Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Były dziełami sztuki i niczym więcej — odpowiedział hrabia. — Sądzi pani, że prawdziwy uczony banalizuje swą sztukę, stosując ją dla jednostki? Bynajmniej. Nauka lubi rykoszety, wyczyny, fantazję, jeśli tak można powiedzieć. I na przykład ksiądz Adelmonte, o którym pani przed chwilą mówiłem, poczynił w tej materii zadziwiające doświadczenia.
— Doprawdy?
— Tak, opowiem pani o jednym. Miał bardzo ładny ogród, pełen warzyw, kwiatów i owoców; z warzyw wybierał najpoczciwsze, na przykład kapustę. Przez trzy dni podlewał tę kapustę roztworem arszeniku; na trzeci dzień kapusta chorowała i żółkła, była to chwila, żeby ją zabrać; wszyscy sądzili, że jest dojrzała — zachowywała wygląd przyzwoity i tylko Adelmonte wiedział, że jest zatruta. Zanosił kapustę do siebie, brał królika — a miał kolekcję królików, kotów i świnek morskich, która w niczym nie ustępowała kolekcji warzyw, kwiatów i owoców — brał więc królika, częstował go liściem kapusty i królik zdychał. Który sędzia śledczy ośmieliłby się wystąpić tu z jakimś podejrzeniem, który prokurator sporządziłby akt oskarżenia przeciw panom Magendie i Flourens, że zabili mnóstwo królików, świnek i kotów? Żaden. Królik zatem zdechł, a sprawiedliwość nie zatroszczyła się o niego. Adelmonte kazał kucharce sprawić królika, a wnętrzności wyrzucić na kupę gnoju. Po gnoju drepce sobie kura, dziobie wnętrzności królika, choruje i zdycha następnego dnia. W chwili, gdy jeszcze drga w agonii, nadlatuje sęp — w kraju Aldemonta jest wiele sępów — rzuca się na kurę, unosi ją na skałę i zjada kolację. Po trzech dniach biedny sęp, co po tej uczcie czuł się nie najlepiej, dostaje nagle pośród obłoków zawrotu głowy i spada do pani sadzawki. Szczupak, węgorz i murena zawsze łapczywie się posilają, jak pani wie, i pożerają sępa. I teraz proszę sobie wyobrazić, że nazajutrz podają u pani na kolację tego węgorza, szczupaka albo murenę, zatrute w czwartym pokoleniu: pani gość zostanie zatruty w piątym i po tygodniu czy dziesięciu dniach umrze z bólami wnętrzności, nudnościami, niby to na wrzód żołądka. Lekarze zrobią sekcję zwłok i powiedzą: chory umarł na raka wątroby albo na tyfus.
— Ale cały ten łańcuch przypadków może być zerwany przez najmniejszy wypadek; sęp może nie nadlecieć wcale albo upaść sto kroków od stawu.
— O, i w tym tkwi właśnie sekret sztuki. Aby być na Wschodzie wielkim chemikiem, trzeba umieć kierować przypadkami.
Pani de Villefort słuchała w zamyśleniu.
— Ale arszenik zawsze zostawia ślad. W jakikolwiek sposób się go zażyje, można go znaleźć w ciele człowieka — oczywiście wtedy, gdy jego ilość wystarczy, aby zadać śmierć.
— Znakomicie — zawołał Monte Christo — znakomicie! To właśnie powiedziałem poczciwemu Adelmonte. Zastanowił się, uśmiechnął i odpowiedział mi przysłowiem sycylijskim, które ma, jak mi się zdaje, odpowiednik we Francji: „moje dziecię, świat nie powstał w jeden dzień, ale w siedem; przyjdź w niedzielę”.
Przyszedłem więc w niedzielę; tym razem ksiądz nie podlewał kapusty arszenikiem, ale roztworem soli na bazie strychniny. Kapusta nie wyglądała wcale na chorą; królik zabrał się do niej z największą ufnością i po pięciu minutach zdechł. Kura podziobała królika i nazajutrz także zdechła. Tym razem my się zabawiliśmy w sępa — wzięliśmy ją i rozkroiliśmy. Nie znaleźliśmy żadnych objawów konkretnych, a tylko ogólne. W organach nie było żadnych szczególnych zmian; podrażnienie układu nerwowego i ślad wylewu krwi do mózgu — to wszystko. Kura nie została otruta — zdechła na apopleksję. To rzadki przypadek u kur, ale u ludzi bardzo częsty.
Pani de Villefort wpadała w coraz głębsze zamyślenie.
— Jak to dobrze — rzekła — że tego rodzaju rzeczy tylko chemicy umieją przyrządzać, bo inaczej połowa ludzkości otrułaby drugą.
— Chemicy albo osoby interesujące się chemią — dokończył niedbale Monte Christo.
— A jednak — rzekła pani de Villefort, otrząsając się z trudem z zamyślenia — zbrodnia, choćby była przygotowana z naukowego punktu widzenia, będzie zawsze zbrodnią: a jeżeli uniknie sprawiedliwości ludzkiej, oku boskiemu nie ujdzie. Mieszkańcy Wschodu mniej przejmują się wyrzutami sumienia, przezornie zlikwidowali piekło; to wszystko.
— E, droga pani, to skrupuły, które rodzą się zupełnie naturalnie w szlachetnych duszach, takich jak twoja, ale logiczne rozumowanie może go szybko wykorzenić. Zło istniejące w człowieku streszcza się w paradoksie Jeana-Jacquesa Rousseau: mandaryn, którego ktoś zabija na odległość pięciu tysięcy mil, kiwnąwszy końcem palca. Życie ludzkie upływa na takich rzeczach, a inteligencja zużywa się na wymyślaniu takich zbrodni. Mało znajdziesz pani takich, co śmiało wbiliby sztylet w serce bliźniego albo takich, co zaaplikowaliby tyle arszeniku, ile mówiliśmy, aby usunąć raz na zawsze danego człowieka z powierzchni ziemi. To rzeczywiście jest ekscentryczność albo głupota. Aby dojść do czegoś takiego, trzeba, żeby krew się zagrzała, aby podniosło się ciśnienie, a dusza pozbyła się zwyczajnych ograniczeń. Ale jeżeli, jak to robią filolodzy, przejdziemy od słowa do eufemizmu, dokonuje pani zwykłej eliminacji: zamiast popełnić niecne morderstwo, po prostu usuwasz sobie z drogi tego, kto ci zawadza — i to bez gwałtu, bez walki, bez zadawania cierpienia, które stając się torturą, czynią z ofiary męczennika, a ze sprawcy kata. A jeżeli nie ma ani krwi, ani jęków, ani konwulsji, a przede wszystkim, jeżeli zabójstwa nie dokonano nagle, w jednej chwili, bo to straszne i kompromitujące — to unikniesz pani sprawiedliwości ludzkiej, która mówi: „Nie zakłócaj spokoju w społeczeństwie!”. Oto, jak postępują — i to skutecznie — ludzie Wschodu, poważni, flegmatyczni, których nie obchodzi czas, jeżeli idzie o ważne sprawy.
— Zostaje sumienie — rzekła pani de Villefort poruszonym tonem, tłumiąc westchnienie.
— O, tak, na szczęście jest jeszcze sumienie, bez którego bylibyśmy bardzo nieszczęśliwi. Po każdym bardziej gwałtownym czynie w sukurs przychodzi nam sumienie, dostarcza nam tysiące wymówek, które rozsądzamy tylko my sami; a te usprawiedliwiające nas wymówki, choć na tyle dobre, że dzięki nim możemy spokojnie spać, okazałyby się niewystarczające przed trybunałem, byśmy mogli ocalić swoje życie. I tak na przykład Ryszardowi IV doskonale przydało się sumienie, gdy zlikwidował dzieci Edwarda IV, mógł sobie rzeczywiście powiedzieć: „te dzieci okrutnego nieubłaganego króla odziedziczyły po ojcu wady, które tylko ja zdołałem dostrzec w ich młodzieńczych skłonnościach; dzieci te zawadzały mi na drodze, po której chcę iść, aby zapewnić szczęście ludowi angielskiemu, który z pewnością spotkałyby przez nie wielkie nieszczęścia”. Tak też się przysłużyło sumienie lady Makbet, która chciała, co by nie mówił Szekspir, zapewnić tron nie mężowi, ale synowi. O, miłość macierzyńska to tak wielka cnota, tak potężny motor, że wszystko usprawiedliwić zdoła. Tak, po śmierci Duncana lady Makbet byłaby niezmiernie nieszczęśliwa, gdyby nie takie sumienie.
Pani de Villefort chciwie podchwytywała te straszliwe maksymy i paradoksy, które głosił hrabia ze swoją szczególną niewinną ironią.
Po chwili milczenia rzekła:
— Czy wiesz, hrabio, że umiesz straszliwie argumentować, a widzisz pan świat w iście widmowych barwach? Czyż ocenił pan tak ludzkość, patrząc przez alembiki i retorty? Ma pan rację, jesteś wielkim chemikiem, a ten eliksir, który podałeś memu synowi, a który tak prędko przywrócił go do życia...
— O, proszę, niech pani zbyt nie ufa temu eliksirowi. Kropla potrafiła przywrócić życie dziecku; ale trzy krople pobudziłyby krążenie krwi tak, że spowodowałoby to nadmierne bicie serca; sześć — wstrzymałoby mu oddech i sprowadziło omdlenie dużo cięższe od tego, w którym się znajdował. Dziesięć kropli zabiłoby go natychmiast. Widziałaś pani, jak żywo wyrwałem mu fiolki, których nieostrożnie dotykał?
— A więc to straszna trucizna?
— E, nie, mój Boże! Zresztą najpierw załóżmy, że wyraz „trucizna” nie istnieje, bo w medycynie stosuje się dużo gwałtowniejsze trucizny, które przecież, jeśli używać ich we właściwy sposób, stają się lekami zbawiennymi.
— A więc co to było?
— Preparat, który według naukowych prawideł sporządził mój przyjaciel, zacny ksiądz Adelmonte; a nauczył mnie także, jak go używać.
— Musi to być doskonały środek — rzekła pani de Villefort — na skurcze?
— Najdoskonalszy, widziałaś pani sama, i często go używam; oczywiście z jak największą ostrożnością — odpowiedział z uśmiechem.
— Domyślam się — odparła podobnym tonem pani de Villefort. — A ja jestem taka nerwowa, tak łatwo mdleję... przydałby mi się taki doktor Adelmonte, by mi wynaleźć środek, dzięki któremu mogłabym swobodnie oddychać i nie bać się już, że pewnego dnia się uduszę. A tymczasem, skoro nie można tego eliksiru dostać we Francji, a pański ksiądz zapewne niezbyt miałby ochotę przejechać się dla mnie do Paryża, poprzestanę na środkach pana Planche; mięta i krople Hoffmana grają u mnie na co dzień olbrzymią rolę. O, proszę spojrzeć, to pastylki, które sobie robię na zamówienie, w podwójnej dawce. — Monte Christo otworzył szylkretowe pudełeczko podane przez kobietę i jął wąchać pastylki ze znawstwem amatora, godnego ocenić ów preparat.
— Doskonałe — rzekł — tyle tylko, że je trzeba połykać, co dla osoby zemdlonej jest zazwyczaj nie do wykonania. Wolę mój eliksir.
— Ba, i ja bym go wolała, zwłaszcza sądząc po skutkach, jakie widziałam; ale to na pewno tajemnica, a nie będę na tyle niedyskretna, aby poprosić pana o przepis.
— Ale ja — rzekł Monte Christo, wstając — będę na tyle elegancki, aby go pani ofiarować. — Jedno tylko proszę zapamiętać: w małej dawce to lekarstwo, w większej — trucizna. Jedna kropla przywraca życie, jak to pani sama widziałaś, pięć albo sześć zabiłoby z pewnością i w tym straszniejszy sposób, że gdy je rozpuścić w szklance wina, w ogóle nie zmienią jego smaku. Ale nie powiem więcej, i tak mogłoby się wydawać, że udzielam pani jakichś rad.
Wybiło wpół do siódmej; zaanonsowano przyjaciółkę pani de Villefort, która przyszła do niej na obiad.
— Gdybym miała zaszczyt widzieć pana hrabiego po raz kolejny, a nie dopiero drugi — rzekła pani de Villefort — i gdybym miała zaszczyt być pańską przyjaciółką, a nie tylko osobą wobec pana zobligowaną, nalegałabym, aby został pan u nas na obiedzie i nie zraziłabym się w namowach, nawet gdybyś pan z początku odmówił.
— Serdeczne dzięki, droga pani, ale ja mam również umówione spotkanie i nie mogę mu uchybić. Przyrzekłem jednej z moich znajomych, księżniczce greckiej, że pojadę z nią dziś na spektakl. Nie widziała jeszcze paryskiej Opery i właśnie na mnie liczy.
— A więc proszę iść, ale niech pan nie zapomni o przepisie.
— Ależ, droga pani! Musiałbym chyba zapomnieć o naszej godzinnej rozmowie, a to byłoby zupełnie niemożliwe.
Monte Christo skłonił się i wyszedł. Pani de Villefort wpadła w zamyślenie.
— To mi dopiero dziwny człowiek! — rzekła sama do siebie. — Widzi mi się, że tak naprawdę na chrzcie dano mu na imię Adelmonte.
Rezultat rozmowy przeszedł wszelkie oczekiwania hrabiego.
— O, to dobry grunt — mówił do siebie, wychodząc — mogę być pewien, że ziarno rzucone tam nie zginie.
A na drugi dzień, wierny obietnicy, przysłał przepis.
Opera stanowiła tym lepsze usprawiedliwienie, że właśnie tego wieczoru miała się tam odbyć uroczystość Akademii Muzycznej.
Levasseur po długich niedomaganiach miał znów pokazać się w roli Bertrama i występ popularnego maestra jak zwykle ściągnął paryską śmietankę towarzyską.
Morcerf, podobnie jak większość bogatej młodzieży, miał swój fotel na parterze, prócz tego mógł zawsze poprosić o miejsce w jednej z dziesięciu lóż, które zajmowali jego znajomi, nie licząc już prawa wstępu do „loży lwów”.
Château-Renaud miał fotel obok Morcerfa. Beauchamp, jako dziennikarz, był królem sali i mógł się usadowić, gdzie mu się tylko podobało.
Lucjan Debray miał na ten wieczór do dyspozycji lożę ministra, ale ofiarował ją hrabiemu de Morcerf, a ten, ponieważ Mercedes nie chciała jechać do teatru, posłał rezerwację Danglarsowi i przekazał, że złoży podczas spektaklu wizytę pani baronowej i pannie Eugenii, jeżeli raczą przyjąć ofiarowaną im lożę.
Panie Danglars naturalnie nie odmówiły. Nikt się tak bardzo nie łakomi na darmową lożę, jak milioner.
Danglars oświadczył, że jego polityczne zasady i mandat deputowanego opozycji nie pozwalają mu pokazywać się w loży ministerialnej; toteż pani baronowa napisała do Lucjana, aby po nie przyjechał — nie mogła przecież udać się sama z córką do Opery.
Istotnie, gdyby obie panie pokazały się tam same, uznano by to za coś bardzo niestosownego; podczas gdy nikt nie powiedziałby złego słowa, że panna Danglars jechała do Opery z matką i kochankiem matki — cóż, trzeba brać świat takim, jaki jest.
Kurtyna podniosła się, gdy teatr jak zwykle był jeszcze prawie pusty. To jeden z obyczajów paryskich wyższych sfer: przybywać do teatru, gdy spektakl już się zaczął. Dlatego też widzowie, którzy przybyli punktualnie, podczas całego pierwszego aktu nie patrzą na scenę, ale na tych, którzy wchodzą spóźnieni, a słyszą tylko trzaskanie drzwiami i brzęk rozmów.
— Popatrz, popatrz! — odezwał się nagle Albert, widząc, jak otwiera się boczna loża na pierwszym piętrze — hrabina G***!
— Znasz ją? — spytał Château-Renaud.
— Tak — odparł Albert. — Franz przedstawił mnie w Rzymie.
— A nie chciałbyś tego samego zrobić dla mnie w Paryżu?
— Chętnie.
— Pssst! — zwrócił im ktoś uwagę.
Młodzi ludzie nie przerwali rozmowy, nie troszcząc się o to, że na parterze chciano posłuchać muzyki.
— Była na wyścigach na Polu Marsowym — stwierdził Château-Renaud.
— Jaki koń wygrał?
— Nautilus. Na niego stawiałem.
— Ale przecież były trzy gonitwy?
— Tak. O nagrodę Jockey-Clubu: złoty puchar. I nawet zaszło przy tym coś dziwnego.
— Cóż takiego?
— Cicho tam! — zirytował się ktoś.
— Cóż takiego? — powtórzył Albert.
— Ten bieg wygrali koń i dżokej zupełnie nieznani.
— Jak to?
—
Uwagi (0)