Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Oczywiście! A więc to jakiś pański stary przyjaciel?
— Wcale nie. To po prostu zacny magnat. Spotkałem go parę razy we Florencji, w Bolonii albo w Lukce. Uprzedził mnie teraz o swoim przyjeździe; bardzo kłopotliwe są znajomości, jakie się zawiera w podróży: raz okaże się komuś uprzejmość, a potem ten ktoś już wszędzie będzie się domagał tego samego. Jak gdyby człowiek dobrze wychowany, który potrafi spędzić godzinę z przygodnie spotkanym nieznajomym, tym samym stawał się całkowicie gotowy na usługi wobec tego drugiego! Poczciwy major Cavalcanti, zamierza znów zwiedzić Paryż; był tu kiedyś na chwilę, za Cesarstwa, podążając do Moskwy, aby sobie tam zamarznąć. Ugoszczę go dobrym obiadem, on zostawi mi syna; przyrzeknę mu, że będę nad nim czuwał; pozwolę mu robić wszelkie głupstwa w granicach przyzwoitości — i będziemy kwita.
— Widzę, że jest pan nieocenionym mentorem. A propos, dostałem list od Franza.
— O, coś takiego! I ciągle mu się tak podoba we Włoszech?
— Myślę, że tak. Ale żałuje, że nie ma tam już pana. Mówi, że był pan słońcem rozświetlającym Rzym i że bez pana jest szaro.
— A, to pański przyjaciel Franz zmienił zdanie na mój temat?
— Wręcz przeciwnie. Nadal uważa pana za jakąś niesłychaną fantastyczną postać. Dlatego tak za panem tęskni.
— To dopiero czarujący chłopiec! Poczułem do niego sympatię już za pierwszym razem, tego wieczora, gdy szukał jakiejś kolacji i zgodził się przyjąć moje zaproszenie. Czy jego ojcem nie był aby generał d’Epinay? Ten, który został w 1815 roku tak nikczemnie zamordowany?
— I to przez bonapartystów.
— O właśnie! Tak, bardzo lubię tego chłopca. A dla niego nie ma aby jakich planów małżeńskich?
— Tak, ma się ożenić z panną de Villefort.
— Śmiejesz się pan... Dlaczego?
— Dlatego, że według mnie z tamtej strony jest tyle chęci do małżeństwa, ile we mnie i pannie Danglars. Ale naprawdę, kochany hrabio, rozmawiamy tu o kobietach zupełnie tak, jak kobiety rozmawiają o mężczyznach; to niewybaczalne!
Albert wstał.
— Już pan idziesz?
— To mi pytanie! Już od dwóch godzin pana zamęczam, a pan w swojej uprzejmości pytasz mnie, czy już idę! Doprawdy, jesteś pan, hrabio, najuprzejmiejszym człowiekiem pod słońcem! A pańska służba jaka jest wyszkolona! Zwłaszcza Baptysta! Nigdy nie udało mi się takiego dostać. Jeśli kiedykolwiek odprawi pan Baptystę, proszę go zaraz przysłać do mnie.
— Dobrze.
— To jeszcze nie wszystko: proszę pozdrowić ode mnie pana Cavalcante dei Cavalcanti, a jeśli przypadkiem chciałby ożenić syna, proszę mu znaleźć bogatą pannę, z dobrego rodu, przynajmniej po kądzieli, ale za to baronównę po ojcu. Ja panu w tym pomogę.
— Oho ho, czy to aby nie za wiele?
— Ach, hrabio — wykrzyknął Albert — sam pan nie wie, jaką by mi pan oddał przysługę i jak bardzo byłbym panu oddany, gdybym dzięki panu pozostał jeszcze kawalerem, nawet gdyby to miało być jeszcze dziesięć lat.
— Wszystko jest możliwe — odparł poważnie Monte Christo.
Pożegnał się z Albertem, wrócił do siebie i zadzwonił trzy razy. Zjawił się Bertuccio.
— Panie Bertuccio — rzekł hrabia — wiesz pan, że w sobotę będę miał gości w Auteuil.
Bertuccio zadrżał lekko.
— Dobrze, panie hrabio — rzekł.
— I do pana będzie należało przygotowanie wszystkiego, jak należy. Dom jest piękny, a przynajmniej może być piękny.
— Trzeba by wszystko w nim zmienić, panie hrabio. Obicia są już bardzo stare.
— To zmień wszystko, ale nie dotykaj jednego pokoju — sypialni wybitej czerwonym adamaszkiem. Zostaw ją bezwzględnie w takim stanie, jak jest.
Bertuccio skłonił się.
— Ogrodu też nie wolno ruszać. Ale na dziedzińcu możesz zrobić wszystko, co ci się podoba; byłbym nawet bardzo zadowolony, gdyby nie można go było rozpoznać.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby pan hrabia był zadowolony.
Bertuccio skłonił się i wyszedł.
Hrabia i Baptysta nie skłamali, mówiąc Albertowi o wizycie toskańskiego majora, którą Monte Christo posłużył się jednocześnie jako pretekstem, by odmówić przyjęcia zaproszenia na obiad.
Wybiła siódma. Zgodnie z otrzymanymi wcześniej instrukcjami Bertuccio już od dwóch godzin znajdował się w drodze do Auteuil, gdy przed bramą pałacu zatrzymała się dorożka i jakby lekko spłoszona natychmiast uciekła, pozostawiając przed domem jegomościa lat około pięćdziesięciu dwóch, odzianego w jedną z owych zielonych czamarek z czarnymi szamerunkami, które chyba nigdy nie zaginą w Europie. Szerokie granatowe pantalony, buty wcale jeszcze przyzwoite, lecz o wątpliwym połysku i nazbyt grubej podeszwie, zamszowe rękawiczki, kapelusz z kształtu nieco podobny do kaszkietu żandarma, czarny halsztuk, spod którego wystawał rąbek kołnierzyka, mogący spokojnie uchodzić za żelazną obręcz skazańców, gdyby właściciel nie nosił go z własnej woli: w takim oto malowniczym stroju zjawiła się owa osobistość. Gość zadzwonił do drzwi, zapytując, czy przypadkiem to nie tu właśnie mieszka pan hrabia de Monte Christo. Otrzymawszy od odźwiernego potwierdzenie, wszedł, zamknął za sobą drzwi i skierował się prosto ku gankowi.
Baptysta czekał już w przedsionku. Natychmiast rozpoznał gościa — był uprzedzony o jego wyglądzie — po małej, lekko kanciastej głowie, siwiejących włosach, gęstym, szpakowatym wąsie. Toteż gdy tylko ów podał swoje nazwisko, Baptysta zaraz poinformował hrabiego.
Wprowadzono cudzoziemca do najskromniejszego salonu. Tam czekał już na niego hrabia i z uśmiechem wyszedł mu naprzeciw.
— Witam, witam drogiego pana — rzekł. — Spodziewałem się tej wizyty.
— Doprawdy? Pan hrabia się mnie spodziewał? — zdziwił się Toskańczyk.
— Tak. Uprzedzono mnie, że będziesz pan u mnie dziś o godzinie siódmej.
— Że będę u pana? Tak panu powiedziano? O, tym lepiej. Bałem się, czy nie zapomniano o tym drobiazgu.
— Jakim?
— Żeby uprzedzić pana hrabiego.
— Ależ skąd!
— I jesteś pan pewien, że się nie mylisz?
— Oczywiście.
— Więc to mnie ekscelencja oczekiwał dziś o siódmej?
— Zgadza się. Zresztą możemy to sprawdzić.
— Ależ nie ma takiej potrzeby, skoro pan hrabia na mnie czekał, to nie ma potrzeby — zapewnił Toskańczyk.
— Ależ warto, ależ warto!
Toskańczyk lekko się zaniepokoił.
— Czyż nie jesteś pan markizem Bartolomeo Cavalcanti?
— We własnej osobie — zgodził się radośnie Toskańczyk.
— Byłym majorem wojsk austriackich?
— Majorem? Byłem majorem? — zmieszał się eks-żołnierz.
— Tak — rzekł Monte Christo. — Tak się mówi we Francji na stopień, w jakim pan służyłeś we Włoszech.
— Ach tak. To mi w zupełności wystarczy. Widzi pan hrabia, ja...
— Nie przychodzisz pan z własnej nieprzymuszonej woli?
— O, naturalnie, że nie.
— Ktoś pana do mnie skierował?
— Tak.
— Zacny ksiądz Busoni?
— Tak, tak, to on — zawołał uradowany major.
— I masz pan list?
— Tak, proszę bardzo.
— No, widzi pan. Proszę mi go dać.
Monte Christo wziął list, otwarł i przeczytał.
Major przyglądał się hrabiemu oczyma wytrzeszczonymi ze zdziwienia. Przypatrywał się też nadzwyczaj uważnie każdemu szczegółowi apartamentu, lecz jego wzrok za każdym razem niezmiennie powracał do hrabiego.
— Tak, właśnie tak, ten kochany ksiądz...
Major Cavalcanti, czcigodny patrycjusz z Lukki, potomek florenckiego rodu Cavalcanti — czytał głośno Monte Christo — posiadający fortunę dającą pół miliona rocznego dochodu...
Monte Christo spojrzał znad kartki i skłonił się majorowi.
— Niech mnie diabli wezmą, panie Cavalcanti, pół miliona!
— Tam jest napisane pół miliona? — upewnił się Toskańczyk.
— Słowo w słowo. I musi to być prawda, gdyż jeśli chodzi o wielkie fortuny Europy ksiądz Busoni jest najlepiej poinformowanym człowiekiem w Europie.
— Niech więc będzie pół miliona — rzekł Toskańczyk. — Jednak, słowo honoru, nie myślałem, że mam aż tyle.
— Bo masz pan intendenta, który pana okrada. Cóż robić, to niestety nieuniknione.
— Czego to się dowiaduję — rzekł poważnie Toskańczyk. — Przepędzę tego niecnotę.
Monte Christo czytał dalej:
Majorowi brakuje do szczęścia tylko jednego...
— Tak, na Boga, tylko jednego — rzekł Toskańczyk z westchnieniem.
Chciałby odnaleźć ukochanego syna.
— Ukochanego syna!
Którego porwał w dzieciństwie albo jakiś wróg szlachetnej rodziny Cavalcantich, albo Cyganie.
— Miał tylko pięć latek, proszę pana — rzekł Toskańczyk z głębokim westchnieniem, wznosząc oczy do nieba.
— Biedny ojcze — wzruszył się Monte Christo i czytał dalej:
Uczyniłem mu nadzieję, wróciłem mu życie, panie hrabio, oświadczając, że możesz pan odnaleźć mu syna, którego szuka na próżno od piętnastu lat.
Toskańczyk spojrzał z trudnym do opisania niepokojem na Monte Christo.
— Tak, mogę — rzekł Monte Christo.
Major wyprostował się.
— Ach — odezwał się — to znaczy, że list mówi prawdę od początku do końca?
— Drogi panie Bartolomeo, czyżbyś pan w to wątpił?
— Ależ nie, skąd! Jakże by! Człowiek tak poważny, w szacie duchownego, taki jak ksiądz Busoni nie pozwoliłby sobie na podobny żarcik. Ale ekscelencja jeszcze nie przeczytał listu do końca.
— Prawda, jest jeszcze jakieś postscriptum.
— Tak — powtórzył Toskańczyk — jjest... je... jeszcze... postscriptum.
Aby uchronić majora Cavalcantiego przed kłopotem (musiałby w związku z kosztami podróży wycofać część gotówki z banku) wysyłam mu przekaz na dwa tysiące franków i otwieram mu u Pana kredyt na czterdzieści osiem tysięcy, które mi jeszcze jesteś pan winien.
Major z widocznym niepokojem śledził oczyma owo postscriptum.
— Dobrze — odparł krótko hrabia.
— Powiedział: dobrze — szepnął do siebie Toskańczyk. — A więc... — podjął głośno.
— A więc?.... — zapytał Monte Christo.
— A więc to postscriptum...
— No, co z tym postscriptum?...
— Uznaje je pan hrabia równie chętnie jak resztę listu?
— Naturalnie. Mamy ze sobą rozrachunki, to znaczy ksiądz Busoni i ja. Nie wiem dobrze, czy jestem mu jeszcze winien dokładnie czterdzieści osiem tysięcy, ale przecież nie będę się spierał o kilka banknotów. Coś takiego, ale przywiązywał pan aż taką wagę do tego postscriptum?
— Przyznam się panu, że licząc ufnie na podpis księdza Busoniego, nie zaopatrzyłem się w fundusze, no i gdyby omyliło mnie to źródło, znalazłbym się w Paryżu w nielichym kłopocie.
— Czyż taki człowiek jak pan mógłby się znaleźć gdziekolwiek w kłopocie? — zaoponował Monte Christo. — No, niechże pan nie przesadza.
— Do diabła! Nie znam tu nikogo.
— Ale za to pana znają!
— No tak, znają, ale...
— Proszę dokończyć, drogi panie Cavalcanti!
— Ale pan hrabia wypłaci mi te czterdzieści osiem tysięcy?
— Kiedy tylko pan zażąda.
Osłupiały major wytrzeszczył oczy.
— Ale niechże pan usiądzie — powiedział Monte Christo. — Doprawdy, nie zauważyłem... stoisz pan od już kwadransa.
— O, nie szkodzi.
Major przysunął sobie fotel i usiadł.
— Może ma pan ochotę się czegoś napić? — zaproponował hrabia. — Szklaneczkę xeresu, porto, alicante?
— Jeśli łaska, alicante. To moje ulubione wino.
— Mam właśnie wyborne. Z biszkopcikiem?
— Z biszkopcikiem, jeśli pan hrabia koniecznie chce.
Monte Christo zadzwonił, zjawił się Baptysta.
Hrabia podszedł ku niemu.
— I co?... — spytał po cichu
— Młody panicz już jest — odszepnął lokaj.
— Gdzie go zaprowadziłeś?
— Do błękitnego salonu, tak jak ekscelencja rozkazał.
— Wybornie. Przynieś nam alicante i biszkopty.
Baptysta wyszedł.
— Doprawdy czuję się skrępowany — odezwał się Toskańczyk — że sprawiam panu tyle kłopotu.
— Ależ skąd!
Baptysta wrócił z kieliszkami, winem i biszkoptami.
Hrabia napełnił jeden kieliszek, a do drugiego nalał tylko kilka kropel rubinowego płynu; butelka była osnuta pajęczyną — co pewniej dowodzi wieku wina aniżeli zmarszczki na twarzy wieku człowieka.
Major nie pomylił się: zabrał się za pełny kieliszek i sięgnął po biszkopt, skosztował delikatnie alicante, na twarzy rozlała mu się błogość — i ostrożnie umoczył biszkopt w winie.
— Tak więc — zagadnął Monte Christo — mieszkasz pan w Lukce, jesteś bogaty, pochodzisz ze szlachetnego rodu, cieszysz się powszechnym szacunkiem, słowem masz wszystko, co człowiekowi jest potrzebne do szczęścia?
— Wszystko, panie hrabio — odparł major, przełykając biszkopt. — Absolutnie wszystko.
— I tylko jednej rzeczy brakowało panu do szczęścia?
— Tylko jednej — powtórzył Toskańczyk.
— Aby się odnalazł pański syn?
— Ach! — rzekł major, biorąc drugi biszkopt. — Tak, bardzo mi go brakowało.
Zacny Toskańczyk wzniósł oczy do nieba i spróbował westchnąć.
— A teraz, kochany panie Cavalcanti, jak to było z tym nieodżałowanym synem? — zagadnął Monte Christo — Mówiono mi bowiem, że pan jesteś kawalerem?
— Tak myślano — wybąkał major. — A ja sam...
— Tak, pan sam nawet potwierdzałeś te pogłoski. Chciał pan zataić przed światem grzech młodości.
Toskańczyk wyprostował się, przybrał minę spokojną i pełną godności, tak godną, jak się tylko dało, spuszczając przy tym jak najskromniej oczy, czy to dlatego, by nie stracić na kontenansie, czy po to, aby dopomóc swojej imaginacji. Jednocześnie cały czas popatrywał na hrabiego, który swoim charakterystycznym uśmiechem objawiał wciąż tę samą życzliwą ciekawość.
— Nie inaczej, panie hrabio. Chciałem ten błąd ukryć przed wszystkimi.
— I to nie przez wzgląd na siebie, bo mężczyzna jest ponad tymi drobiazgami.
— O, nie, nie przez wzgląd na siebie, oczywiście —
Uwagi (0)