Darmowe ebooki » Powieść » Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)



1 ... 90 91 92 93 94 95 96 97 98 ... 179
Idź do strony:
rzekł major, kiwając z uśmiechem głową.

— Chodziło o matkę dziecięcia.

— Tak, o jego matkę! — zawołał Toskańczyk, biorąc trzeci biszkopt. — O jego biedną matkę!

— Niech pan pije, drogi panie Cavalcanti — tu Monte Christo nalał mu drugą szklankę alicante. — Aż dławi pana wzruszenie.

— O jego matkę! — szepnął Toskańczyk, badając, czy siłą woli nie zdołałby wycisnąć z gruczołów łzowych choć jednej fałszywej łzy.

— Pochodziła podobno z jednej z najświetniejszych włoskich rodzin?

— Patrycjuszka z Fiesole, panie hrabio, patrycjuszka z Fiesole!

— Jak się nazywała?

— Olivia Corsinari.

— Markiza?

— Markiza.

— I w końcu jednak ożeniłeś się pan z nią pomimo oporu rodziny?

— O Boże! Tak, na tym się skończyło.

— I przywiózł pan ze sobą wszystkie potrzebne dokumenty?

— Jakie dokumenty?

— Akt ślubu z Olivią Corsinari i metrykę urodzenia dziecka.

— Metrykę urodzenia dziecka?

— No, metrykę pańskiego syna, Andrei Cavalcanti.

— Panie hrabio, przyznaję z żalem, że nie wziąłem ich ze sobą, bo nikt mnie nie uprzedził, że powinienem je zabrać

— A niech to diabli! — zawołał Monte Christo.

— Są aż tak potrzebne?

— Naturalnie: gdyby ktoś wątpił, że pańskie małżeństwo jest ważne, a syn pański jest pańskim legalnym dzieckiem...

— Prawda. Mogłyby powstać jakieś wątpliwości.

— We Francji, jak pan wie, przepisy są bardzo surowe. Nie wystarczy, jak we Włoszech, pójść do księdza i powiedzieć mu: kochamy się, połącz nas. We Francji małżeństwo jest aktem cywilnym i aby zawrzeć takie małżeństwo, trzeba przedstawić dowody tożsamości.

— Co za nieszczęście! Że ja tych papierów nie wziąłem!

— Na szczęście ja je mam.

— Pan hrabia?

— Tak.

— Ach, doprawdy, ależ mamy szczęście! — zawołał Toskańczyk, który sądził, że cel jego podróży został chybiony z braku dokumentów i zląkł się, że przez to mogą wystąpić pewne trudności w sprawie czterdziestu ośmiu tysięcy liwrów. — W ogóle o tym nie pomyślałem.

— Dalibóg, trudno myśleć o wszystkim. Na szczęście ksiądz Busoni pomyślał o tym za pana.

— To człowiek godny podziwu! A więc przysłał panu te papiery?

— Oto one.

Pełen zachwytu Toskańczyk złożył dłonie jak do modlitwy.

— Poślubiłeś pan Olivię Corsinari w kościele Świętej Pauliny de Monte Catini. Oto zaświadczenie kapłana.

— No tak! Coś podobnego! — rzekł major spoglądając ze zdumieniem na zaświadczenie.

— A to metryka chrztu Andrei Cavalcanti, wydana przez proboszcza w Saravezza.

— Wszystko się zgadza — oznajmił major.

— Weź pan te dokumenty, bo nic mi po nich. Oddasz je synowi, będzie je starannie przechowywał.

— Ja myślę!...

— A teraz, co się tyczy matki tego młodzieńca...

— O Boże! — zawołał Toskańczyk, któremu zdawało się, że co krok pojawia się nowa trudność — jej też będziemy do tego potrzebować?

— O nie, majorze. A zresztą, czyż ona już nie...

— O tak, o tak — wtrącił major.

— Czyż nie spłaciła już długu naturze?...

— Niestety, tak — odparł spiesznie Toskańczyk.

— Wiedziałem o tym — powiedział Monte Christo. — Umarła dziesięć lat temu.

— A ja nadal opłakuję jej śmierć — major wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa i otarł najpierw jedno, potem drugie oko.

