Darmowe ebooki » Powieść » Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)



1 ... 92 93 94 95 96 97 98 99 100 ... 179
Idź do strony:
— im mniej będziesz okazywał pretensjonalności w ubiorze, tym lepsze wrażenie pan zrobisz. Jeśli zechcesz pan kupić konie, idź pan do pana Devedeux. Faeton możesz pan kupić w wozowni Baptiste.

— O której godzinie mamy się stawić? — spytał młodzieniec.

— Och, około wpół do siódmej.

Panowie Cavalcanti pożegnali hrabiego i wyszli.

Hrabia podszedł do okna: szli pod rękę przez dziedziniec.

— To dopiero wyjątkowe łotry — szepnął do siebie. — Co za szkoda, że nie są naprawdę ojcem i synem!

Na chwilę zatonął w posępnych myślach, po czym rzekł:

— Pójdę do Morrelów. Mdli mnie od niesmaku jeszcze bardziej niż od nienawiści.

56. Pole lucerny

Niech czytelnicy zgodzą się, byśmy wrócili na pole graniczące z pałacem pana de Villefort; przy bramie osłoniętej gałęziami kasztanów spotkamy osoby znane nam już dobrze.

Tym razem Maksymilian stawił się pierwszy.

Przylgnąwszy okiem do szpary, wypatruje, czy w głębi ogrodu nie przemknie się między drzewami jakiś cień, nasłuchuje, czy jedwabny trzewiczek nie zazgrzyta na piasku alejki.

Wreszcie zaskrzypiały tak upragnione kroki, ale zamiast jednego cienia, ukazały się dwa.

Valentine spóźniła się, ponieważ pani Danglars i Eugenia przedłużyły wizytę aż do godziny, na którą się umówili. Aby nie uchybić schadzce, dziewczyna zaproponowała Eugenii spacer po ogrodzie; chciała w ten sposób pokazać Maksymilianowi, że nie z jej winy nastąpiło to spóźnienie, bo przecież już na pewno się tym martwił.

Młody człowiek zrozumiał wszystko — zakochanych cechuje szczególna, działająca błyskawicznie intuicja — i poczuł, że kamień spadł mu z serca.

A poza tym Valentine, kierowała spacerem tak, że Maksymilian mógł widzieć, jak przechadzają się tam i z powrotem, a za każdym razem, gdy przechodziły tuż obok, rzucała w kierunku bramy spojrzenia, których nie dostrzegała Eugenia, ale przechwytywał Maksymilian. Spojrzenia te zdawały się mówić:

— Kochany, bądź cierpliwy, widzisz, że to nie moja wina.

I Maksymilian starał się zachować cierpliwość, podziwiając jednocześnie kontrast między urodą obu panien — jasnowłosej, o tęsknym spojrzeniu, lekko pochylonej jak wdzięczna iwa, i czarnowłosej, o wejrzeniu dumnym, a wyniosłej jak topola.

Po półgodzinnym spacerze dziewczęta odeszły; Maksymilian zrozumiał, że odwiedziny pani Danglars dobiegały końca.

Istotnie, po chwili znów pojawiła się Valentine, tym razem sama. Z obawy, aby czyjeś niepożądane oczy nie zaciekawiły się tym powrotem, szła wolniutko, przyglądając się uważnie kępom drzew i krzewów oraz penetrując wzrokiem alejki, a zamiast skierować się prosto ku bramie, usiadła najpierw na ławeczce.

A wreszcie podbiegła do kraty.

— Witaj, kochana moja!

— Witaj, Maksymilianie. Musiałeś czekać, ale widziałeś, dlaczego.

— Tak, rozpoznałem pannę Danglars. Nie myślałem, że się aż tak przyjaźnicie.

— A któż ci powiedział, że się przyjaźnimy?

— Nikt; wydało się tylko, że tak się zachowujecie. Spacerowałyście, trzymając się pod ramię, a rozmawiałyście tak, jak dwie przyjaciółki z pensji, które się sobie zwierzają.

— No tak, zwierzałyśmy się — rzekła Valentine. — Eugenia przyznała mi się, jaki wstręt czuje do małżeństwa z panem de Morcerf, a ja przyznałam się, że ślub z panem d’Epinay będzie dla mnie strasznym nieszczęściem.

— Kochana moja!

— I dlatego, mój miły, wydało ci się, że nie ma między nami żadnego dystansu. Przecież mówiąc o człowieku, którego nie mogę kochać, myślałam o człowieku, którego kocham.

— Ależ ty jesteś dobra, Valentine! I masz w sobie coś, czego panna Danglars nigdy nie będzie miała: jakiś nieokreślony czar, który jest u kobiety tym, czym zapach dla kwiatu, a słodycz dla owocu. Bo to za mało, jeśli kwiat czy owoc są tylko piękne.

— Kochany, patrzysz tak na to wszystko, bo miłość przysłania ci wzrok.

— O nie, przysięgam ci. No, na przykład przypatrywałem się wam obu i przysięgam, oddawałem sprawiedliwość urodzie panny Danglars, ale trudno mi było przypuścić, że ktoś mógłby się w niej zakochać.

— No właśnie, bo ja tam byłam i to cię zaślepiało, kochany.

— Nie... ale powiedz mi... a pytam z czystej ciekawości; obudziły ją we mnie pewne poglądy, jakie sobie wyrobiłem o pannie Danglars.

— Na pewno niesprawiedliwe, chociaż nie wiem, jakie. Kiedy wydajecie sądy o nas, biednych kobietach, nie możemy liczyć na pobłażliwość.

— No tak, za to same o sobie wydajecie bardzo sprawiedliwe sądy!

— Bo niemal zawsze w naszych opiniach biorą udział żywe uczucia. Ale o co chciałeś zapytać?

— Czy panna Danglars obawia się małżeństwa z panem de Morcerf dlatego, że kogoś kocha?

— Ależ mówiłam ci, że nie jestem przyjaciółką Eugenii.

— E, wy, dziewczęta, choć nie jesteście przyjaciółkami, i tak robicie sobie zwierzenia. Przyznaj się, że zapytałaś ją o to? Aha, widzę, że się uśmiechasz!

— O, to znaczy, że przenikasz wzrokiem deski?

— No, co ci powiedziała?

— Powiedziała, że nie kocha nikogo, że ma w ogóle wstręt do małżeństwa; że pragnie prowadzić życie spokojne i niezależne, a nawet wolałaby niemal, by jej ojciec stracił cały majątek, byle mogła zostać artystką taką, jak jej przyjaciółka, panna Luiza d’Armilly.

— No i widzisz!

— No, ale czego to ma dowodzić?

— Niczego — odpowiedział Maksymilian z uśmiechem.

— No to dlaczego się uśmiechasz?

— Widzisz? Ty też przenikasz wzrokiem te deski.

— Mam sobie pójść?

— O nie, nie! To już lepiej mówmy o tobie.

— Oj, dobrze, zostało nam tylko dziesięć minut.

— O Boże! — zawołał zmartwiony Maksymilian.

— Tak, Maksymilianie — rzekła melancholijnie Valentine — wybrałeś sobie nie najlepszą kochankę. Biedaku, na jakie życie cię narażam, a ty przecież tak zasługujesz na szczęście! Uwierz, gorzko to sobie wyrzucam.

— Miła moja, nie martw się tym, ja i tak jestem szczęśliwy. To ciągłe oczekiwanie wynagradza mi, że cię widzę przez pięć minut, że powiesz do mnie parę słów. Wynagradza mi to głębokie, niezmienne przekonanie, że Bóg nie stworzył jeszcze dwóch serc, które by tak do siebie pasowały i że nie po to nas połączył, aby nas potem rozłączyć.

— Dziękuję, wierz w to za nas oboje, kochany. Czuję się w połowie szczęśliwa.

— A co się stało, że musisz tak szybko uciekać?

— Nie wiem; macocha kazała mi wstąpić do siebie, chce mi powiedzieć coś o moim majątku. Dobry Boże! Niech sobie wezmą ten mój majątek, i tak jestem zbyt bogata, niech mi tylko zostawią spokój i wolność. Przecież kochałbyś mnie tak samo, gdybym była biedna, prawda?

— O, ja cię zawsze będę kochał. Byleby tylko moja Valentine była przy mnie i bylebym miał pewność, że nikt mi jej nie zabierze, reszta jest nieważna! Ale czy ona ci aby nie chce powiedzieć czegoś nowego o twoim ślubie?

— Nie sądzę.

— Ale posłuchaj, najdroższa i nie bój się, bo póki tylko będę żyć, nie spojrzę na inną kobietę...

— Myślisz, Maksymilianie, że uspokajasz mnie, mówiąc w taki sposób?

— Daruj, masz rację, brutal ze mnie. No więc chciałem ci powiedzieć, że spotkałem się ostatnio z panem de Morcerf.

— I co dalej?

— Jak wiesz, Franz to jego przyjaciel.

— Tak, no i co?

— No i dostał właśnie list, w którym Franz pisze o swoim rychłym powrocie.

Valentine zbladła i oparła rękę o bramę.

— O Boże — wyszeptała — a jeżeli o to chodzi? Ale nie, gdyby chodziło o to, to nie macocha by mi o tym powiedziała.

— A to czemu?

— Czemu... sama nie wiem... ale zdaje mi się, że chociaż macocha nie sprzeciwia się otwarcie temu małżeństwu, ale nie jest z niego zadowolona.

— No, moja miła, zacznę chyba uwielbiać twoją macochę.

— Nie spiesz się tak, Maksymilianie — odparła Valentine ze smutnym uśmiechem.

— No bo w końcu, jeśli żywi taką niechęć do tego mariażu, że gotowa byłaby go zerwać, może wysłuchałaby przychylnie innych oświadczyn.

— Nie łudź się. Nie chodzi jej o osobę męża, ona po prostu nie chce, bym wyszła za mąż.

— Jak to? Jeżeli do tego stopnia nie cierpi małżeństwa, dlaczego sama wyszła za mąż?

— Nie rozumiesz mnie. Rok temu, kiedy mówiłam, że chętnie wstąpiłabym do klasztoru, macocha wysunęła parę zastrzeżeń — bo powinna była to zrobić — ale przyjęła mój pomysł z radością. Nawet mój ojciec na to przystał, na pewno za jej podszeptem. Powstrzymywał mnie przed tym tylko mój biedny dziadek. Maksymilianie, nie wyobrażasz sobie nawet, ile potrafi wyrazić wzrok staruszka, który na całym świecie tylko mnie kocha i — Boże, wybacz, jeśli to bluźnierstwo — którego tylko ja kocham. Gdybyś wiedział, jak spojrzał na mnie, gdy się dowiedział o tym zamiarze, ile w tym wzroku było wyrzutu, ile rozpaczy wyrażały łzy, które popłynęły mu po nieruchomej twarzy! O, kochany, poczułam straszne wyrzuty sumienia, rzuciłam mu się do kolan i zawołałam: „przebacz, przebacz, dziadziu! Niech robią ze mną, co chcą, nigdy cię nie opuszczę”. I wtedy wzniósł oczy do nieba... Maksymilianie, wiele mogę wycierpieć; to spojrzenie dziadka z góry wynagrodziło mi wszystkie cierpienia.

— Valentine, jesteś aniołem! Ale powiedz mi, jaką korzyść odniosłaby pani de Villefort, gdybyś została starą panną?

— Przecież mówiłam przed chwilą, nie słyszałeś, Maksymilianie? że jestem bogata, a nawet zbyt bogata. Mam po matce blisko pięćdziesiąt tysięcy renty, dziadkowie de Saint-Méran zostawią mi pewnie drugie tyle, dziadek Noirtier wyraźnie chce, abym była jego jedyną spadkobierczynią. W porównaniu ze mną mój braciszek, który po pani de Villefort nie odziedziczy żadnego majątku, jest biedny. A macocha uwielbia to dziecko! Gdybym wstąpiła do klasztoru, cała scheda, która przypadłaby po dziadkach de Saint-Méran i po mnie mojemu ojcu, przeszłaby ostatecznie na jej syna.

— Przedziwna chciwość w takiej młodej, ładnej kobiecie!

— Zauważ, że pragnie tego nie dla siebie, ale dla synka. To, co jej wyrzucasz, z punktu widzenia miłości macierzyńskiej jest niemal cnotą.

— Najdroższa, a gdybyś ofiarowała braciszkowi część majątku?

— Tylko jak coś takiego zaproponować, i to kobiecie, która bez przerwy mówi o bezinteresowności?

— Valentine, miłość nasza jest dla mnie czymś świętym i jak każdą świętość okryłem ją szacunkiem i zamknąłem w sercu. Nikt na świecie, nawet siostra, nie domyśla się tej miłości, nikomu się z niej nie zwierzyłem. Czy pozwolisz, abym powiedział o tej miłości przyjacielowi?

Valentine zadrżała.

— Przyjacielowi? O mój Boże, dreszcz mnie przebiega, gdy tak mówisz. Przyjacielowi? Kim jest ten przyjaciel?

— Posłuchaj, Valentine: czy ci się zdarzyło kiedykolwiek poczuć nieprzezwyciężoną sympatię do osoby, którą widzisz po raz pierwszy? Zdaje ci się wtedy, że znasz ją od wieków, zastanawiasz się, kiedy i gdzie ją widziałaś, a ponieważ nie możesz sobie przypomnieć, dochodzisz do wniosku, że to było chyba w poprzednim życiu i że ta sympatia to tylko budzące się wspomnienie?

— Tak.

— Otóż właśnie tego doświadczyłem, gdy po raz pierwszy ujrzałem tego nadzwyczajnego człowieka.

— Nadzwyczajnego człowieka?

— Tak.

— To pewnie znasz go już od dawna?

— Od siedmiu czy dziesięciu dni.

— I człowieka, którego znasz dopiero od tygodnia, nazywasz przyjacielem? O, Maksymilianie, nie sądziłam, że jesteś tak rozrzutny w nazywaniu ludzi tym pięknym imieniem.

— Z punktu widzenia logiki masz rację. Ale cokolwiek powiesz, nie przestanę ufać temu instynktownemu uczuciu. Wierzę, że ten człowiek wywrze wpływ na wszystko, co mi się dobrego zdarzy w przyszłości. Wydaje się, przenika wzrokiem tę przyszłość i kieruje nią swoją potężną ręką.

— To chyba jakiś jasnowidz? — uśmiechnęła się Valentine.

— Naprawdę, aż mnie kusi, aby wierzyć, że widzi przyszłość... a zwłaszcza to, co w niej dobre.

— O! — rzekła ze smutkiem Valentine. — Poznaj mnie z nim, niech mi powie, czy miłość wynagrodzi mi wszystko, co wycierpiałam.

— Biedactwo, przecież go znasz!

— Ja?

— Tak, ty. To on przecież uratował twoją macochę i Edwarda.

— Hrabia Monte Christo?

— No tak.

— O! On nigdy nie będzie moim przyjacielem — zawołała Valentine — bo jest przyjacielem mojej macochy.

— Hrabia? Przyjacielem twojej macochy? O, instynkt nie oszukałby mnie aż do tego stopnia. Jestem pewien, że się mylisz.

— Ech, gdybyś tylko wiedział, Maksymilianie! W naszym domu już nie rządzi Edwardek, ale hrabia. Macocha mu nadskakuje, uważa go za człowieka, co posiadł całą ludzką wiedzę. Mój ojciec, słyszysz? Mój własny ojciec unosi się nad nim, powiada, że nigdy nie słyszał, aby ktoś formułował z taką elokwencją takie wzniosłe myśli. Edwardek otacza go niemal boską czcią; choć boi się tych wielkich czarnych oczu hrabiego, gdy tylko hrabia wejdzie, natychmiast do niego biegnie i sam otwiera mu dłoń, a zawsze znajdzie tam dla siebie jakąś wspaniałą zabawkę. Pan de Monte Christo nie jest tu gościem ojca, nie jest tu gościem macochy, pan de Monte Christo jest tu u siebie.

— Jeżeli jest tak, jak mówisz, to musisz już odczuwać albo odczujesz wkrótce skutki jego obecności. Spotkał we Włoszech Alberta de Morcerf — po to, aby go ocalić z rąk bandytów; poznał panią Danglars — i ofiarował jej królewski podarunek; twoja macocha i brat przejeżdżają koło bramy jego domu — i Nubijczyk ocala im życie. Ten człowiek otrzymał władzę wpływania na wypadki. Nigdy nie widziałem, aby w kimś łączyło się takie upodobanie do prostoty z tak królewskim sposobem bycia. Uśmiecha się do mnie tak miło, że zapominam, jak gorzki jest ten uśmiech w oczach innych. Najdroższa, powiedz, czy uśmiechnął się tak do ciebie? Jeśli tak, będziesz szczęśliwa.

— Do mnie? Mój Boże! Maksymilianie, on na mnie w ogóle nie zwraca uwagi, a jeśli przypadkiem przed nim przechodzę, odwraca ode mnie wzrok. O,

1 ... 92 93 94 95 96 97 98 99 100 ... 179
Idź do strony:

Darmowe książki «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz