Darmowe ebooki » Powieść » Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)



1 ... 97 98 99 100 101 102 103 104 105 ... 179
Idź do strony:
de Monte Christo wyjechał rogatką d’Enfer, skierował się na drogę do Orleanu i minął wioskę Linas, nie zatrzymując się przy telegrafie, który właśnie poruszał swoimi długimi, kościstymi ramionami; zatrzymał się w końcu dopiero przy wieży Monthléry, która, jak nam wiadomo, wznosi się w najwyższym punkcie równiny o tej samej nazwie.

U stóp tego pagórka hrabia wysiadł i ruszył na szczyt krętą ścieżyną, szeroką na osiemnaście cali. Na szczycie zatrzymał go żywopłot, na którym różowobiałe kwiaty ustępowały miejsca zielonym jeszcze owockom.

Wkrótce odnalazł furtkę.

Była to mała drewniana krata na zawiasach z wikliny — zamykało się ją, zaczepiając sznurek o kołek. Hrabia w mig rozpatrzył się w tym mechanizmie i drzwiczki otwarły się.

Znalazł się w małym ogródku o wymiarach dwadzieścia stóp na dwanaście; z jednej strony zamykał go żywopłot z furtką o wspomnianej przemyślnej konstrukcji, a z drugiej strony ściana starej wieży zarosłej bluszczem, z której okien wychylały się lewkonie.

Pomarszczona, w kwiecistej sukni, wyglądała jak staruszka, której wnuczęta złożyły właśnie życzenia imieninowe — zdawało by się, że potrafiłaby opowiedzieć o wielu straszliwych dramatach, gdyby tylko jej ściany miały nie tylko uszy, które przypisuje murom stare przysłowie, ale i głos.

Przez ogródek przechodziło się ścieżyną wysypaną czerwonawym piaskiem, którą obrastały z obu stron gęste, wieloletnie bukszpany — barwy zestawione były tak pięknie, że uradowałyby oko pana Delacroix, naszego współczesnego Rubensa. Ścieżyna wiła się w ósemkę, dzięki czemu w ogródku długim na dwadzieścia stóp można było zażyć przechadzki na stóp sześćdziesiąt.

Nigdy jeszcze Flora, roześmiana, świeża bogini poczciwych rzymskich ogrodników nie była otaczana tak skrupulatnym, nabożnym kultem.

Spomiędzy dwudziestu róż na rabacie żadna nie miała choćby jednego listka upstrzonego przez muchę; nigdzie nie nie było ani jednej gromadki zielonych mszyc, które pożerają rośliny w wilgotnych ogrodach.

A przecież nie brakowało tu wilgoci: ziemia czarna jak sadza i ciemna zieleń drzew mówiły same za siebie. Ewentualnej suszy zawsze zaradziłaby woda z beczki wkopanej w ziemię w kącie ogródka; na zielonym kożuchu pokrywającym jej powierzchnię przysiadły, tyłem do siebie żaba i ropucha — zapewne chodziło o niezgodność charakterów.

Monte Christo zamknął furtkę i jednym rzutem oka ogarnął całą tę przestrzeń.

— Hm, albo telegrafista wynajmuje ogrodników — rzekł do siebie — albo też pasjonuje się ogrodnictwem.

Wtem natknął się na kogoś, kto przycupnął za taczkami wyładowanymi liśćmi. Ów ktoś wyprostował się z okrzykiem wyrażającym zdumienie — i Monte Christo znalazł się twarzą w twarz z człowiekiem lat około pięćdziesięciu; poczciwiec zbierał właśnie truskawki i układał je na winogronowych liściach.

Było dwanaście winogronowych liści i niemal tyleż truskawek.

Zrywając się, poczciwiec o mało nie upuścił truskawek, liści i talerzyka.

— Zajmujesz się pan zbiorami? — rzekł z uśmiechem Monte Christo.

— Przepraszam pana — odparł poczciwiec, podnosząc rękę do kaszkietu — to prawda, nie jestem na górze, ale zszedłem stamtąd tylko co.

— Ależ nie chcę ci przeszkadzać, przyjacielu. Zbieraj sobie swoje truskawki, jeśli jeszcze coś zostało.

— Mam jeszcze dziesięć, bo tu jest już jedenaście, a wszystkich było dwadzieścia jeden — o pięć więcej niż rok temu. Nic dziwnego, mieliśmy gorącą wiosnę, a widzi pan, truskawka lubi ciepło. Dlatego też zamiast szesnastu, jak w roku ubiegłym, zebrałem już jedenaście... dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście, szesnaście, siedemnaście, osiemnaście... Chryste Panie! Brakuje dwóch, a wczoraj jeszcze były, jestem pewien, były tutaj, sam liczyłem. Na pewno podwędził je ten synalek Simonowej, widziałem, jak się tu dziś kręcił. O ty niecnoto, będziesz mi tu okradał ogrody! Nie wie, gdzie go to może zaprowadzić...

— No tak, to poważna sprawa, ale niech pan zważy, że to jeszcze dzieciak — a dzieci są łakome.

— Oczywiście, ale człowiekowi i tak przykro. Ale przepraszam, może jest pan moim zwierzchnikiem, a ja tak pana trzymam?

Spojrzał bojaźliwie i pytająco na hrabiego i jego granatowy surdut.

— Uspokój się, przyjacielu — rzekł hrabia z uśmiechem, w którym umiał zawierać straszliwą groźbę lub ogromną życzliwość, a który wyrażał teraz tylko życzliwość. Nie jestem twoim zwierzchnikiem, nie przyjechałem na inspekcję. Jestem tylko zwykłym podróżnym, przywiodła mnie tu ciekawość i zaczynam już sobie wyrzucać, że narażam cię na stratę czasu.

— O, mój czas nie jest drogi — odrzekł poczciwiec, uśmiechając się z melancholią. Choć wprawdzie ten czas jest własnością rządu i nie powinienem go tracić. Ale otrzymałem zawiadomienie, że mogę godzinkę odpocząć — to mówiąc, rzucił okiem na zegar słoneczny, bo w ogródku było wszystko, nawet zegar słoneczny — a jak pan widzisz, mam jeszcze dziesięć minut, a poza tym truskawki już dojrzały i jeden dzień więcej... Dasz pan wiarę, że podjadają mi je koszatki?

— O, nigdy bym nie przypuszczał — odparł poważnie Monte Christo. — Koszatki to niemili sąsiedzi, zwłaszcza dla nas, bo przecież nie jadamy ich, tak jak Rzymianie, smażonych w miodzie.

— A, Rzymianie to jadali? — zdumiał się ogrodnik. — Jadali koszatki?

— Tak, wyczytałem to u Petroniusza.

— Naprawdę? Ale to chyba niedobre, choć mówi się: tłusty jak koszatka. Nie dziwota, że tłuste: śpią sobie cały boży dzień, a budzą się dopiero na noc, po to, żeby pożreć wszystko, co się tylko da. Proszę pana, miałem w zeszłym roku cztery morele — nadgryzły mi jedną. Miałem brzoskwinię, jedną jedyną, prawda, że to rzadki owoc? I proszę pana, zżarły mi ją od strony muru do połowy. Wspaniała była, a smaczna... Nigdy w życiu nie jadłem lepszej.

— Czyli w końcu ją pan zjadłeś?

— No, tę połowę, co została. Ale powiadam panu, była przepyszna. O, te waćpanny wybierają sobie to, co najlepsze. To tak, jak ten chłopak Simonowej: on też nie wybrał sobie najgorszych truskawek, o nie! Ale w tym roku — ciągnął ogrodnik — o, może pan być pewien, nic mi nie zrobią, choćbym miał pilnować owoców po nocach.

Monte Christo dowiedział się już, czego chciał.

Każdy z nas ma jakąś namiętność, co mu zżera serce, jak każdy owoc ma robaka; namiętnością telegrafisty było ogrodnictwo.

Jął obrywać liście winorośli, które zasłaniały słońce winnym gronom — i zaskarbił sobie ostatecznie serce ogrodnika.

— Pan dobrodziej przyszedł obejrzeć telegraf?

— Tak, jeśli nie zabraniają tego przepisy.

— O nie, przecież niczym to nie grozi, bo nikt nie zna naszego szyfru.

— Tak, słyszałem, że panowie przekazujecie sobie sygnały, których sami nie rozumiecie.

— Pewnie; a ja nawet tak wolę — uśmiechnął się telegrafista.

— A to dlaczego?

— Bo tym sposobem jestem wolny od wszelkiej odpowiedzialności. Jestem po prostu machiną i niczym więcej; bylebym funkcjonował, to nic mi nikt nie powie.

„Do diabła — pomyślał Monte Christo — czy aby nie trafiłem na człowieka pozbawionego ambicji? O, to byłby dopiero pech”.

— Proszę pana — rzekł ogrodnik, spojrzawszy na zegar — już się prawie kończy te dziesięć minut, muszę wracać na stanowisko. Może zechcesz pan pójść ze mną?

Monte Christo wszedł do wieży. Miała ona trzy kondygnacje. Na parterze stały pod ścianami narzędzia rolnicze: motyki, grabie, konewki — nic poza tym tu nie było.

Na drugiej kondygnacji telegrafista mieszkał, a raczej nocował. Umeblowanie było skromne: łóżko, stół, dwa krzesła, kamionkowa misa na wodę; pod sufitem wisiały pęczki ziół — hrabia rozpoznał groszek pachnący i niełuskaną fasolkę; poczciwiec zaopatrzył każdy pęczek w etykietkę tak skrupulatnie, jakby był głównym botanikiem w paryskim Ogrodzie Botanicznym.

— Długo trzeba się uczyć pańskiego zawodu? — zapytał Monte Christo.

— Nie, ale długo się czeka, zanim dostanie się posadę na stacji.

— A pensja ile wynosi?

— Tysiąc franków na rok, proszę pana.

— To niewiele.

— Tak, ale jest przy tym mieszkanie, jak pan widzisz.

Monte Christo rozejrzał się po pokoju.

— Żeby tylko nie zależało mu na mieszkaniu — szepnął.

Weszli na trzecią kondygnację: tu znajdował się telegraf.

Monte Christo przyjrzał się kolejno dwóm żelaznym dźwigniom, za pomocą których urzędnik poruszał maszyną.

— To bardzo interesujące, ale na dłuższą metę takie życie chyba może się wydać zbyt jednostajne?

— O tak, na początku dostaje się od tego patrzenia kurczów w szyi, ale po roku czy dwóch człowiek się do tego przyzwyczaja. Poza tym mamy godziny odpoczynku, a i dni wolne od pracy.

— Dni wolne?

— Tak.

— A kiedy?

— Kiedy jest mgła.

— A, no tak.

— To dopiero dla mnie święto: spędzam wtedy całe dnie w ogrodzie, sadzę, przycinam, szczepię, zdejmuję liszki... I tak jakoś leci.

— Od kiedy pan tu jesteś?

— Od dziesięciu lat, pięć stażu, to razem piętnaście.

— A ma pan... ile lat?

— Pięćdziesiąt pięć.

— Ile lat pracy trzeba, aby zasłużyć na emeryturę?

— O, proszę pana, dwadzieścia pięć.

— A ile tej emerytury?

— Sto dukatów.

— Biedak! — szepnął Monte Christo.

— Przepraszam, nie dosłyszałem?...

— Powiedziałem, że to niezmiernie interesujące.

— Co takiego?

— No, to wszystko, co mi pan pokazujesz... I pan nic a nic nie pojmujesz z tych znaków?

— Nic zupełnie.

— I nie starałeś się pan czegoś zrozumieć?

— Nigdy, bo i po co?

— Ale są przecież znaki, które odnoszą się wprost do pana?

— Oczywiście. One są zawsze takie same.

— A co mówią?

— „Nic nowego”... „masz godzinę przerwy”... albo „następne wiadomości jutro”.

— No, rzeczywiście nie ma w tym nic ważnego — rzekł hrabia. — Ale patrz pan, czy pański kolega nie zaczyna wysyłać ci jakiejś wiadomości?

— A, prawda; dziękuję panu.

— I cóż powiada? Rozumiesz to pan?

— Tak, pyta, czy jestem gotowy.

— A pan, co mu odpowiadasz?

— Wysyłam znak, który mówi mu, że jestem gotów, a mojemu drugiemu koledze po lewej, żeby się przygotował.

— To bardzo pomysłowe — stwierdził hrabia.

— Zobaczy pan — dodał z dumą poczciwiec — za pięć minut zacznie gadać.

— Mam więc pięć minut, czyli więcej, niż mi trzeba. Mogę panu zadać jedno pytanie?

— Ależ proszę.

— Lubisz pan ogrodnictwo?

— Pasjami.

— I byłbyś szczęśliwy, gdybyś zamiast ogródka na dwadzieścia stóp miał ogród na dwie morgi?

— Proszę pana! Zrobiłbym z niego raj na ziemi.

— Przy tysiącu franków pensji chyba żyjesz pan dość biednie, prawda?

— No biednie, ale jakoś się żyje.

— Tak, ale masz pan tylko taki nędzny ogródek...

— Och, no tak, wielki to on nie jest.

— A jeszcze aż się tu roi od tych koszatek, co panu wszystko pożerają.

— O, to moja plaga.

— Powiedz pan, co by się stało, gdybyś nieszczęściem odwrócił głowę akurat wtedy, gdy twój kolega z prawej nadawałby wiadomość?...

— Nie zobaczyłbym tego.

— I co by się stało?

— Nie mógłbym powtórzyć jego sygnałów.

— A potem?...

— A potem uznano by to za niedbalstwo i musiałbym zapłacić karę.

— Ile?

— Sto franków. Ach! — urzędnik aż zadrżał.

— Zdarzyło się to już panu? — spytał Monte Christo.

— Raz jeden, szczepiłem wtedy różę herbacianą.

— Mhm. A, co by się stało, gdybyś pan coś zmienił w sygnałach albo przekazał inne?

— O, to co innego. Wyrzuciliby mnie z pracy i straciłbym emeryturę.

— Trzysta franków, czy tak?

— Sto dukatów, tak. Rozumie pan, że nigdy bym czegoś takiego nie zrobił.

— Nawet za piętnastoletnią pensję? No, to chyba jest warte zastanowienia, czyż nie?

— Piętnaście tysięcy franków?

— Tak.

— Przerażasz mnie pan. Proszę pana, czy pan mnie chce skusić?

— Owszem! Piętnaście tysięcy franków, rozumiesz pan?

— Proszę pana, muszę spojrzeć na kolegę z prawej!

— E, lepiej popatrz pan na to, co ja panu pokazuję.

— Cóż to takiego? Banknoty!

— Ni mniej ni więcej. Jest ich piętnaście.

— A czyjeż są?

— Pańskie, jeśli zechcesz.

— Moje! — urzędnik aż zachłysnął się ze zdumienia.

— No tak, mój Boże, pańskie, i tylko pańskie.

— Proszę pana, kolega z prawej nadaje sygnały. Zbałamucił mnie pan i będę musiał zapłacić karę.

— Będzie to pana kosztować sto franków. Widzi pan sam, że bardzo się panu przydadzą te banknoty.

— Proszę pana, kolega z prawej zniecierpliwił się, powtarza sygnał.

— Niech sobie powtarza, a pan trzymaj.

I hrabia wsunął urzędnikowi plik banknotów do ręki.

— Ale to nie wszystko, mój panie. Za te piętnaście tysięcy nie wyżyjesz pan.

— Przecież nie stracę pracy.

— Owszem, stracisz, bo zamiast sygnałów, jakie przesyła ci kolega, nadasz inne.

— Oj, proszę pana, co też mi pan proponuje? Musiałby pan użyć siły...

— A właśnie zamierzam.

I Monte Christo wyjął z kieszeni drugi plik banknotów.

— Tu jest jeszcze dziesięć tysięcy. Razem z piętnastoma, które już pan masz, da to dwadzieścia pięć tysięcy. Za pięć tysięcy franków kupisz pan sobie śliczny domek i dwie morgi ziemi, a za pozostałe dwadzieścia tysięcy będziesz miał tysiąc rocznej renty.

— Ogród na dwie morgi, tysiąc franków na rok? O Boże! Boże!

— Bierz pan!

I Monte Christo siłą wcisnął banknoty w dłoń urzędnika.

— I co mam zrobić?

— To nic trudnego. Nadać te sygnały.

Monte Christo wyjął z kieszeni kartkę, na której były dokładnie nakreślone trzy znaki oraz numery oznaczające kolejność ich nadawania.

— Jak pan widzisz, nie ma tego dużo.

— Tak, ale...

— Będzie miał pan za to wspaniałe brzoskwinie i inne rzeczy.

Marchewka zadziałała.

Policzki płonęły poczciwcowi jak w gorączce, pocił się jak mysz — ale nadał jeden po drugim sygnały podane przez hrabiego, mimo rozpaczliwych sygnałów ze strony kolegi z prawej, który nie rozumiejąc, co się dzieje, zaczynał przypuszczać, że hodowca brzoskwiń

1 ... 97 98 99 100 101 102 103 104 105 ... 179
Idź do strony:

Darmowe książki «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz