Darmowe ebooki » Powieść » Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)



1 ... 91 92 93 94 95 96 97 98 99 ... 179
Idź do strony:
siebie — jeśli o to chodzi, możesz pan być zupełnie spokojny. Porwano mnie ojcu z pewnością po to, aby mu później mnie odsprzedać, co też i uczynili. Dlatego wykalkulowali sobie, że aby uzyskać za mnie lepszą cenę, należało podwyższyć moją wartość. Otrzymałem więc dość staranną edukację. Traktowano mnie jak owych niewolników w Azji Mniejszej, których panowie uczyli gramatyki, medycyny i filozofii, aby następnie sprzedać ich drożej w Rzymie.

Monte Christo uśmiechnął się z zadowoleniem. Chyba nie spodziewał się aż tyle po panu Andrei Cavalcanti.

— Gdyby zresztą — dodał młodzieniec — w moim wychowaniu ujawniły się jakieś usterki albo raczej w moim obyciu, mam nadzieję, że świat będzie miał dla mnie trochę pobłażliwości, zważywszy na nieszczęścia, jakie mnie spotkały w dzieciństwie i w młodości.

— No cóż, zrobi pan tak, jak się panu będzie podobało — odparł niedbale Monte Christo. — Jesteś panem własnej woli, to wszystko tylko pana dotyczy; ale przysięgam, że nie powiedziałbym na pańskim miejscu ani słowa o tych przygodach. Pańska historia to romans, a świat, który uwielbia romanse w żółtych okładkach, jakoś nie chce ufać tym, które stanowią żywy welin, nawet jeżeli miałby on takie złocenia, jak pan. To jest trudność, którą pozwalam sobie panu zasygnalizować. Zaledwie opowie pan komuś tę wzruszającą historię, a już pomknie w świat zupełnie zniekształcona. Byłby pan takim pozerem, jak Anthony, a czasy Anthony’ego już trochę przebrzmiały. Być może dzięki temu wszyscy by się panem zainteresowali, ale nie wszyscy lubią być w centrum uwagi i przedmiotem komentarzy. W końcu by to pana zmęczyło.

— Chyba ma pan słuszność — odparł młodzieniec, blednąc pod przenikliwym spojrzeniem Monte Christa. — Bardzo by mi to przeszkadzało.

— Och, ale nie trzeba też przesadzać, bo wtedy, aby uniknąć błędu, popadlibyśmy w jakiś obłęd. Nie, trzeba tylko ustalić prosty plan postępowania. A człowiekowi tak inteligentnemu jak pan będzie się tym łatwiej do niego zastosować, że jest on zgodny z pańskim interesem. Musi mieć pan jakieś dowody i nawiązać przyjaźń z ludźmi godnymi szacunku, aby przeważyło to nad tym, co w pańskiej przeszłości jest niezbyt jasne.

Andrea wyraźnie stracił kontenans.

— Chętnie zaświadczałbym za pana — ciągnął Monte Christo — ale mam w zwyczaju nie tylko wątpić o moich najlepszych przyjaciołach, ale nawet starać się, by inni o nich wątpili. Dlatego też odegrałbym tu rolę niezgodną z moim charakterem, jak mówią dramatopisarze, i naraziłbym się na wygwizdanie, czego sobie wcale nie życzę.

— Ale, panie hrabio, przez wzgląd na lorda Wilmore, który mnie polecił panu hrabiemu... — rzekł zuchwale Andrea.

— No tak, ale lord Wilmore nie ukrywał przede mną, kochany panie Andrea, że pańska młodość była dość burzliwa. Och — rzekł hrabia, widząc, że Andrea drgnął niespokojnie — bynajmniej nie żądam od pana spowiedzi. Zresztą właśnie dlatego, aby nie musiał pan szukać jakiegoś obcego protektora, posłano do Lukki po pańskiego ojca, markiza Cavalcanti. Zaraz się pan z nim zobaczy. Jest może trochę sztywny, trochę sztuczny, ale to sprawka munduru. Kiedy wszyscy dowiedzą się, że służy od osiemnastu lat w armii austriackiej, wszystko będzie jasne; zazwyczaj nie wymagamy zbyt wiele od Austriaków. Podsumowując, zupełnie wystarczy panu ten ojciec.

— O, uspokaja mnie pan. Rozstaliśmy się tak dawno, że nie zostało mi o nim nawet jedno wspomnienie.

— A poza tym wie pan, że dużo wybacza się osobom o wielkim majątku.

— To mój ojciec jest naprawdę tak bogaty?

— Jest milionerem... pięćset tysięcy liwrów renty.

— A więc — zapytał młodzieniec — znajdę się w dość... przyjemnej sytuacji?

— Drogi panie, w najprzyjemniejszej. Ojciec da panu pięćdziesiąt tysięcy liwrów rocznie, póki będziesz pan w Paryżu.

— W takim razie zostanę tu na zawsze.

— Hm, kto może ręczyć za to, co się kiedyś stanie, drogi panie? Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.

Andrea westchnął.

— Jeżeli jednak przez czas mojego pobytu w Paryżu nie zdarzy się nic, co by mnie zmusiło do wyjazdu, będę na pewno otrzymywał te pieniądze?

— Ależ oczywiście.

— Od ojca osobiście? — zaniepokoił się Andrea.

— Tak, ale sumę tę zagwrantował panu lord Wilmore, który na prośbę pańskiego ojca otworzył panu kredyt, w wysokości pięciu tysięcy franków miesięcznie, u pana Danglars, jednego z najpewniejszych bankierów w Paryżu.

— A mój ojciec długo zamierza zabawić w Paryżu? — zapytał Andrea z niepokojem.

— Tylko kilka dni. Obowiązki nie pozwalają mu na wyjazdy dłuższe niż dwa do trzech tygodni.

— Kochany ojczulek! — westchnął Andrea wyraźnie uradowany rychłym odjazdem.

— Dlatego też nie chciałbym — rzekł Monte Christo, udając, że nie poznał się na prawdziwym znaczeniu słów Andrei — opóźniać dłużej waszego spotkania. Jesteś pan gotów uściskać zacnego pana Cavalcanti?

— Chyba pan w to nie wątpi?

— No to proszę wejść do salonu, drogi przyjacielu. Ojciec czeka tam na pana.

Andrea skłonił się głęboko i wszedł do salonu.

Hrabia odprowadził go wzrokiem, a gdy młodzieniec znikł za drzwiami, nacisnął ukrytą sprężynę; w jednym z obrazów płótno odchyliło się od ramy, tworząc szparę, przez którą można było obserwować, co się dzieje w salonie.

Andrea zamknął za sobą drzwi i podszedł do majora, który wstał na odgłos kroków.

— Ach, panie ojcze, ojcze najdroższy! — zawołał Andrea tak głośno, aby hrabia mógł to usłyszeć przez zamknięte drzwi — czy to naprawdę ty?

— Witaj, ukochany synu — rzekł z powagą major.

— Po tak długiej rozłące, cóż to za radość, że możemy się znów spotkać! — mówił Andrea, popatrując wciąż w stronę drzwi.

— Jak sobie życzysz, synu.

I mężczyźni uściskali się tak, jak to się robi w Teatrze Francuskim — to znaczy padli sobie sztywno i z rozmachem w ramiona.

— I już nigdy się nie rozłączymy, prawda?

— Ależ oczywiście. Ale zdaje mi się, synku, że uważasz teraz Francję za swoją drugą ojczyznę?

— Prawdą jest, że byłbym zrozpaczony, gdybym musiał opuścić Paryż.

— A ja, rozumiesz, mogę żyć tylko w Lukce. Wracam więc jak najprędzej do Włoch.

— Ale przed odjazdem, kochany ojcze, oddasz mi na pewno dokumenty, za pomocą których łatwo mi będzie dowieść mojego pochodzenia?

— Ależ tak, właśnie dlatego przyjechałem, zbyt wiele trudów to wymagało, aby cię odnaleźć i oddać ci je, byśmy mieli znów zacząć się szukać. Zajęłoby mi to resztę życia.

— A gdzież te papiery?

— Oto i one.

Andrea porwał chciwie akt ślubu ojca i swoją metrykę chrztu, a rozłożywszy je ze skwapliwością naturalną u dobrego syna, przebiegł błyskawicznie wzrokiem oba dokumenty, co świadczyło o wprawnym oku i najżywszej ciekawości.

Gdy skończył, twarz rozświetliła mu niewypowiedziana radość; spojrzał na majora z dziwnym uśmiechem i zagadnął:

— Coś podobnego — i w jego ustach zabrzmiała czysta toskańska mowa — czyżby we Włoszech nie było galer?

Major wyprostował się.

— Skąd to pytanie?

— No, jeżeli fabrykuje się tam bezkarnie podobne dokumenty! Za jeden taki papierek, mój kochany ojczulku, posłano by cię we Francji na lat pięć świeżego powietrza do Tulonu.

— Co proszę? — oburzył się Toskańczyk, usiłując zachować majestatyczną minę.

— Kochany panie Cavalcanti — rzekł Andrea i uścisnął znacząco ramię majora — ile ci płacą, abyś był moim ojcem?

Major zaczerpnął tchu do odpowiedzi.

— Ćśś! — rzekł Andrea, zniżając głos — ja pierwszy dam ci dowód zaufania. Dają mi pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie, abym był twoim synem. Rozumiesz pan więc, że byłbym ostatnią osobą, która przeczyłaby, że jest pan moim ojcem.

Major rozejrzał się wokół z niepokojem.

— E, niech się pan nie boi, jesteśmy sami — rzekł Andrea. — Zresztą mówimy po włosku.

— No, to mnie dają jednorazowo pięćdziesiąt tysięcy franków — oświadczył Toskańczyk.

— Panie Cavalcanti, wierzy pan w bajki?

— Do tej pory nie wierzyłem, ale teraz chyba muszę zacząć.

— A więc ma pan dowody?

Major wyjął z zanadrza garść złota.

— I to namacalne, jak pan widzi.

— I sądzisz pan, że mogę wierzyć obietnicom, jakie mi dają?

— Tak mi się zdaje.

— I ten zacny hrabia dotrzyma słowa?

— Co do joty. Ale rozumiesz pan, aby dotrzymał, musimy dobrze odegrać nasze role.

— Kim są ci „oni”?

— Do licha, bo ja wiem? Ci, którzy napisali do pana. Nie otrzymałeś pan listu?

— No tak.

— I co było w tym liście?

— A nie zdradzisz mnie pan?

— O, na pewno nie, nasze interesy się pokrywają.

— No to niech pan czyta.

I major podał list młodzieńcowi.

Andrea przeczytał półgłosem:

Jesteś ubogi. Czeka Cię nieszczęśliwa starość. Czy chciałbyś pan, jeśli nawet nie zostać bogatym, to przynajmniej uzyskać niezależność?

Jedź natychmiast do Paryża, udaj się do hrabiego de Monte Christo (Pola Elizejskie 30) i zapytaj go o syna, którego miałeś z markizą Corsinari, a którego porwano, gdy miał pięć lat.

Syn ten nazywa się Andrea Cavalcanti.

Abyś nie miał pan wątpliwości, jeśli idzie o dobre chęci niżej podpisanego, załączam:

1. Bon na dwa tysiące czterysta lirów toskańskich, płatny u pana Gozzi we Florencji;

2. List rekomendacyjny do pana hrabiego de Monte Christo, u którego otwieram panu kredyt w wysokości czterdziestu ośmiu tysięcy franków.

Przyjdź do hrabiego 26 maja o siódmej wieczorem.

Podpisano:

Ksiądz Busoni.

— Dostałem niemal identyczny list.

— Od księdza Busoniego?

— Nie. Od jakiegoś Anglika, lorda Wilmore’a, który używa przydomku Sindbad Żeglarz.

— Widziałeś go pan?

— Raz w życiu.

— Gdzie?

— A, właśnie tego nie chcę panu powiedzieć. Nie może pan wiedzieć tyle, co ja.

— No, a co było w tym pańskim liście?

— Czytaj pan.

Jesteś pan biedny, masz przed sobą nędzną przyszłość. Chcesz zdobyć pozycję, być wolnym i bogatym?

— Do licha! — wtrącił młodzieniec, kołysząc się na piętach — po co w ogóle pytać o takie rzeczy!

Wsiądź do dyliżansu pocztowego, który będzie na Ciebie czekać gotowy przy wyjeździe z Nicei za rogatką genueńską. Pojedziesz przez Turyn, Chambery i Pont-de-Beauvoisin.

26 maja o siódmej wieczorem staw się u hrabiego de Monte Christo (Pola Elizejskie) i zapytaj go o Twego ojca.

Jesteś synem markiza Bartolomea Cavalcanti i markizy Olivii Corsinari, jak to stwierdzają dokumenty, które Ci doręczy markiz. Dzięki nim będziesz mógł występować pod tym nazwiskiem na paryskich salonach.

Dochód w wysokości pięćdziesięciu tysięcy franków rocznie pozwoli ci na życie zgodne z Twoją pozycją.

Załączam bon na pięć tysięcy franków, płatny u pana Ferrea, bankiera w Nicei, i list polecający do hrabiego de Monte Christo. Zobowiązałem hrabiego, aby zaspokajał pańskie potrzeby.

Sindbad Żeglarz

— Widziałeś się pan z hrabią?

— Właśnie przed chwilą.

— I co, potwierdził?

— Tak, wszystko.

— Ktoś tutaj jest na pewno robiony w konia.

— W każdym razie to chyba ani ja, ani pan, prawda?

— Nic nas to nie obchodzi, nieprawdaż?

— No właśnie, to samo chciałem powiedzieć. Grajmy do końca, ale ostrożnie.

— Dobrze. Zobaczysz pan, że jestem godzien, aby być pańskim partnerem.

Monte Christo wybrał tę chwilę, aby wejść do salonu.

Słysząc jego kroki, ojciec i syn rzucili się sobie w objęcia; tak zastał ich hrabia.

— I cóż, panie markizie? — spytał Monte Christo. — Zdaje mi się, że odnaleziony syn przypadł panu do serca?

— O, panie hrabio! Z radości aż zaparło mi dech w piersiach!

— A pan, młodzieńcze?

— O, panie hrabio, ze szczęścia odjęło mi mowę!

— Szczęśliwy ojciec! Szczęśliwy syn! — wzruszył się hrabia.

— Smuci mnie tylko jedno — odezwał się major — że muszę tak prędko opuścić Paryż.

— O, drogi panie Cavalcanti — rzekł Monte Christo — zanim pan odjedziesz, mam nadzieję, że pozwolisz, abym cię przedstawił kilku moim przyjaciołom.

— Jestem na rozkazy pana hrabiego.

— A teraz, młody człowieku, wyspowiadaj się.

— Ale przed kim?

— No, przed ojcem. Powiedz mu cokolwiek o stanie twoich finansów.

— Tam do diabła! — zafrasował się Andrea. — Dotykasz pan delikatnej struny.

— Słyszy pan, majorze? — zagadnął Monte Christo. — Twoje ukochane dziecko mówi, że potrzeba mu pieniędzy.

— Cóż ja na to poradzę?

— Do licha, dasz mu je pan!

— Ja?

— No tak, pan.

Monte Christo stanął pomiędzy obu panami.

— Masz — rzekł, wsuwając Andrei do ręki plik banknotów.

— Co to?

— Odpowiedź twojego ojca.

— Mojego ojca?

— No tak. Przecież dałeś mu do zrozumienia, że potrzebujesz pieniędzy?

— Tak. I co z tego?

— To z tego, że pański ojciec poprosił, abym przekazał to panu.

— Zaliczka na poczet moich dochodów? O, kochany ojcze!

— Bądź pan cicho, widzisz przecież, że nie chce, abyś wiedział, że to od niego.

— Doceniam jego delikatność — rzekł Andrea, chowając bilety bankowe do kieszeni spodni.

— Dobrze — odparł Monte Christo — a teraz się pożegnamy.

— A kiedy będziemy mieli znów zaszczyt ujrzeć pana hrabiego? — zapytał Cavalcanti.

— A, tak. Kiedy będziemy mieli ten zaszczyt? — powtórzył Andrea.

— W sobotę, jeśli już jesteście panowie tak mili... no tak... w sobotę. Będę miał na obiedzie w domu przy ulicy de la Fontaine 28 w Auteuil kilka osób, między innymi pana Danglarsa, pańskiego bankiera. Przedstawię mu panów: musicie się przecież poznać, macie wspólne rachunki.

— W stroju galowym? — spytał półgłosem major.

— W stroju galowym: mundur, pludry, order.

— A ja? — zapytał Andrea.

— O, pan jak najskromniej. Czarne spodnie, lakierki, biała kamizelka, frak czarny albo granatowy, halsztuk. Do tego polecam panu firmę Blin albo Véronique. Jeśli nie zna pan adresów, proszę się zwrócić do Baptysty. Jesteś pan bogaty

1 ... 91 92 93 94 95 96 97 98 99 ... 179
Idź do strony:

Darmowe książki «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz