika ciągnęła, by pajace jej tańcowały, jak im ona zagra – począłem z Amelką rozmawiać łagodnie i grzecznie. Zauważyłem, że miała wcale nie takie znowu płaskie włosy, jak mi się poprzednio wydawało, a oczy mogły być doprawdy niebem dla kogoś... Nie dla mnie, naturalnie, ale dla kogoś innego. W rozmowie swej wydawała się mieć za zadanie jedyne dowiedzieć się, co lubię, a czego nie lubię.
No, ślicznie! A nużby mi na myśl przyszło starać się o nią? Od razu by wiedziała, czym mi może dogodzić, a czym rozdrażnić. Tak, tak, to mogła być doskonała żona i właśnie taka, jakiej poszukiwałem przed poznaniem Zosi: spokojna, łagodna, nie jaskrawa, cicho mówiąca i cicho chodząca. Byłbym ją każdemu na żonę rekomendował. A że nudna? To uważałem za rzecz podrzędną, uczyniłem był bowiem przez ciąg mego życia spostrzeżenie, że żony wydają się mężom nudne, a zabawnymi są dla nich tylko żony innych. Więc to było tylko skróceniem sobie drogi. Nudna od razu i koniec! A była nudna! Nawet to niebo, malujące się w jej oczach, było nudne! Takie apatyczne, takie limfatyczne niebo, gdzie by mnie karmiono samą kaszką na mleku, do tego jeszcze ocukrzoną! Myślałem, rozmawiając z nią bardzo łagodnie i cierpliwie, że jej by trzeba męża starego. Gderałby i mantyczył, a to wszystko spływałoby po niej jak woda po piórach gęsi, nie czyniąc żadnego wrażenia, nie robiąc dziur w anemicznym, gutaperkowym niebie.
Dowiedziałem się od Anielki, że ciotka Ludwika zamierzała dać bal w karnawale, ale to bal, co się zowie: z kwiatami, które wprost z Nicei przybyć miały, z orkiestrą pierwszorzędną... Miał to być występ wielki i ciotka chciała, by o nim mówiła cała Warszawa.
– Ty nie wiesz, mój Władeczku – rzekła mi, gdy ją o bal zapytałem – nie wiesz, jak w porę przyjechałeś. Bal w mieście, to nie taka trudna rzecz, byle płacić na wszystkie strony, ale będziesz mi służył radą. Mam mnóstwo wątpliwości...
Wpadliśmy tedy w epokę przedbalową. Musiałem naprzód wysłuchać teorii filozoficznej.
– Widzisz – mówiła ciotka – ja chcę dać bal w początku, w samym początku karnawału, bo potem wszyscy są tak przesyceni, niepowysypiani, wymokli, że choć im dasz najdroższe i najsmaczniejsze jedzenie, choć udekorujesz salony najpyszniej, choć ich będziesz kąpał w winie, nie będą mieli siły odczuć tego wszystkiego. Oczy ich będą widzieć, uszy słyszeć, język smakować, ale to wszystko powierzchownie. To im nie dojdzie do duszy.
– A ciocia chce koniecznie dusz świeżych i nieprzeżytych na swoim balu?
– Tak, tak. Sama pamiętam z mojej młodości... Na początku karnawału byłam pełna zapału, serce mi biło, gdym wchodziła do oświeconego balowo salonu, omdlewałam na dźwięk przegrywki mazurowej... Potem nie czyniło to już na mnie wrażenia. Tańczyłam tak spokojnie, jak gdybym robiła pończochę lub rozmawiała z jakim starym nudziarzem.
– To jednak młodzi nudziarze robili na cioci wrażenie?
– Jużci... co wąsy czarne lub blond, to nie siwe! To dobre do parlamentu, do otwierania wystaw, do zagajania posiedzeń, do przemawiania na bankietach jubileuszowych, do przewodniczenia w obradach, nawet w albumie znakomitych ludzi, ale przyznasz, że dla młodej kobiety... Bo ty może nie wierzysz, że ja niegdyś byłam młoda?
– Z niejakim wysiłkiem, ale wierzę.
– O, byłam młoda, moje dziecko!...
Tu ciocia Ludwika westchnęła, dając mi tym westchnieniem do myślenia, że w tej młodości działy się rzeczy, o których się nie śniło filozofom.
– Cóż robić? – dodała na pociechę sobie i mnie – jestem stara i już mi nawet zastrzyknięta krew świnek morskich nie pomoże! To gorsze, że my tu mamy młodzieży męskiej jak błota, bo to lecą do Warszawy za posagami jak ćmy za światłem, ale panien znajomych jakoś dużo wyjechało. Chcąc mieć pannę, trzeba zaraz mamie składać wizytę, dość, że ich jest mało. Muszę rozpisać listy na wieś.
– Jest! – pomyślałem. – Dowiem się zaraz, że bez Zosi się nie obejdzie, tak jak w Górzyskach.
– Ciocia zawsze choruje na brak panien – rzekłem. – Pamięta ciocia na Święty Ludwik...
– Wtedy to mi się tylko zdawało, ale teraz to naprawdę!
– Więc będziemy zaraz układać telegramy!
Ciotka była zachwycona.
– Nie ma to jak męska głowa! – wołała. – Doskonała myśl! Telegramy! Nie wystawisz sobie, jak mnie pisanie listów nudzi.
– Ciocia jednak je pisuje i wcale zabawne!
– Gdy już koniecznie muszę! Ale pisanie listów zupełnie wychodzi z użycia i z mody. Zobaczysz, za lat sto, nawet papieru listowego fabrykować nie będą. Tylko kartki telegraficzne z ponumerowanymi kratkami na każdy wyraz.
– Za lat sto? Może ciocia chce się założyć? Za lat sto telegramy będą uważane za anachronizm i umierającą instytucję. Będziemy sobie przez telefony rozmawiać, zapraszać się, oświadczać się pannom, mówić tu, w Warszawie, mowy pogrzebowe nad trumną wielkich Polaków w Chicago...
– My tu rozmawiamy, a czas leci! Anielko, dajno papieru, pióro, atrament. Władek niech zaraz pisze telegramy!
Ciotka podawała mi nazwiska różnych mam z córkami, ale o Zosi ani wspomnienia. Tylko rumieniec, który co chwila przebiegał przez zwiędłe policzki ciotki, dawał mi poznać, że imię Zosi miała ciągle na myśli, że jej ono paliło usta, na których zatrzymywała je jakaś niepojęta wstydliwość.
– A panna Zofia Zbroińska? – rzekłem.
– Prawda! Jaką ja mam głowę! Zapomniałam o Zosi!
Ach! Ciociu, ciociu, jak ty kłamać umiałaś! Jak niewierna żona, którą nigdy nie byłaś!
– Piszże zaraz telegram do Zbroińskich!
– Niech ciocia dyktuje!
Napisaliśmy telegram naglący, proszący o natychmiastową odpowiedź.
Ciocia odetchnęła, oswobodzona.
Odpowiedź, którą odebraliśmy, brzmiała:
„Przyjadę z trzema córkami”.
Ciocia się skrzywiła.
– Ach! Te starsze Zbroińskie! To takie kulfoniaste figury! To dobre na Górzyska, ale tu w Warszawie... No, cóż robić! Trzeba to przełknąć i jeszcze udawać, że to smaczne!
Nazajutrz po telegramie list od pani Zbroińskiej. Pisała w nim, że starsze córki miały suknie balowe przeszłoroczne, ale Zosia, która nigdy jeszcze na balu nie była, nie miała nic, tylko tę swoją sukienkę koloru śmietanki, a i ta stara, kilka razy prana. Więc co tu robić? Jedna z sąsiadek jechała do Warszawy. Ale Zosia nie miała gdzie się w Warszawie zatrzymać.
Ciotka Ludwika drżała gorączkowo.
– Telegram! – wołała – pisz zaraz telegram!
Błagaliśmy w telegramie o przyjazd Zosi natychmiastowy i o zatrzymanie się u nas.
– Żeby ta Zbroińska tylko czego nie pobałamuciła! – mówiła ciotka w niepokoju, którego ukryć nie miała siły. – Przywiezie mi te swoje starsze kulfony, a Zosię, która jest jeszcze jaka taka, zostawić gotowa w domu! Na jej miejscu, co prawda, to samo bym zrobiła, bo to by trzeba te starsze co najprędzej za mąż powypychać... Zosia im okropnie szkodzi! Dzieciak to jeszcze, ale z dzieci robią się panny jak z kijanek żaby! Prawda, Anielko?
– Prawda – potwierdziła Amelka.
– Ciociu droga – ozwałem się – żeby też ciocia wyrzekła się porównań, z historii naturalnej poczerpniętych.
– Może ja co niewłaściwego powiedziałam? No, jeżeli się na mnie zdadzą, to ja Zosię ubiorę. Amelko, mnie się zdaje, że jej byłoby bardzo do twarzy w żółtym!
– To antypatyczny dla mnie kolor! – rzekłem.
– Przecież ja nie dla ciebie chcę ubrać Zosię, tylko żeby mi zdobiła mój bal i żeby potem Kurierek napisał...
– A, więc dla Kurierka?
Znowu telegram od pani Zbroińskiej. Prosiła o wysłanie kogo na stację kolei nadwiślańskiej po Zosię.
– Chcesz ze mną jechać? – zapytała ciotka.
– Jeżeli ciocia każe?
– Ach, ty ze swoim stylem! Ja proszę, nie każę!
Czekałem na chwilę pojechania na kolej... Ale co ja pani będę opowiadał, jakie mną miotały uczucia. Czy pani oczekiwała, kiedy w życiu kogoś, od kogo miała zależeć przyszłość pani, szczęście pani, ratunek pani? Tak? Zna pani tę gorączkę, ten niepokój, to natężenie nerwów, ten dreszcz niepewności, tę niecierpliwość? Zna pani to wszystko, więc pani łatwo sobie wystawi, co się ze mną działo.
Nareszcie kareta zajechała w bramę, ja ciotkę sprowadziłem ze schodów, pojechaliśmy.
Nigdy w życiu, jeżdżącemu często na tę kolej, nie stanęło mi w drodze tyle omnibusów, tyle tramwajów, tyle furgonów, naładowanych meblami, beczkami, skórami. Myślałem, że nie dojedziemy na czas. Ale byliśmy na stacji jeszcze przed przyjściem pociągu.
– Żeby też młodemu człowiekowi nie było nawet przyszło na myśl wziąć dla panny choć jakiego takiego bukieciny! – rzekła pogardliwie ciotka. – Za moich czasów...
Zapragnąłem w istocie róż, fiołków, konwalii dla ukochanego zjawiska, które się za chwilę ukazać miało we drzwiach wagonu. Byłbym chciał kwiatami drogę dla niej usypać! Rzekłem jednak ironicznie:
– Przecie ciocia mówiła, że to nie panna, tylko postrzelone Mli-mli i że ja nie mogę żadnej znaleźć przyjemności...
– No tak, no tak! Ale ten dzieciak lubi kwiaty. Toby się kąpało w kwiatach!
Świst pary był mi uderzeniem w samo serce, które zaczęło mi kołatać w piersi, jak gdybym był kandydatem do wstępnej klasy, prowadzonym do egzaminu. Dzwonki, biegania posługaczy, ustawianie się szeregów konduktorów omnibusowych z napisami hotelów na czapkach, ścisk, niepokój! Pociąg stanął zdyszany na stacji.
Wcale sobie nie zdawałem sprawy, skąd Zosia wysiąść mogła, rozglądałem się po wagonach drugiej klasy, podczas gdy ciotka Ludwika, widocznie lepszym przeczuciem wiedziona, szukała wagonów klasy trzeciej. Gdym się obejrzał, ujrzałem moją różę, moją wiosnę w objęciach ciotki. Usłyszałem srebrny śmiech.
– Jaka pani dobra, że pani o mnie pomyślała! – mówiła Zosia. – Mama nie chciała mię wziąć, a tu, jak na złość, ciągle miałam w uszach nutę walca. Żeby mnie tylko na tym balu chcieli brać do tańca! Żebym tylko nie siedziała!
– Dlaczego byś miała siedzieć?
– Bo tu mało kogo znam i będzie tyle starszych panien...
– Będziesz miała i znajomych. Bolek już sobie zęby ostrzy!
– Ach, prawda, pan Bolesław! Żeby mi on tylko tak nie dokuczał, boja się muszę wtedy śmiać, a mama mówi, że to nieprzyzwoicie...
– No, chodź, bobo!
Przysunąłem się z ukłonem. Zosia dopiero teraz mnie spostrzegła. Nie uwierzy pani, co się z nią stało na mój widok. Aż mi jej żal było. Cudna buzia, urobiona z pomieszania listków lilii i róż, stawała się co chwila to samą lilią, to samą różą pąsową. Oczęta spuszczały się ku ziemi, więc na przekór chciałem w nie zajrzeć, co Zosię jeszcze większym pomieszaniem napełniało. Takie to było urocze stworzenie w tej chwili! A mnie zawsze, z pierwszego wrażenia pozostał nałóg, kazał mieć ją za podlotka, którego rączkę bierze się bez wywołania skandalu, do którego mówi się: „Panno Zosiu” – i którego dogoniwszy przy ściganiu się na ścieżce ogrodowej, łapie się za rękaw, za szarfę, za długi warkocz...
Ciotka wydawała rozkazy, a Zosia stała obok mnie z zamarłym śmiechem w alabastrowej szyjce i z tymi oczętami, które zdawały się mieć ochotę zapłakać.
Wystawiam się na bardzo surowy sąd pani, ale tam, na stacji, wśród tłumu publiczności, zapomniawszy o wszystkim, miałem ochotę napływające łezki wypić ustami z czarnych oczu. Byłem szalony i kwita. Ale przecie ciotka Ludwika zrobiła z tym porządek.
– Władku! – zawołała – obróciłeś się widzę w słup soli jak żona Lota!
Żem się jeszcze nie ruszał i ciągle podglądałem pod powieki czarnych oczu, więc mnie szarpnęła za rękaw i w oburzeniu dodała szeptem:
– Mogłabym powiedzieć: w bałwan soli!
Wytrzeźwiłem się zupełnie pod tym zjadliwym zarzutem ciotki, wziąłem koszyczek, który Zosia trzymała w ręku i poszliśmy ku karecie. Panie siadły w głębi, ja z przodu. Patrząc na unikającą wytrwale mego wzroku Zosię, miałem uczucie, że wiozę coś drogiego, kruchego, o co drżałem, a co mi się mogło z rąk wyślizgnąć. Przy tym pierwszym wybuchu radości mojej na widok Zosi, pozbyłem się był zupełnie chorobliwej manii krytykowania i szukania plam na słońcu. Byłem znowu bardzo młody i ufny, ale trwało to tylko chwil kilka. Bardzo prędko robak zwątpienia począł toczyć moje serce. Bo to robak!
Pani się uśmiecha? To doprawdy robak, który się naprzód czepia swej zdobyczy leciuchno, jakby ją tylko musnąwszy, a potem powoli zaczyna dzieło męczarni i zniszczenia. Walczyłem z sobą, miłość moja broniła się, miewała chwile zwycięskie, ale ohydny, wielonogi robak budził się, a ja nie mogłem odrzucić go daleko od siebie. Ciotka przeznaczała mi Zosię, wiedziałem, że to, co się działo wkoło mnie, mój pobyt w Warszawie, bal oczekiwany, sprowadzenie czarnookiej dziewczyny, wszystko to miało na celu moje małżeństwo, więc przez jakąś mimowolną reakcję broniłem się od szczęścia jak od złodzieja, a krytyka i nieufność były we mnie taką bolesną manią, jaką bywa zazdrość niektórych mężów, którzy wcale nie potrzebują faktów, ani nawet pozorów, by podejrzewać żonę. Podejrzliwość jest u nich samą naturą, samym rdzeniem ich miłości. Tak, niestety, było i ze mną.
Chodziło mi tedy o to przede wszystkim, by Zosia nie sądziła przypadkiem, że się o nią staram. Kręciłem się więc koło Anielki. Byłem na usługi Anielki. Boże, jak ta dziewczyna mnie nudziła! Ale ja przezwyciężałem wszystko, byle Zosia nie przypuściła, że miała we mnie konkurenta. Miało to dla niej swoją dobrą stronę. Nieśmiałość jej i nienaturalność względem mnie znikła. Była znowu tą dziewicą-dzieckiem, która mnie tak zachwycała w Górzyskach. Spostrzegałem, że ciotka Ludwika nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Widziałem czasem zdumienie w jej wzroku, gdy podnosiłem kłębuszki i szpulki, upuszczone przez Anielkę. Bo ta biedna Anielka miała zawsze w ręku jakiś kwadrat z grubego drutu, obciągnięty siatką, na której wykonywała igłą coś takiego, co miało być bardzo piękne i czemu przyglądały się uważnie panie i panny.
Nie uwierzy pani, jak mi moja rola ciężyła, ale trwoga, by nie powiedziano, że już uczyniłem wybór, popychała mnie ciągle w sąsiedztwo tego kwadratu siatkowego, o którym wspomniałem.
Tymczasem Bolek jakoś przeczuł, że u ciotki Ludwiki może spotkać Zosię. Przyszedł raz, a potem zaczął przychodzić codziennie. Kręcił się koło Zosi jak motyl koło róży.
Przepraszam panią za to odwieczne porównanie, ale wierniejszego nie mógłbym znaleźć. Miał talent ją zabawić, rozśmieszyć, a ja siedziałem koło Anielki, z oczami utkwionymi w oczka siatki, z zazdrością w duszy. Zacząłem Zosię podejrzewać o kokieterię. Tak się śmiać, jak ona, to kokieteria! Miała koło ustek małe, cudne dołeczki, takie nids á baisers, jak je nazywają Francuzi, i śmiała się dlatego tak często, by owe nids á baisers uwydatnić, a także, aby błyskać dwoma rzędami pereł, które miała w buzi.
Gdym raz wsiadł na tego konika, już na nim jechałem i jechałem. Kokietki, rozsądny i uczciwy mężczyzna nie powinien był brać za żonę, choćby ją kochał najszaleniej. Kokietki, ja przecie nie mogłem dawać za matkę moim dzieciom. Kokieteria to zarodek, z którego wylęga się wiarołomstwo! Zosia była młodsza ode mnie o całe lat trzynaście, była też bardzo piękna. To sprawiało, że nie mogłem być wcale pewien przyszłości. Taka różnica wieku mogła nie szkodzić, ale gdyby Zosia była, na przykład, taką Anielką. Żeby choć lubiła filogipiury! Bo przecie patrzenie ciągłe, przez dwanaście godzin na dobę, w bezmyślne oczka siatki to hipnotyzuje do spokojnego ogłupienia, to usypia nerwy i porywy, a gdy się za ideał ma wyszycie gwiazd lub gzygzaka, to się wtedy o żadnych innych ideałach nie myśli. Taka wieczysta siatka, to obrona przeciwko kochankowi! Ale gdzie tam! Zosia przyznawała najnaiwniej, że na filogipiury
Uwagi (0)