— Co robić, wszyscy jesteśmy śmiertelni — pocieszył go Monte Christo. — Teraz rozumie pan, że nie trzeba, aby ktoś we Francji dowiedział się, że byłeś z synem rozłączony przez piętnaście lat. Wszystkie te historyjki o Cyganach porywających dzieci są u nas niemodne. Posłałeś go pan do kolegium, gdzieś na prowincji, a teraz chcesz, aby tę edukację doszlifował w paryskich wyższych sferach. Właśnie dlatego wyjechałeś pan z Viareggio, gdzieś mieszkał od śmierci żony. To wystarczy.

— Tak pan myśli?

— Oczywiście.

— No to świetnie.

— A gdyby ktoś dowiedział się o tej długiej rozłące...

— A tak. Co mam mówić?

— Że zdradziecki preceptor, zaprzedany wrogom pańskiej rodziny...

— Corsinarim?

— Oczywiście... porwał dziecko, aby pańskie nazwisko wygasło. A teraz, skoro już ustaliliśmy wszystko, skoro odświeżyliśmy pańskie wspomnienia i już pana nie zawiodą, domyślasz się pan, że przygotowałem mu niespodziankę.

— Przyjemną?

— O, jak widzę, nie da się oszukać ojcowskiego serca i oka.

— Hmm — odchrząknął major.

— Może ktoś panu coś niedyskretnie powiedział albo po prostu sam pan odgadł, że on tu jest.

— Kto?

— Pańskie dziecko, pański syn, Andrea.

— Tak, domyśliłem się tego — rzekł Toskańczyk z doskonałą flegmą. — Naprawdę tu jest?

— Tak — rzekł Monte Christo. — Lokaj, który tu był, dał mi właśnie znak, że już przybył.

— Ach, to cudownie, cudownie — powtarzał major, dociskając szamerowania czamarki.

— Drogi panie, pojmuję twoje wzruszenie, trzeba ci dać czas, abyś ochłonął. Chcę także przygotować naszego młodego człowieka do tak upragnionego spotkania. Na pewno niecierpliwi się nie mniej niż pan.

— O, na pewno.

— A więc za jakiś kwadransik wrócimy tu do pana.

— A więc przyprowadzisz go pan do mnie? Okażesz aż tyle dobroci, by mi go sam przedstawić?

— Nie, nie mam zamiaru stawać między ojcem i synem. Zostawię was samych, panie majorze. Ale proszę się nie martwić, gdyby głos krwi zamilkł na chwilę, nie pomyli się pan. Wejdzie tymi drzwiami. To piękny blondyn, może trochę zanadto jasny, o ujmujących manierach, zobaczy pan.

— A propos — odezwał się major — wie pan, że miałem ze sobą tylko dwa tysiące franków, które przekazał mi ksiądz Busoni. Wydałem sporo na podróż i...

— Potrzeba panu pieniędzy... Nic oczywistszego, panie Cavalcanti. Proszę, osiem tysięcy franków akonto.

Oczy majora zabłysły jak karbunkuły.

— Winien jestem panu jeszcze czterdzieści tysięcy franków — rzekł Monte Christo.

— Czy dać ekscelencji pokwitowanie? — spytał major, chowając banknoty do wewnętrznej kieszonki czamary.

— A po co?

— Żeby miał pan hrabia dowód dla księdza Busoni.

— No, to dasz pan pokwitowanie na całą sumę, kiedy już dostaniesz pozostałe czterdzieści tysięcy. Pomiędzy ludźmi uczciwymi niepotrzebne są takie środki ostrożności.

— A, tak, pomiędzy ludźmi uczciwymi — zawtórował major.

— I jeszcze jedno słówko.

— Ależ słucham.

— Otóż byłoby dobrze, gdybyś pan rozstał się z tą czamarką.

— Doprawdy? — zdumiał się major, patrząc na czamarkę z pewnym upodobaniem.

— Tak właśnie. To się może jeszcze nosi w Viareggio, ale w Paryżu taki strój, choć bardzo elegancki, wyszedł już z mody.

— Ale co tu mam na siebie włożyć?

— To, co pan ma w swoich kufrach.

— W jakich kufrach? Mam ze sobą tylko tłumoczek.

— Przy sobie, oczywiście. Po co się obarczać bez potrzeby? A zresztą, taki stary żołnierz lubi podróżować na lekko.

— I właśnie dlatego...

— Ale pan jesteś człowiekiem przezornym i wysłałeś swoje kufry wcześniej. Przybyły wczoraj do Hotelu Książęcego przy ulicy Richelieu. Przecież tam zamówiłeś pan sobie apartament.

— To w tych kufrach?...

— Mniemam, że kazał pan lokajowi włożyć tam wszystko, co się może panu przydać: ubrania cywilne, mundury. Przy ważnych okazjach ubierzesz pan oczywiście mundur. Proszę nie zapominać o orderze. We Francji wszyscy się z tego śmieją, ale kto tylko może, zawsze je nosi.

— Znakomicie, znakomicie, znakomicie! — powtarzał major zaskakiwany wciąż czymś nowym.

— A teraz — rzekł Monte Christo — skoro przygotował pan już serce na żywsze wzruszenia, proszę szykować się na spotkanie z synem.

I ukłoniwszy się z wdziękiem oszołomionemu z radości Toskańczykowi, zniknął za drzwiami.

55. Andrea Cavalcanti

Monte Christo wszedł do błękitnego salonu, gdzie czekał już nań młody człowiek dość elegancko ubrany, o swobodnej postawie, który wysiadł pół godziny wcześniej przed bramą pałacu z wynajętego kabrioletu.

Baptysta łatwo go poznał; rysopis dany mu przez hrabiego zgadzał się co do joty: młody, wysoki, jasnowłosy, z rudawą bródką, czarnym okiem, o nadzwyczaj bladej skórze i rumianych policzkach.

Spostrzegłszy Monte Christa, podniósł się żywo.

— Czy to pan jesteś hrabią de Monte Christo?

— Tak — odparł Monte Christo. — A ja mam zapewne zaszczyt z wicehrabią Andreą Cavalcanti?

— Z wicehrabią Andreą Cavalcanti — powtórzył młodzieniec, kłaniając się dość nonszalancko.

— Musisz pan mieć przy sobie list, który mi pana poleca?

— Nic o nim jeszcze nie mówiłem, gdyż podpis wydaje mi się naprawdę dziwny.

— Sindbad Żeglarz, prawda?

— A tak. Ponieważ zaś znam tylko jednego Sindbada Żeglarza, tego z Tysiąca i jednej nocy...

— No cóż, to jeden z jego potomków, a mój przyjaciel, bardzo bogaty Anglik, oryginał, prawie wariat, naprawdę nazywa się lord Wilmore.

— A, teraz rozumiem wszystko. Tak, wszystko jest w porządku. Właśnie tego samego Anglika poznałem w... tak, doskonale!... Jestem więc na rozkazy pana hrabiego.

— Jeśli to prawda, coś mi pan raczył powiedzieć — uśmiechnął się hrabia — mam nadzieję, że będziesz tak łaskaw i opowiesz mi trochę o sobie i swojej rodzinie.

— Chętnie, panie hrabio — i młodzieniec jął opowiadać z płynnością, która dowodziła, że ma znakomitą pamięć.

— Jestem wicehrabią Andreą Cavalcanti, synem majora Bartolomea Cavalcanti wywodzącego się z rodu zapisanego we florenckiej złotej księdze. Choć nasza rodzina jest bardzo bogata — ojciec ma pół miliona renty — wiele wycierpiała. Ja sam, panie hrabio, zostałem porwany w wieku pięciu lat przez zdradzieckiego guwernera i od piętnastu lat nie widziałem się z ojcem. Odkąd zacząłem myśleć jak człowiek dorosły, gdy osiągnąłem pełnoletniość i stałem się panem samego siebie, szukam go wszędzie, ale bezskutecznie. Dopiero pański przyjaciel Sindbad doniósł mi w liście, że ojciec jest w Paryżu, i upoważnił mnie, abym się udał do pana po dalsze informacje.

— Istotnie, mój panie, to, co mi pan opowiadasz, jest bardzo ciekawe — rzekł hrabia, wpatrując się z ponurym zadowoleniem w tę nonszalancką twarz, przypominającą z urody upadłego anioła. — Dobrześ pan uczynił, że się tak we wszystkim zastosowałeś do rad Sindbada: ojciec pański rzeczywiście tu jest i szuka pana.

Hrabia od chwili wejścia do salonu nie spuszczał młodzieńca z oka. Był pełen podziwu dla pewności, jaką okazywał w spojrzeniu i w głosie; ale gdy padły tak naturalne słowa: „ojciec pański rzeczywiście tu jest i szuka pana”, Andrea podskoczył i wykrzyknął:

— Mój ojciec! Mój ojciec tutaj?!

— No tak — odparł Monte Christo — pański ojciec, major Bartolomeo Cavalcanti.

Przestrach znikł natychmiast z twarzy młodzieńca, jak starty gąbką.

— A tak, tak — odetchnął. — Major Bartolomeo Cavalcanti. I mówi pan hrabia, że mój kochany ojciec tu jest?

— Tak, drogi panie. Dodam, że tylko co się z nim rozstałem, a to, co mi opowiadał o swoim utraconym synku, mocno mnie przejęło. Naprawdę, jego cierpienie, obawy, nadzieje mogłyby stworzyć wzruszający poemat. Wreszcie pewnego razu otrzymał wiadomość, że ci, co porwali mu syna, mogą mu go oddać lub wskazać, gdzie się znajduje za dość znaczną sumę. Ale zacny ojciec nie cofnąłby się przed niczym. Wysłał te pieniądze na granicę piemoncką — razem z paszportem opatrzonym we wszystkie potrzebne wizy do Włoch. Bo przebywałeś pan przecież w południowej Francji, dobrze mi się wydaje?

— Tak — odparł Andrea, cokolwiek zakłopotany — przebywałem właśnie w południowej Francji.

— Powóz miał na pana czekać w Nicei?

— Tak, panie hrabio. Z Nicei pojechałem do Genui, z Genui do Turynu, z Turynu do Chambery, z Chambery do Pont-de-Beauvoisin, a stamtąd do Paryża.

— No proszę! Ojciec wyznaczył panu tę trasę, bo i sam tamtędy jechał i miał nadzieję, że się spotkacie po drodze.

— Ale nawet gdybyśmy się spotkali, wątpię, czy mój kochany ojciec by mnie poznał. Troszeczkę się zmieniłem od czasu, gdy widzieliśmy się po raz ostatni.

— Ale jest przecież głos krwi — zareplikował Monte Christo.

— Aha, no tak, nie pomyślałem o głosie krwi.

— A teraz jedna tylko rzecz niepokoi markiza Cavalcanti: co pan robiłeś w czasie tej rozłąki? Jak obchodzili się z tobą prześladowcy? Czy przestrzegali względów, jakie ci się należały z uwagi na urodzenie? Czy wreszcie cierpienia duchowe, tysiąckroć gorsze od cierpień fizycznych, nie nadwyrężyły u pana zdolności, jakimi obdarzyła pana natura i czy czujesz się pan w stanie godnie reprezentować w świecie swój ród?

— Panie hrabio — wyjąkał oszołomiony młodzieniec — mam nadzieję, że żadna fałszywa plotka...

— Ależ usłyszałem o panu po raz pierwszy od mego przyjaciela, lorda Wilmore’a, filantropa. Wiem od niego, że znalazł pana w bardzo trudnej sytuacji, nie wiem, o co chodziło, i nie pytałem go o nic, nie jestem wścibski. Zainteresowały go pańskie nieszczęścia, a więc był pan godzien zainteresowania. Powiedział mi, że chce panu zwrócić pozycję, jaką pan stracił, że poszuka pańskiego ojca, że go odnajdzie; i zdaje się, że go znalazł, skoro pański ojciec tu jest. Wreszcie wczoraj uprzedził mnie o pańskim przyjeździe, dając mi jednocześnie pewne instrukcje co do pańskiego majątku; ot, i wszystko. Wiem, że lord to oryginał, ale jest zarazem człowiekiem, na którym można polegać, a bogatym jak kopalnia złota — i może sobie pozwolić na takie dziwactwa bez obawy, że go zrujnują. Toteż obiecałem, że zastosuję się do jego instrukcji. Proszę mi więc nie mieć za złe tego pytania: będę musiał panu nieco patronować i dlatego chciałbym wiedzieć, czy nieszczęścia, których przecież nie jest pan winien i które nie umniejszają w niczym szacunku, jaki do pana żywię, nie sprawiły, że stał się pan w pewnym sensie obcy światu, w którym miał pan zrobić tak świetną karierę dzięki fortunie i nazwisku.

— Panie hrabio — odpowiedział młodzieniec, który w miarę, jak mówił hrabia, odzyskiwał poprzednią pewność

1 ... 90 91 92 93 94 95 96 97 98 ... 179
Idź do strony:

Darmowe książki «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz