Darmowe ebooki » Powieść » Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)



1 ... 84 85 86 87 88 89 90 91 92 ... 179
Idź do strony:
class="paragraph">— Pani zaś pozostawałaś w altanie, oplecionej winogronem. Siedząc na białej kamiennej ławce, gdy nie było przy pani ani syna, ani panny Valentine, długo pani z kimś rozmawiała... Pamięta to pani?

— Tak, oczywiście — tu młoda kobieta lekko się zarumieniła. — Przypominam sobie, rozmawiałam z mężczyzną w długim, wełnianym płaszczu. Zdaje się, że był on lekarzem.

— Właśnie. A tym mężczyzną byłem właśnie ja. Już od dwóch tygodni mieszkałem w owym hotelu i leczyłem z malarii mojego służącego, a gospodarza z żółtaczki, tak iż w końcu zaczęto mnie brać za wielkiego lekarza. Rozmawialiśmy długo o różnych rzeczach: o Peruginim i Rafaelu, o zwyczajach, ubiorach, o słynnej aqua-tofana, której sekret znało jeszcze wówczas kilku ludzi w Peruzie.

— Tak, tak — rzekła żywo pani de Villefort z pewnym niepokojem w głosie. — Już sobie przypominam.

— Nie pamiętam szczegółów naszej rozmowy — rzekł hrabia, całkowicie opanowany. — Wiem tylko, że podobnie jak inni, biorąc mnie za lekarza, poprosiłaś mnie pani o radę w kwestii zdrowia panny Valentine.

— Ale przecież faktycznie byłeś pan wówczas lekarzem i wyleczyłeś tych chorych.

— Molier albo Beaumarchais odpowiedzieliby, że właśnie dlatego, iż nim nie byłem, moi pacjenci zostali uleczeni, a raczej wyleczyli się sami... Mogę pani jedynie powiedzieć, że nieźle zgłębiłem chemię i nauki przyrodnicze, ale jedynie jako amator.

W tej chwili wybiła szósta godzina.

— Już szósta — rzekła pani de Villefort, wyraźnie poruszona. — Valentine, nie zobaczyłabyś, czy dziadek już gotowy do obiadu?

Dziewczyna podniosła się i skłoniwszy się hrabiemu, wyszła bez słowa z pokoju.

— O Boże, czy to z mojego powodu oddalasz pani córkę? — zaniepokoił się hrabia.

— Bynajmniej — odpowiedziała żywo młoda kobieta — tyle że to godzina, w której zwykliśmy jadać razem z panem Noirtier. Zapewne pan wiesz, w jak tragicznym stanie znajduje się ojciec mojego męża.

— Tak, mąż pani wspominał coś o tym. Zdaje się paraliż...

— Niestety! Tak właśnie jest, biedny starzec nie może w ogóle się ruszać, dusza jedynie czuwa jeszcze w tym ciele, choć i ona świeci tylko bladym, drżącym światłem, niczym lampa, co wkrótce zgaśnie. Proszę mi jednak darować, że mówię panu o tych rodzinnych nieszczęściach. Zdaje się, że przerwałam panu, gdy mówiłeś, że jesteś dość zręcznym chemikiem.

— Och, nie to miałem na myśli — odpowiedział hrabia z uśmiechem. — Przeciwnie, uczyłem się chemii, gdyż wybrawszy Wschód na miejsce zamieszkania, chciałem pójść w ślad króla Mitrydatesa.

— Mithridates rex ponticus — dał o sobie znać Edwardek, który zajmował się wycinaniem rycin z pięknego albumu. — To ten sam, który co ranka pił na śniadanie filiżankę trucizny ze śmietanką.

— Edward! Niedobre dziecko! — zawołała pani de Villefort, wyrywając mu zniszczoną książkę. — Jesteś nieznośny, przeszkadzasz tylko! Idź do dziadka.

— Nie pójdę, póki nie dostanę albumu — odpowiedział i rozsiadł się wygodnie w fotelu, nie mając najmniejszego zamiaru ustąpić.

— Masz i idź sobie — rzekła pani de Villefort.

Oddała mu album i poszła z nim do drzwi. Hrabia nie spuszczał z niej wzroku.

— Zobaczymy, czy zamknie za nim drzwi — rzekł cicho do siebie.

Pani de Villefort bardzo starannie zamknęła drzwi za synkiem. Hrabia udał, że tego nie widzi. I obejrzawszy się wokół siebie raz jeszcze, kobieta usiadła na dawnym miejscu.

— Proszę mi wybaczyć tę uwagę, ale uważam, że jesteś pani zbyt surowa dla tego zachwycającego malca — rzekł hrabia z właściwą mu dobrodusznością, którą już znamy.

— Kiedy tak właśnie trzeba — odpowiedziała pani de Villefort z iście matczyną pewnością siebie.

— Mówiąc o Mitrydatesie, Edwardek powtarzał tylko Korneliusza Neposa, pani zaś mu przerwała w środku cytatu, który jedynie dowodzi, że jego nauczyciel nie traci czasu i że syn pani jest nad wiek rozwinięty.

— To prawda — odpowiedziała matka, mile połechtana pochlebstwem — że wszelka nauka przychodzi mu łatwo. Jest jednak zbyt samowolny. Wróciwszy jednak do tego, o czym wspomniał, czy według pana rzeczywiście Mitrydates stosował takie środki ostrożności i czy były one skuteczne?

— Tak i to do tego stopnia, że ja sam używałem tego środka, by mnie nie otruto w Neapolu, Palermo i Smyrnie. Gdyby nie to, już dawno bym nie żył.

— Więc sposób okazał się skuteczny?

— Najzupełniej.

— Tak, przypominam sobie teraz, że wspominałeś coś takiego w Peruzie.

— Doprawdy? — hrabia udał zdziwienie. — Nie przypominam sobie niczego takiego.

— Pytałam pana, czy trucizna działa z jednakową siłą na mieszkańców północy i południa, pan zaś mi odpowiedział, że ludzie północy, o zimnych, flegmatycznych naturach, mniej są podatni na działanie trucizny niż ci z południa z całą ich energią i żywotnością.

— Owszem, widziałem jak Rosjanie, bez żadnej szkody dla ich zdrowia, zjadali substancje roślinne, które zabiłby niechybnie Neapolitańczyka czy Araba.

— Można stąd wnosić, że rezultat u nas byłby daleko pewniejszy niż na Wschodzie. Wśród naszych mgieł i deszczy można łatwiej przyzwyczaić organizm do trucizny, jeżeli przyjmować ją stopniowo, niż w ciepłych krajach?

— Z pewnością. Ale uchronić się można w ten sposób tylko przed jedną trucizną, inne działają nadal.

— Rozumiem; w jaki sposób przyzwyczaiłbyś się pan, lub raczej, jak już tego dokonałeś?

— Nic łatwiejszego; przypuśćmy, że wiesz pani wcześniej, jakiej trucizny zamierzają użyć przeciw pani, przypuśćmy, że będzie to na przykład brucyna...

— Brucynę uzyskuje się z fałszywej chininy... — rzekła pani Villefort.

— Otóż to. Widzę, że niewiele mogę panią nauczyć, winszuję, winszuję... Rzadko spotyka się taką wiedzę u kobiet.

— Przyznam się panu — rzekła pani de Villefort — że mam szczególne upodobanie do tajemnych nauk; przemawiają one do wyobraźni jak poezja, a oprócz tego można je sprowadzić do liczb jak równania algebraiczne; ale mów pan dalej, proszę, to, co pan opowiada, wyjątkowo mnie ciekawi.

— Otóż — rzekł Monte Christo — przypuśćmy, że tą trucizną jest brucyna, i że bierze jej pani pierwszego dnia jeden miligram, drugiego dnia dwa miligramy; po dniach dziesięciu będzie to już jeden centygram; zaś po następnych dwudziestu dniach, zwiększając dawkę o miligram, będzie pani mogła zażyć trzy centygramy, to jest taką dawkę, którą pani sama zniesie z największą łatwością, a która dla innej osoby, co nie przedsięwzięłaby tych samych środków ostrożności, stałaby się zabójcza; i tak po upływie miesiąca będzie mogła Pani pić zatrutą wodę z karafki; osoba, która razem z panią będzie pić tę samą wodę, umrze, pani zaś poczuje tylko lekką niedyspozycję i tylko po tym będzie mogła zauważyć, że jakaś trucizna była rozpuszczona w tej wodzie.

— Ale czy innego sposobu na truciznę pan nie znasz?

— Nie znam.

— Często czytałam i powtarzałam sobie historię Mitrydatesa, a zawsze uważałam ją za bajkę — rzekła w zamyśleniu pani de Villefort.

— O! Nie, pani, wbrew charakterowi historii, historia o Mitrydatesie jest prawdziwa; ale to, co pani mi powiadasz, to, czego pani żądasz ode mnie, nie jest przypadkiem, bo już przed dwoma laty o to samo pytałaś mnie pani, mówiłaś, że historia Mitrydatesa od dawna szczególnie cię zajmowała.

— To prawda, od wczesnej młodości miałam dwie ulubione nauki: botanikę i mineralogię; dowiedziawszy się później, że użycie ziół tłumaczy często historię ludów i całe życie mieszkańców Wschodu, podobnie jak kwiaty wyrażają u nich miłość; żałowałam bardzo, żem się nie urodziła mężczyzną, bobym niezawodnie była albo Flamelem, albo Fontaną, albo Cabanisem.

— Tym bardziej rzecz godna zgłębienia — odpowiedział Monte Christo — że mieszkańcy Wschodu używają trucizny nie jak Mitrydates dla ochrony od ciosu, ale często i zamiast w charakterze sztyletu, w ich ręku nauka ta staje się nie tylko odporną bronią, ale częstokroć nawet zaczepną, jednej używają przeciw cierpieniom fizycznym, drugiej przeciw swym nieprzyjaciołom; za pomocą opium, belladonny, brucyny, żmijowca i laurowiśni usypiają tych, którzy chcieliby ich zbudzić. Kobiety w Egipcie, Turcji lub Grecji, które tu nazywacie babkami, mają takie wiadomości chemiczne, że zdumiałyby niejednego lekarza, a swoją wiedzą o psychologii przeraziłyby niejednego spowiednika.

— Doprawdy? — rzekła pani de Villefort, a w jej oczach w czasie tej rozmowy płonął dziwny jakiś ogień.

— O tak, droga pani. Tym sposobem zawiązują się i rozwiązują wszystkie tajemne dramaty na Wschodzie — albo za pomocą rośliny, która budzi miłość, albo za pomocą rośliny, co zabija; napój, który otwiera niebo, to taki, który może pogrążyć człowieka w piekle. Tyle tu odcieni, ile kaprysów i dziwactw w naturze człowieka, zarówno materialnej, jak psychicznej. A powiem więcej: rzemiosło tych chemików jest w stanie przystosować owe leki i cierpienia zarówno do potrzeb miłosnych, jak i do żądzy zemsty.

— Ależ wobec tego wschodnie narody, wśród których spędziłeś znaczną część życia, wydają się tak fantastyczne jak baśnie, które do nas przychodzą z tych pięknych krain? A więc można tam bezkarnie zabić człowieka? Czy takie są w rzeczywistości Bagdad i Bassora pana Gallanda? Czyżby sułtanowie i wezyrowie, co rządzą tymi ludami i stanowią to, co we Francji nazywamy rządem, są istotnie Harun al Raszydami i Dżafarami, co nie tylko przebaczają trucicielowi, ale jeszcze go wynoszą na stanowisko pierwszego ministra, jeżeli tylko zbrodnia była zręczna, i każą napisać jej historię złotymi głoskami, aby służyła im za rozrywkę w chwilach nudy?

— Nie, pani; świat fantastyczny nie istnieje już nawet na Wschodzie; tam także są, tylko pod inną nazwą i w innych kostiumach, komisarze policji, sędziowie śledczy, prokuratorzy królewscy i biegli. Kryminalistów wieszają tam, ścinają głowy i wbijają na pal z wielką przyjemnością, z tą tylko różnicą, że przestępcy jako zręczni oszuści umieją zwieść sprawiedliwość i zapewnić powodzenie swoim zamiarom za pomocą sprytnych kombinacji. U nas głupiec, którego opanował demon nienawiści lub chciwości, jeśli ma wroga albo po prostu dziadka, którego chce zniszczyć, idzie do sklepu, podaje tam fałszywe nazwisko, przez co tym szybciej go można wykryć, i kupuje pod pozorem, że mu szczury spać nie dają, kilka gramów arszeniku; jeśli jest bardzo sprytny, udaje się do pięciu lub sześciu sklepów, po to, żeby go można było rozpoznać jeszcze łatwiej. A gdy już ma swój specyfik, aplikuje swemu wrogowi taką dozę arszeniku, od której zdechłby mamut albo mastodont i w ten sposób, zupełnie bez sensu, sprawia, że krzyki ofiary alarmują całą dzielnicę. Wtedy zjawia się cały rój policjantów i żandarmów; posyłają po lekarza, ten robi sekcję i łyżkami wybiera arszenik z żołądka i wnętrzności. Nazajutrz sto gazet rozgłasza wypadek, oznajmia nazwisko ofiary i mordercy. Tegoż wieczoru kupcy korzenni schodzą się jeden za drugim i oświadczają: „To ja sprzedałem arszenik temu panu”. A żeby nie pominąć przypadkiem właściwego nabywcy, wskazują ich ze dwudziestu. Durnowaty przestępca zostaje aresztowany i uwięziony: śledztwo, konfrontacja, udowodnienie winy, wyrok i gilotyna. Chyba że to kobieta, zwłaszcza niepowszedniej urody — wtedy dostaje dożywocie. Tak to ludzie Północy, droga pani, rozumieją chemię. Przyznam jednak, że Desrues zaszedł dużo dalej.

— Trudna rada — roześmiała się młoda kobieta — robimy, co możemy. Nie wszyscy znają tajemnice Medyceuszy i Borgiów.

— A chce pani wiedzieć — wzruszył ramionami hrabia — skąd się biorą te wszystkie idiotyzmy? Stąd, że w waszych teatrach, jak wnioskuję ze sztuk, które czytałem, zawsze widzimy, jak ktoś połyka zawartość flaszeczki, albo przegryza oczko pierścienia i natychmiast pada trupem. Pięć minut potem spada kurtyna; widzowie się rozchodzą. Nikt nie wie, jakie są dalsze skutki zabójstwa; nie widzimy tam komisarza policji ani kaprala z czterema ludźmi; dlatego wiele osób o słabej inteligencji sądzi, że wszystko się dzieje właśnie w ten sposób. Ale niech pani wyjdzie nieco poza Francję, proszę pojechać do Aleppo, do Kairu albo chociaż do Neapolu lub Rzymu, a zobaczy pani na ulicy ludzi prosto się trzymających, żwawych i rumianych; ale Diabeł Kulawy, gdyby musnął panią płaszczem, mógłby pani powiedzieć: „ten tu jegomość jest truty od trzech tygodni, a za miesiąc umrze”.

— Hmm, to znaczy, że odkryto tam sekret owej słynnej aqua-tofana, która, jak mi mówiono w Peruzie, miała zaginąć?

— Ech, mój Boże! Proszę pani, czy cokolwiek ginie u ludzi? Umiejętności przechodzą tylko z miejsca na miejsce i okrążają cały świat. Rzeczy zmieniają tylko nazwę i nic więcej, a ludzie zwyczajni dają się na to złapać; ale efekt jest zawsze ten sam. Poszczególne trucizny uderzają zwykle w konkretny organ: jedna atakuje żołądek, druga mózg, trzecia jelita. Któraś z tych trucizn wywołuje kaszel, kaszel zapalenie płuc albo inną chorobę zarejestrowaną w księgach medycznych, co nie przeszkadza, żeby była absolutnie śmiertelna; a nawet gdyby taka nie była, to będzie śmiertelna dzięki lekom, które przepisują naiwni lekarze, zazwyczaj fatalni chemicy; środki te pomogą albo zaszkodzą, ale delikwent umrze i tak, zabity umiejętnie i zgodnie z wszelkimi zasadami sztuki, a sprawiedliwość nic nie będzie miała do gadania w jego przypadku, jak powiadał jeden straszliwy chemik, mój przyjaciel — zacny opat Adelmonte z Taorminy, który badał dogłębnie zjawisko trucicielstwa u różnych narodów.

— To okropne, a zarazem godne podziwu — rzekła młoda kobieta, zastygła z wrażenia w miejscu. — Przyznam się panu, że uważałam wszystkie te historie za wynalazki średniowiecza.

— Tak, oczywiście, ale za naszych czasów te wynalazki zostały udoskonalone. Jak pani sądzisz, do czego służy czas, zachęty, medale, ordery, nagrody Montyona? Czyż nie do tego, aby prowadzić społeczeństwo do coraz większej doskonałości? A przecież człowiek osiągnie doskonałość dopiero wtedy, gdy będzie umiał stwarzać i niszczyć jak Bóg; niszczyć już umie, a więc doszedł już do połowy drogi.

— Tak więc — podjęła pani de Villefort, z uporem nawracając do tematu — trucizny Borgiów, Medyceuszy i Ruggierich, Rénégo, a później też prawdopodobnie barona von Trenk, których tak nadużywa

1 ... 84 85 86 87 88 89 90 91 92 ... 179
Idź do strony:

Darmowe książki «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz