Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Noirtierowi udało się skrzywić usta, jakby w uśmiechu.
— Jakoż prawdziwi winowajcy — ciągnął Villefort — to znaczy ci, którzy rozumieją, że popełnili zbrodnię, których może dotknąć sprawiedliwość ludzka, a po śmierci i boska, byliby bardzo szczęśliwi, gdyby mogli być na naszym miejscu — gdyby mogli wydać córkę za pana Franza. Uwolniliby się bowiem w ten sposób od wszelkich podejrzeń.
Noirtier uspokoił się dzięki sile woli, którą trudno byłoby podejrzewać w tak zniszczonym organizmie.
— Tak, rozumiem — odpowiedział spojrzeniem Villefortowi; a w spojrzeniu tym malowała się głęboka wzgarda i gniew.
Villefort odpowiedział na to lekkim wzruszeniem ramion.
Następnie dał znak żonie, aby powstała.
— A teraz, ojcze — odezwała się pani de Villefort — przyjmij wyrazy naszego uszanowania. Chciałby ojciec, aby przyszedł też do niego Edwardek?
Ustalone było, że starzec wyraża zgodę przymykając powieki, a odmowę — mrugając nimi kilkakrotnie; jeżeli zaś czegoś sobie życzył, podnosił oczy w górę.
Gdy chciał, aby przyszła do niego Valentine, przymykał prawe oko.
Gdy wołał Barrois, przymykał lewe.
Na propozycję pani de Villefort szybko zamrugał oczyma.
Na ten wyraźny znak odmowy pani de Villefort przygryzła sobie usta.
— Przysłać więc ojcu Valentine? — spytała.
— Tak — dał znak starzec, przymykając szybko oczy.
Państwo de Villefort ukłonili się starcowi i wyszli, rozkazawszy służącemu, aby wezwał Valentine, która zresztą wiedziała, że będzie panu Noirtier potrzebna.
Zaraz potem wbiegła do pokoju Valentine, wciąż zaróżowiona z emocji.
Spojrzała na dziadka — i natychmiast odgadła, jak bardzo cierpiał i że ma jej wiele do powiedzenia.
— Och, dziaduniu, co tu się stało? — zawołała. — Ktoś cię rozgniewał? Gniewasz się, prawda?
— Tak — dał znak starzec, przymykając oczy.
— Na kogo? Na ojca? Nie; na macochę? Nie... Na mnie?
— Tak.
— Na mnie? — zdumiała się Valentine.
Starzec przytaknął.
— Ale co ja takiego zrobiłam, dziaduniu?
Nie było odpowiedzi, więc pytała dalej:
— Nawet u ciebie dziś nie byłam; ktoś ci coś musiał o mnie powiedzieć?
— Tak — przytaknął żywo pan Noirtier.
— No, niechże się zastanowię. Boże drogi, przysięgam ci, dziadziu... A!... Właśnie wyszedł stąd ojciec z macochą?
— Tak.
— I to oni ci powiedzieli coś takiego, że się tak zdenerwowałeś? Co to mogło być? Mam ich zapytać, o co chodzi, abym się mogła przed tobą usprawiedliwić?
— Nie, nie! — odpowiedział spojrzeniem.
— Przerażasz mnie! Boże, co oni ci mogli powiedzieć?
Zastanowiła się.
— O, już mam! — zniżyła głos i podeszła do dziadka. — Czy aby nie mówili ci o moim ślubie?
— Tak — odpowiedział gniewny wzrok.
— Rozumiem. Masz mi za złe, że ci nic nie powiedziałam. Ale widzisz, zakazali mi wspominać ci o tym. Zresztą mnie też o tym nie powiedzieli, dowiedziałam się przypadkiem. Dlatego byłam tak powściągliwa. Przebacz, dziadziu.
Oczy pana Noirtier zmatowiały i znieruchomiały, zdając się mówić: smuci mnie nie tylko twoje milczenie.
— O co chodzi? — spytała dziewczyna. — Może myślałeś, że cię opuszczę? Że gdy wyjdę za mąż zapomnę o tobie?
— Nie — dał znak starzec.
— To powiedzieli ci, że pan Epinay zgodził się, abyśmy zamieszkali razem?
— Tak.
— No to dlaczego się gniewasz?
Oczy starca przybrały wyraz nieskończonej czułości.
— Tak, rozumiem. Dlatego, że mnie kochasz?
Starzec potwierdził.
— Boisz się, żebym nie była nieszczęśliwa?
— Tak.
— Nie lubisz pana Franza?
— Nie, nie, nie! — zamrugały oczy.
— Więc bardzo się tym martwisz, dziaduniu?
— Tak.
— No to posłuchaj, dziadziu — rzekła Valentine, klękając przy panu Noirtier i obejmując go za szyję. — I ja się martwię, bo ja też nie lubię pana Epinay.
Błysk radości pojawił się w oczach starca.
— Przypominasz sobie, jak się na mnie rozgniewałeś, gdy chciałam wstąpić do klasztoru?
Łza zrosiła wyschłą powiekę starca.
— A chodziło o to, by uciec przed tym ślubem, który mnie doprowadza do rozpaczy.
Pierś pana Noirtier unosiła się w coraz szybszym oddechu.
— Czyli to małżeństwo przysparza ci, dziadziu, aż takiej zgryzoty? Boże, gdybyś mógł mi pomóc, gdybyśmy mogli razem udaremnić ten projekt! Ale jesteś wobec nich bezsilny, choć umysł masz tak przytomny, a wolę tak silną. Ale w takiej walce jesteś słaby, słabszy nawet niż ja. Niestety, byłbyś dla mnie tak potężnym opiekunem, gdybyś miał nadal wszystkie swoje siły i zdrowie... Ale dzisiaj możesz mnie już tylko rozumieć i albo się ze mną radować, albo smucić. To jedyne szczęście, jakie Bóg zapomniał mi wydrzeć.
Gdy skończyła mówić, oczy Noirtiera zabłysły takim sprytem, że dziewczyna jakby wyczytała w nich tę myśl: „Mylisz się, jeszcze wiele mogę dla ciebie zrobić”.
— Możesz coś dla mnie zrobić, dziaduniu? — zapytała Valentine.
— Tak.
Noirtier wzniósł oczy ku niebu. Znaczyło to, że czegoś sobie życzy.
— Czego chcesz, dziadziu? No, zastanówmy się.
Valentine namyślała się przez chwilę i zaczęła wymieniać wszystko, co tylko przychodziło jej po kolei do głowy, ale starzec nieustannie odpowiadał: nie.
— No, skoro jestem taka niedomyślna, weźmy się do poważniejszych środków.
I jęła wymieniać po kolei litery alfabetu, patrząc pytająco na sparaliżowanego. Przy literze N, Noirtier mrugnął na znak potwierdzenia.
— Aha! Rzecz, o którą ci chodzi, zaczyna się na N! No, zobaczmy, co dalej z tym N: na... ne... ni... no...
— Tak, tak tak — zamrygał pan Noirtier.
— Aha, więc No?
— Tak.
Valentine pobiegła po słownik i położyła go na pulpicie przed panem Noirtier. Otwarła go, a kiedy starzec spojrzał na kartki, zaczęła sunąć szybko żywo palcem z góry na dół po kolumnach.
Rozmawiali tak często od sześciu lat, to jest od czasu, gdy Noirtier znalazł się w tym ciężkim stanie. Valentine miała już w tym taką wprawę, że odczytywała myśli dziadka tak szybko, jakby starzec sam szukał słów w słowniku.
Przy słowie „notariusz” Noirtier dał znak, aby się zatrzymała.
— Notariusz; chcesz się widzieć z notariuszem?
Starzec przytaknął.
— Mam posłać po niego?
— Tak.
— Powiadomić o tym ojca?
— Tak.
— Chcesz, aby notariusz przyszedł natychmiast?
— Tak.
— No to, dziadziu, zaraz po niego poślę. To wszystko, czego chcesz?
— Tak.
Valentine podbiegła do dzwonka; gdy wszedł służący, poprosiła go, aby poszedł po pana albo panią de Villefort.
— I co, jesteś kontent? — spytała dziadka. — No... ja myślę... Nie tak łatwo było na to wpaść.
I dziewczyna uśmiechnęła się do starca tak, jak uśmiechnęłaby się do dziecka.
Barrois wprowadził pana de Villefort.
— Czego ojciec sobie życzy? — spytał Villefort.
— Ojcze, dziadek chce, aby wezwać notariusza — wyjaśniła Valentine.
Wobec tak dziwnego, a co najmniej niespodziewanego żądania, Villefort spojrzał na sparaliżowanego.
— Tak — mówiło spojrzenie starego ze stanowczością, która wskazywała, że z pomocą Valentine i sługi, który już wiedział, czego chce jego pan, jest gotów wytrzymać walkę.
— Żąda ojciec notariusza? — powtórzył Villefort.
— Tak.
— Ale po cóż?
Noirtier nie odpowiedział.
— Po co ojcu notariusz?
Wzrok sparaliżowanego pozostawał nieruchomy, jakby wyrażał: „Taka jest moja wola i koniec”.
— Po to, by nam wyrządzić jakąś złą psotę? — indagował Villefort. — Czy aby warto?
— Ale w końcu — odezwał się Barrois z uporem właściwym starym sługom — jeżeli mój pan domaga się notariusza, to widocznie ma do niego jakąś sprawę. Idę po notariusza.
Barrois uznawał pana tylko w starym Noirtierze i nie dopuszczał nigdy, aby można było podważać jego rozkazy.
— Tak, chcę notariusza — potwierdził starzec, zamykając oczy, a wyglądało to tak, jakby mówił: „ciekaw jestem, czy odważycie się nie spełnić mojej woli”.
— Notariusz przyjdzie, skoro ojciec tego koniecznie chce; ale będę go musiał przeprosić i to przeprosić za ojca, bo ta scena będzie doprawdy śmieszna.
— Nieważne — odrzekł Barrois — i tak po niego pójdę.
I stary sługa wyszedł z triumfującą miną.
Gdy Barrois wyszedł, Noirtier spojrzał na Valentine z przejęciem wyrażającym spryt i wiele obiecującym. Dziewczyna zrozumiała to spojrzenie, ale Villefort także, toteż zachmurzyło mu się czoło i zmarszczyły brwi.
Przysunął sobie krzesło, usadowił się — i czekał.
Noirtier spoglądał na niego z całkowitą obojętnością; kątem zaś oka dał wnuczce znak, aby się nie martwiła i też została w pokoju.
Po trzech kwadransach wrócił sługa z notariuszem.
— Drogi panie — rzekł Villefort, przywitawszy się z nim — został pan wezwany przez obecnego tu pana Noirtier de Villefort. Paraliż odjął mu władzę w członkach i głos. Tylko my, najbliżsi, jesteśmy w stanie pochwycić strzępy jego myśli.
Noirtier spojrzał na Valentine wzrokiem tak poważnym i rozkazującym, że natychmiast się odezwała:
— Proszę pana, ja rozumiem wszystko, co dziadek chce powiedzieć.
— Tak — zawtórował sługa — absolutnie wszystko, mówiłem o tym panu notariuszowi, jak tu szliśmy.
— Państwo wybaczą — rzekł notariusz do Villeforta i Valentine — ale to jeden z tych przypadków, w których prawnik nie może postępować nierozważnie, bo mógłby się narazić na poważną odpowiedzialność. Aby akt był prawomocny, muszę najpierw koniecznie być przekonany, żem właściwie zinterpretował wolę klienta. A w tym przypadku nie mogę być nawet pewien, czy pan Noirtier wyraża aprobatę, czy też dezaprobatę, bo przecież jest niemy! Zważywszy na jego kalectwo, nie mogę jasno stwierdzić, czego sobie życzy, a czego nie. Dlatego też moje usługi są tu zupełnie niepotrzebne, a nawet byłyby wykonywane niezgodnie z prawem.
I notariusz uczynił krok do wyjścia. Na ustach prokuratora zarysował się niemal niedostrzegalny uśmiech triumfu.
Noirtier spojrzał na Valentine z takim cierpieniem w oczach, że natychmiast zastąpiła drogę notariuszowi.
— Proszę pana — odezwała się — języka, którym porozumiewam się z dziadkiem, można się nauczyć bardzo łatwo, mogę pana tego nauczyć w kilka minut. Proszę powiedzieć, czego panu trzeba, abyś miał pan całkowicie spokojne sumienie?
— Aby akt był ważny, muszę mieć pewność, czy klient wyraża aprobatę czy też dezaprobatę. Testator może być chory na ciele, ale musi mieć zdrowy umysł.
— A więc dzięki dwóm znakom upewni się pan, że mój dziadek jest w pełni władz umysłowych. Dziadek nie może mówić ani się poruszać, ale gdy chce powiedzieć „tak”, zamyka oczy, a gdy chce powiedzieć „nie” — mruga nimi. Wystarczy to panu, aby się z dziadkiem porozumieć. Proszę spróbować.
W spojrzeniu, które starzec przesłał Valentine, malowało się tyle czułości i wdzięczności, że zrozumiał je i sam notariusz.
— Słyszał pan i zrozumiał wszystko, co powiedziała pańska wnuczka? — zapytał.
Noirtier przymknął powoli oczy i otwarł je po chwili.
— I potwierdzasz to, co powiedziała? To znaczy, czy potwierdzasz pan znaki, dzięki którym — jak mówiła — komunikujesz pan swoje myśli?
— Tak — dał znak starzec.
— Czy to pan kazałeś mnie wezwać?
— Tak.
— Aby spisać testament?
— Tak.
— I nie chcesz pan, bym odszedł, nim nie spiszemy tego testamentu?
Sparaliżowany zamrugał żywo oczyma.
— Już pan rozumiesz? — zagadnęła Valentine. — Będzie miał pan spokojne sumienie?
Ale zanim notariusz zdołał odpowiedzieć, Villefort odprowadził go na stronę.
— Czy sądzisz pan, że tak straszliwy wstrząs fizyczny, jakiego doznał mój ojciec, mógł nie wpłynąć wcale na jego władze umysłowe?
— To mnie zbyt nie martwi — odparł notariusz. — Zastanawiam się tylko, jak odgadniemy jego myśli, aby sprowokować odpowiedzi.
— Widzisz więc pan, że to niemożliwe.
Valentine i starzec słyszeli tę rozmowę. Noirtier spojrzał na Valentine stanowczo — było oczywiste, że wymaga od niej jakiejś repliki.
— Niech się pan tym nie martwi — rzekła do notariusza. — Choć trudno odgadnąć, co dziadek ma na myśli, a raczej tylko się tak panu wydaje, przekażę jego myśli tak, aby nie było żadnych wątpliwości. Od sześciu lat opiekuję się dziadkiem. Może sam panu powiedzieć, czy choć jedno jego życzenie zostało niespełnione dlatego, że nie udało mi się go zrozumieć.
— Nie — dał znak starzec.
— Wobec tego spróbujmy — zgodził się notariusz. — Zgadza się pan, aby wnuczka służyła panu za tłumaczkę?
— Tak.
— No dobrze. A więc, czego pan sobie ode mnie życzysz i jaki akt mam sporządzić?
Valentine wymieniła wszystkie litery alfabetu aż do T.
Przy tej literze Noirtier zatrzymał ją wzrokiem.
— Chodzi panu o literę T — odezwał się notariusz — widać wyraźnie.
— Proszę poczekać — rzekła Valentine i zwróciła się do dziadka: — Ta... te...
Starzec dał znak przy drugiej sylabie.
Valentine wzięła słownik i pod uważnym spojrzeniem notariusza, zaczęła przewracać kartki.
Wzrok Noirtiera zatrzymał jej palec przy słowie „testament”.
— Testament! — zawołał notariusz. — To oczywiste, pan Noirtier chce spisać testament.
— Tak — potwierdził Noirtier.
— Przyznaj pan — zwrócił się notariusz do osłupiałego Villeforta — że to jest coś niesłychanego.
— Istotnie — odparł Villefort — a czymś jeszcze bardziej niesłychanym będzie ów testament, bo doprawdy nie wydaje mi się, żeby można było przenieść jego paragrafy na papier słowo po słowie — tak, aby nie brała w tym udziału moja córka. A Valentine, jako osoba zbyt zainteresowana tym testamentem, nie powinna wyjaśniać woli mojego ojca, którą ten będzie przecież formułował niejasno.
— Nie, nie! — dał znak sparaliżowany.
— Jak to! — zdziwił się Villefort. — Valentine nie jest tu osobą zainteresowaną?
— Nie.
— Drogi panie — odezwał się notariusz, który uradowany ze swojego udziału w tak malowniczym wydarzeniu, obiecywał sobie, że
Uwagi (0)