Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— I nikt nie wiedział, do kogo należy koń i dżokej?
— Nie.
— Mówisz, że koń był zapisany pod imieniem...
— Vampa.
— To mam przewagę: wiem, czyj to koń i czyj dżokej.
— Ależ cicho! — zawołano po raz trzeci z parteru.
Tym razem poruszyło się tyle osób, że nasi młodzieńcy zorientowali się wreszcie, że to do nich zwraca się ktoś z publiczności. Odwrócili się i szukali przez chwilę człowieka, który zdecydował się na to, co brali za impertynencję; nikt jednak nie zwrócił im ponownie uwagi, więc odwrócili się do sceny.
Wtem otwarto lożę ministra: weszli pani Danglars, jej córka i Lucjan Debray.
— O, o! — odezwał się Château-Renaud. — A oto i twoje znajome. Po kiego diabła patrzysz w prawo? Szukają cię.
Albert odwrócił się i napotkał spojrzenie baronowej, która skinęła mu lekko wachlarzem na powitanie. Jeśli chodzi o pannę Eugenię, to ledwie raczyła spuścić swe wielkie czarne oczy na przód parteru.
— Wiesz, mój drogi — rzekł Château-Renaud — doprawdy nie rozumiem — pomijając mezalians, bo myślę, że niezbyt cię to obchodzi — co cię może zrażać do panny Danglars; to prawdziwa piękność.
— O, tak, jest bardzo piękna. Przyznam ci się jednak, że wolałbym, jeśli idzie o piękne dziewczęta, znaleźć coś... bardziej pociągającego i kobiecego.
— Ech, ta dzisiejsza młodzież — rzekł Château-Renaud, który miał koło trzydziestki i z tej racji lubił przybierać wobec Alberta ton ojcowski — nigdy nie są zadowoleni. Jak to, mój drogi, wyszukali ci narzeczoną zbudowaną jak Diana łowczyni, a ty masz jakieś ale?
— No właśnie wolałbym coś w rodzaju Wenus z Milo. Taka Diana wiecznie otoczona nimfami cokolwiek mnie przeraża. Boję się, żeby mnie nie potraktowała jak Akteona.
Istotnie, rzuciwszy okiem na dziewczynę, można było zrozumieć uczucia Alberta.
Panna Danglars była piękna, ale jak się wyraził Albert, jej uroda była mało kobieca: czarne włosy miały piękny odcień, ale po jej naturalnie skręcających się puklach można było poznać, że opierały się stanowczo dłoni, która pragnęła narzucić im jakiś ład; oczy, równie czarne jak włosy, ocienione były prześlicznymi brwiami, które miały jedną tylko wadę: czasem się marszczyły, a wtedy spojrzenie Eugenii wyrażało niezwykłą u kobiety stanowczość; nos dziewczyny miał tak idealne proporcje, że jakiś rzeźbiarz mógłby je wziąć za wzór dla nosa Junony; tylko jej usta były nieco za duże, a piękne ząbki tylko uwydatniały karmin warg, zbyt mocno kontrastujący ze śnieżną cerą; wreszcie czarny pieprzyk w kąciku ust, większy, niż bywają zazwyczaj owe kaprysy natury, dokonywał dzieła, nadając twarzy Eugenii ostrość, która z lekka przerażała Alberta.
Cała zresztą postać Eugenii pozostawała w harmonii z twarzą. Wyglądała jak Diana łowczyni, co stwierdził Château-Renaud, ale w jej urodzie było coś jeszcze bardziej męskiego i twardszego.
Jeżeli można byłoby postawić jakiś zarzut edukacji, jaką odebrała, to tylko jeden: była podobna do jej wyglądu, to jest stanowiła raczej edukację męską. Eugenia mówiła kilkoma językami, miała zdolności plastyczne, pisała wiersze i komponowała muzykę. Pasjonowała się szczególnie tą ostatnią sztuką, a studiowała ją razem z koleżanką z pensji, osóbką ubogą, ale która — jak mówiono — miała wszelkie predyspozycje do tego, by stać się znakomitą śpiewaczką. Pewien wielki kompozytor zajął się nią z niemal ojcowską troską i kształcił jej zdolności w nadziei, że głos zapewni kiedyś uczennicy majątek.
Ponieważ prawdopodobne było, że panna Luiza d’Armilly — tak się nazywała młoda wirtuozka — wstąpi kiedyś na deski sceniczne, panna Danglars przyjmowała ją u siebie, ale nigdy nie pokazywała się z nią publicznie. Zresztą choć Luiza nie miała w domu bankiera pozycji takiej, jak inne przyjaciółki Eugenii, stała w hierarchii wyżej niż zwykła nauczycielka.
Kilka chwil po tym, jak pani Danglars weszła do loży, opadła kurtyna, po czym parter stopniowo opustoszał, bowiem długie, półgodzinne antrakty umożliwiały spacer po foyer i odwiedziny w lożach.
Morcerf i Château-Renaud wyszli jako jedni z pierwszych. Pani Danglars pomyślała, że pośpiech Alberta miał na celu wizytę u niej; nachyliła się do ucha córki, aby go zapowiedzieć, ale Eugenia tylko potrząsnęła głową i uśmiechnęła się; w tejże chwili, jakby na dowód, że racja była po stronie Eugenii, Morcerf ukazał się w bocznej loży na pierwszym piętrze.
Była to loża hrabiny G**.
— Jak się pan ma, panie podróżniku — rzekła hrabina, wyciągając do Alberta rękę tak serdecznie, jakby znali się od dawna. — Miło mi bardzo, żeś mnie pan rozpoznał, a jeszcze milej, że na pierwszą wizytę wybrał pan moją lożę.
— Proszę mi wierzyć, że gdybym wiedział o przybyciu pani do Paryża i gdybym znał pani adres, nie czekałbym z tą wizytą tak długo. Ale pozwól pani przedstawić sobie barona de Château-Renaud, mego przyjaciela, jednego z nielicznych przedstawicieli prawdziwej francuskiej szlachty. Właśnie się od niego dowiedziałem, że byłaś pani na wyścigach, na Polu Marsowym.
Château-Renaud ukłonił się.
— O, był pan na wyścigach? — spytała żywo hrabina.
— Tak, pani.
— A więc — podjęła spiesznie hrabina — czy wie pan może, do kogo należał koń, który wygrał nagrodę Jockey-Clubu?
— Nie, pani hrabino — odparł Château-Renaud — i właśnie o to samo pytałem Alberta.
— Bardzo pani na tym zależy? — odezwał się Albert.
— Na czym?
— Aby się dowiedzieć, czyj to był koń.
— Niezmiernie. Wyobraź pan sobie... ale czyżby pan wiedział, kto to taki?
— Ale chciałaś pani nam coś opowiedzieć; powiedziała pani: „wyobraź pan sobie...”.
— Otóż wyobraź pan sobie, że ów śliczny kasztan i ten maleńki dżokej w różowej kurtce od pierwszej chwili obudzili we mnie tak żywą sympatię, że modliłam się, by wygrali tak, jakbym postawiła na nich pół majątku; a więc gdy zobaczyłam, jak dobiegają do mety, wyprzedzając inne konie o trzy długości, tak się uradowałam, że zaczęłam klaskać w ręce jak szalona. Wystawcie sobie, panowie, moje zdumienie, gdy wróciwszy do domu spotkałam na schodach tego małego różowego dżokeja. Pomyślałam, że zwycięzca wyścigu mieszka także w tym domu; ale gdy otwarłam drzwi do salonu, ujrzałam złoty puchar — nagrodę, jaką zdobyli tajemniczy koń i dżokej. W pucharze był bilecik, a na nim kilka słów: „Dla hrabiny G*** od lorda Ruthwena”.
— Właśnie — rzekł Morcerf.
— Jak to właśnie? Co pan przez to rozumiesz?
— To lord Ruthwen we własnej osobie.
— Jaki znowu lord Ruthwen?
— Ten nasz, wampir z teatru Argentina.
— Nie może być! — zawołała hrabina. — To on tu jest?
— Naturalnie.
— I widujesz go pan? Bywa u ciebie? A pan u niego?
— To mój przyjaciel, a pan de Château-Renaud miał także zaszczyt go poznać.
— Ale skąd bierze się pańskie przekonanie, że to on wygrał?
— Koń jest zapisany pod imieniem Vampa.
— I cóż stąd?
— No, nie przypomina sobie pani, jak się zwał ów słynny bandyta, który mnie pojmał?
— Ach, prawda!
— I z którego rąk cudownym sposobem oswobodził mnie hrabia?
— Tak.
— Nazywał się Vampa. Widzi więc pani, że to hrabia.
— Nie rozumiem jednak, dlaczego mnie przysłał ten puchar?
— Po pierwsze dlatego że, jak pani hrabina może się domyślić, wiele mu o pani mówiłem; po drugie był zachwycony, że spotkał rodaczkę, która tak żywo zainteresowała się jego udziałem w wyścigach.
— Mam nadzieję, żeś mu pan nie opowiadał tych głupstw, jakie o nim snuliśmy?
— Nie ręczę za to, bo w końcu jeśli podarował pani ten złoty puchar, podając się za lorda Ruthwena...
— Ale to straszne, będzie miał do mnie śmiertelną urazę.
— Czyż zachowuje się jak wróg?
— Nie, przyznaję.
— Sama pani widzi.
— Jest więc w Paryżu?
— Tak.
— I jakie tu zrobił wrażenie?
— Mówiono o nim przez cały tydzień. Potem była koronacja królewska, kradzież brylantów panny Mars i mówiono już tylko o tym.
— Mój drogi — wtrącił Château-Renaud — dobrze widać, że hrabia jest twoim przyjacielem, przywykłeś już do niego. Niech mu pani hrabina nie wierzy — przeciwnie, w Paryżu mówi się tylko o hrabi de Monte Christo. Zadebiutował przysyłając pani Danglars konie za trzydzieści tysięcy franków; następnie ocalił życie pani de Villefort; potem — jak słyszę — wygrał wyścig Jockey-Clubu. Niezależnie od tego, co mówi Albert, ja wiem, że wszyscy nadal interesują się hrabią i za miesiąc też się będą interesować, jeżeli nadal będzie zachowywał się w tak ekscentryczny sposób, a zdaje się, że to jego zwykły tryb życia.
— To możliwe — rzekł Morcerf — ale popatrzcie, kto zajął lożę po ambasadorze rosyjskim.
— Która to? — spytała hrabina.
— W pierwszym rzędzie, pod kolumnami, chyba jest zupełnie odnowiona.
— Fakt — rzekł Château-Renaud. — Był tam kto w czasie pierwszego aktu?
— Nie widziałam nikogo — odpowiedziała hrabina. — A więc sądzi pan — podjęła przerwany wątek — że to ten pański hrabia de Monte Christo zajął pierwsze miejsce?
— Jestem tego pewien.
— I to on mi przysłał puchar?
— Oczywiście.
— Ale ja go nie znam i bierze mnie chętka, aby odesłać mu go z powrotem.
— O, niech pani tego nie robi. Odeśle pani inny, rżnięty w szafirach albo wydrążony w rubinie. Tak ma zwyczaj postępować i nie ma rady, trzeba się z tym oswoić.
Wtem rozległ się dzwonek zapowiadający drugi akt.
Albert wstał, aby wrócić na miejsce.
— Zobaczymy się jeszcze? — zapytała hrabina.
— W antrakcie, jeśli pani pozwoli, przyjdę zapytać, czy nie będę mógł w Paryżu przydać się pani na coś.
— Panowie — odparła hrabina — mieszkam przy ulicy Rivoli 22, a przyjaciół przyjmuję w sobotnie wieczory. Proszę to uważać za zaproszenie.
Młodzi ludzie ukłonili się i wyszli.
Wszedłszy na salę ujrzeli, że wszyscy z parteru stali, wpatrując się w jeden punkt. Spojrzeli w tym samym kierunku: chodziło o dawną lożę ambasadora rosyjskiego.
Właśnie wszedł do niej mężczyzna ubrany na czarno, lat najwyżej czterdziestu w towarzystwie kobiety w stroju wschodnim. Kobieta jaśniała urodą, a strój był tak bogaty, że, jakeśmy już mówili, wszystkie spojrzenia natychmiast zwróciły się na nią.
— O — rzekł Albert — to Monte Christo ze swoją Greczynką.
Po chwili młoda kobieta stała się przedmiotem zainteresowania nie tylko parteru, ale całej widowni. Kobiety wychylały się z lóż, by przypatrzeć się migoczącej w świetle lamp kaskadzie diamentów.
Drugi akt został rozegrany wśród nieustającego szmeru rozmów, jaki świadczy, że tłum został poruszony jakimś nadzwyczajnym wydarzeniem.
Nikt już nie wołał o ciszę.
Najciekawsze widowisko na sali stanowiła owa kobieta, tak młoda, tak piękna, tak olśniewająca.
Tym razem wyraźny znak pani Danglars dał Albertowi do zrozumienia, że baronowa życzy sobie, aby przyszedł do nich podczas następnej przerwy.
Morcerf był zbyt dobrze wychowany, aby zwlekać, gdy go tak wyraźnie zapraszano.
Gdy akt się zakończył, pospieszył natychmiast do loży.
Skłoniwszy się obu damom, podał rękę Debray’owi.
Baronowa przyjęła go uroczym uśmiechem, Eugenia ze zwykłym chłodem.
— Na honor, mój drogi — rzekł Debray — masz przed sobą człowieka, co czeka na ciebie jak na zbawienie, abyś go zastąpił. Pani baronowa dręczy mnie pytaniami o hrabiego, mam według niej wiedzieć, skąd się wziął, skąd pochodzi i dokąd zmierza. Dalibóg, nie jestem Cagliostrem i żeby się jakoś wykaraskać, powiedziałem: Albert ma w małym palcu wszystkie tajemnice Monte Christa. Dlatego też zostałeś wezwany.
— Czyż to nie jest niesłychane — odezwała się baronowa — że ktoś, kto ma pół miliona tajnych funduszy do dyspozycji, jest tak źle poinformowany?
— Pani — rzekł Lucjan — proszę mi wierzyć, że gdybym miał do dyspozycji taką sumę, użyłbym jej do czegoś innego niż zbieranie wiadomości o panu hrabi de Monte Christo, który zasługuje na uwagę tylko dlatego, że jest dwa razy bogatszy niż nabab. Ale oddaję głos Albertowi, proszę sobie porozmawiać, mnie to już nie obchodzi.
— Nabab na pewno nie przysłałby mi pary koni wartości trzydziestu tysięcy franków, do tego z czterema diamentami w uprzęży — po pięć tysięcy każdy.
— O, diamenty, to jego mania — roześmiał się Morcerf. — On ma chyba jak Potiomkin pełno diamentów w kieszeniach i rozrzuca je po drodze jak Tomcio Paluch kamyki.
— Pewnie znalazł jakąś kopalnię diamentów — rzekła pani Danglars. — Wiesz pan, że ma nieograniczony kredyt w banku mego męża?
— Nie, nie wiedziałem — odparł Albert — chociaż to bardzo naturalne.
— Mówił memu mężowi, że zamierza zabawić w Paryżu rok i wydać w ciągu tego okresu sześć milionów.
— To szach perski, co podróżuje incognito.
— Panie Lucjanie — wtrąciła Eugenia — a zauważył pan, jaka piękna ta kobieta?
— O, naprawdę, panno Eugenio, tylko pani umie przyznać sprawiedliwość osobom swojej płci.
Lucjan przyłożył monokl do oka.
— Prześliczna! — rzekł.
— Panie Albercie, wie pan, kim jest ta kobieta?
— Wiem mniej więcej — odparł Albert — bo niczego, co dotyczy naszego tajemniczego hrabiego, nie można znać dokładnie. To Greczynka.
— To widać od razu po jej stroju. Poinformował pan nas o tym, o czym już wiemy, podobnie jak i cała
Uwagi (0)