Darmowe ebooki » Powieść » Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)



1 ... 101 102 103 104 105 106 107 108 109 ... 179
Idź do strony:
Następnie, po obiedzie, pod pretekstem rozmowy o przemyśle i podróżach, powypytywał ojca i syna, jaki tryb życia prowadzą — a oni, uprzedzeni, że mają otwarty kredyt właśnie u Danglarsa (pierwszy na jednorazową wypłatę czterdziestu ośmiu tysięcy franków, drugi na pensję roczną w wysokości pięćdziesiąt tysięcy), zachowywali się wobec bankiera czarująco, a nawet tak uniżenie, że niewiele brakowało, a uścisnęliby — dając upust wdzięczności — dłoń jego lokajom.

Jedna rzecz wzmogła szczególnie szacunek, a chciałoby się wręcz rzec: uwielbienie, jakie Danglars odczuwał dla pana Cavalcanti. Major, wierny zasadzie Horacego: nil admirari, dał dowód swojej wiedzy, wymieniając nazwę jeziora, w którym łowi się najlepsze lampredy i poprzestał na tym; zjadł swoją porcję, nie mówiąc już ani słowa. Danglars wniósł z tego, że tego rodzaju zbytek na stole był czymś zwyczajnym dla tego znakomitego potomka rodu Cavalcantich, który zapewne jadał w swojej Lukce pstrągi ze Szwajcarii i langusty z Bretanii, sprowadzane w taki sam sposób, jak lampredy i sterlety hrabiego.

Przyjął tedy z widocznym zadowoleniem takie oto oświadczenie pana Cavalcanti:

— Jutro będę miał honor złożyć panu wizytę w interesach.

— Pańska wizyta sprawi mi wielką radość — odpowiedział Danglars.

Po czym zaproponował majorowi, że jeśli nie sprawi mu przykrości chwilowe rozstanie z synem, odwiezie go do Hotelu Książęcego.

Cavalcanti odparł, że Andrea już od dawna prowadzi niezależne kawalerskie życie, a więc posiada również własne konie i powozy, a skoro nie przyjechali tu razem, nie widział powodu, dlaczego nie mieliby odjechać osobno.

Major wsiadł zatem do powozu Danglarsa; bankier umościł się koło niego, coraz bardziej oczarowany poglądami na temat porządku i oszczędności tego człowieka, który przecież jednocześnie dawał swojemu synowi pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie, co zakładało, że sam miał fortunę przynoszącą co najmniej pięćset tysięcy liwrów rocznie.

Andrea zaś, aby zrobić wrażenie wielkiego pana, wyłajał grooma, że nie zajechał po niego przed sam ganek, ale czekał przy bramie i naraził w ten sposób Andreę na przejście piechotą aż trzydziestu kroków.

Groom przyjął tę burę z pokorą i aby wstrzymać niecierpliwiącego się konia, który już grzebał w ziemi kopytem, ujął jedną ręką wędzidło, a drugą podał Andrei lejce. Młodzian pochwycił je i postawił lekko na schodkach stopę w lakierowanym trzewiku.

W tej samej chwili czyjaś ręka opadła na jego ramię. Młodzieniec odwrócił się, myśląc, że to Danglars albo Monte Christo zapomnieli mu czegoś powiedzieć i zatrzymali go w ostatniej chwili.

Ale zamiast jednego z nich ujrzał przed sobą dziwną, ogorzałą od słońca twarz, obrośniętą bujną brodą, w której jak karbunkuły błyszczały oczy; na ustach igrał szyderczy uśmiech, odsłaniając białe, równe i zdrowe zęby, a ostre i drapieżne jak u wilka lub szakala.

Głowę i szpakowate, ziemiste włosy osłaniała chustka w czerwoną kratę. Długi i wychudły korpus tego człowieka okrywała obrzydliwie poplamiona i podarta na strzępy bluza; pod nią można mu było zapewne policzyć wszystkie jego kości i mogłoby się wydawać, że chodząc, klekocze nimi jak szkielet. Ręka, którą wsparł na ramieniu Andrei, wydała się młodzieńcowi olbrzymia. Czy młody człowiek rozpoznał w świetle latarni tę twarz, czy też przeraził go straszliwy wygląd napastnika? Tego nie wiemy; dość że zadrżał i odskoczył.

— Czego ode mnie chcesz? — spytał.

— Niech mi panicz wybaczy — odpowiedział mężczyzna i dotknął ręką chustki — pewnie panu przeszkadzam, ale muszę pogadać z paniczem.

— Nie wolno żebrać wieczorem — zawołał groom i uczynił ruch, jakby chciał gwałtownie odpędzić natręta.

— Ja nie żebrzę, mój śliczny chłopaczku — rzekł nieznajomy, uśmiechając się tak ironicznie i tak złowróżbnie zarazem, że groom natychmiast się cofnął. — Chcę tylko zamienić dwa słówka z twoim paniczem, który mi dwa tygodnie temu dał pewne zlecenie.

— No, czego chcesz? Tylko, przyjacielu, mów prędko — rzekł z kolei Andrea, starając się, by służący nie zauważył jego zmieszania.

— Chciałbym... chciałbym... — szepnął mężczyzna w czerwonej chustce — abyś raczył oszczędzić mi trudu: nie chce mi się wracać pieszo do Paryża. Jestem bardzo zmęczony; nie jadłem takiego dobrego obiadku jak ty i ledwie trzymam się na nogach.

Młodzieniec wzdrygnął się na tak poufałe słowa.

— Ale w końcu, czego ode mnie chcecie? — zapytał.

— No, chcę, abyś był łaskaw wziąć mnie do tego ślicznego powozu i zawiózł do Paryża.

Andrea zbladł — i nic nie odpowiedział.

— No, po prostu przyszło mi nagle coś takiego do głowy — i mężczyzna w czerwonej chustce włożył ręce do kieszeni, spoglądając na młodzieńca wyzywająco — rozumiesz, mój mały Benedetto?...

Słysząc to imię, młodzieniec zreflektował się, gdyż podszedł do grooma i rzekł doń:

— Rzeczywiście, zleciłem coś temu człowiekowi, a teraz ma mi o tym opowiedzieć. Idź piechotą do rogatki, a potem weź sobie dorożkę, żebyś nie był na miejscu zbyt późno.

Zdziwiony groom odszedł.

— Przynajmniej odejdźmy trochę w cień — mruknął Andrea.

— O, jeśli o to ci idzie, sam znajdę dobre miejsce — rzekł mężczyzna w czerwonej chustce.

Wziął konia za uzdę i odprowadził tilbury w miejsce, gdzie rzeczywiście nikt nie mógłby dojrzeć, z jakimi honorami Andrea obchodzi się z nędzarzem.

— Naprawdę nie stoję o zaszczyt paradowania w pięknym powozie, jestem po prostu mocno zmęczony. A poza tym chciałbym pogadać z tobą o interesach.

— No, wsiadaj — rzekł Andrea.

Szkoda, że nie odbywało się to w dzień; zaiste, byłoby to ciekawe widowisko: włóczęga rozpierający się na haftowanych poduszkach, tuż obok wykwintnego chłopca, odgrywającego rolę stangreta.

Andrea poganiał konia aż do ostatniego domu wsi, nie przemówiwszy ani słowem do towarzysza; a ten tymczasem uśmiechał się i milczał, jakby radowała go niezmiernie przejażdżka tak dobrym środkiem lokomocji.

Zaledwie wyjechali za Auteuil, Andrea rozejrzał się wokół, aby się upewnić, że nikt nie może ich widzieć ani podsłuchać; zatrzymał konia, skrzyżował ramiona i zawołał:

— Dlaczego chcesz zakłócać mi spokój?

— Ale dlaczego, mój chłopaczku, przestałeś mi ufać?

— Kiedy ci okazałem brak zaufania?

— Kiedy? Jeszcze pytasz? Rozstajemy się na moście w Var i mówisz mi, że wybierasz się do Piemontu i Toskanii, a ty tymczasem lądujesz w Paryżu.

— A w czym ci to przeszkadza?

— Ależ w niczym. Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że mi to pomoże.

— Oho, to znaczy, że chcesz mnie pan zaszantażować.

— O, no wiesz! Takie brzydkie słowo!

— Panie Caderousse, nie uda się to panu.

— E, Boże kochany, nie gorączkuj się tak, mój mały. A przecież powinieneś wiedzieć, co to jest nieszczęście. Człowiek nieszczęśliwy staje się zazdrosny. Myślałem, że jesteś w Piemoncie albo w Toskanii, pracujesz jako tragarz albo przewodnik, i żal mi cię było z całego serca, jak własnego dziecka. Wiesz przecie, że cię zawsze nazywałem moim dzieckiem. Aż tu nagle widzę, jak przejeżdżasz przez rogatkę Bons-Hommes, w tilbury, z groomem, w ubranku jak spod igły. Coś takiego! Odkryłeś kopalnię złota, kupiłeś stanowisko agenta giełdowego czy co?

— Czyli, jak sam pan mówisz, jesteś zazdrosny.

— Ależ nie, jestem kontent, taki kontent, że chciałem ci pogratulować, mój malusi! Ale ponieważ nie byłem ubrany jak należy, zachowałem pewne środki ostrożności, aby cię nie skompromitować.

— Ładna ostrożność! Zaczepiłeś mnie pan przy służącym.

— E, a co miałem zrobić, dzieciaku? Zaczepiłem cię wtedy, kiedy mogłem. Konia masz prędkiego, powozik leciutki; a sam wyślizgujesz się jak węgorz. Gdyby mi się dziś nie udało, mógłbym cię już nigdy nie spotkać.

— Przecież widzisz pan, że się nie ukrywam.

— Masz szczęście. Chciałbym to samo powiedzieć o sobie, bo ja się niestety ukrywam, nie mówiąc o tym, że bałem się, iż możesz mnie nie rozpoznać. Ale rozpoznałeś mnie — ciągnął Caderousse ze złośliwym uśmiechem — no, to było milutkie z twojej strony.

— No, a czego panu trzeba?

— O, już mi nie mówisz na ty. Nieładnie, Benedetto, toć jesteśmy starzy kamraci. Uważaj, bo zacznę być wymagający.

Ta groźba zmniejszyła złość młodzieńca — ostudził ją powiew przymusu.

— Sam nieładnie postępujesz — rzekł — że się tak obchodzisz z dawnym towarzyszem. Jesteś marsylczykiem, a ja...

— To już wiesz, kim jesteś?

— Nie, ale wychowałem się na Korsyce. Ty jesteś stary i uparty, a ja jestem młody i uparty. Pomiędzy takimi jak my pogróżki nie doprowadzą do niczego dobrego, musimy zawrzeć jakąś ugodę. Czy to moja wina, że uśmiechnął się do mnie los, który ciebie wciąż prześladuje?

— A, to naprawdę się uśmiechnął? Nie nająłeś tego grooma ani tego powozu, ani tych ubranek? No, tym lepiej — zawołał Caderousse, a oczy zabłysły mu chciwością.

— O, dobrze o tym wiesz, skoroś mnie zaczepił — odparł Andrea, zdenerwowawszy się znowu. — Gdybym miał na głowie taką chustkę jak ty, na plecach taką szmatę, a na nogach takie dziurawe chodaki, nie zechciałbyś mnie poznać.

— I widzisz, źle o mnie myślisz, chłopaczku, a nie masz racji. Ale teraz, jak cię już znalazłem, któż mi zabroni, abym się ubrał w takie cienkie sukno, jak inni? Znam przecież twoje dobre serduszko: gdybyś miał dwa ubrania, dałbyś mi jedno. Przecie ja sam oddawałem ci moją zupę i fasolę, kiedyś był głodny.

— To prawda.

— Ależ byłeś nienażarty! Ciągle masz taki dobry apetyt?

— Pewnie, że tak — roześmiał się Andrea.

— No, to musiałeś sobie nieźle podjeść u tego księcia!

— To nie książę, zwyczajny hrabia.

— Hrabia? Jakiś bogacz, co?

— Tak, ale nie myśl sobie za dużo, nie jest zbyt przystępny.

— E, Boże kochany, nie martw się tak! Nie mam żadnych planów co do tego twojego hrabiego, zostawię go dla ciebie. Ale — i Caderousse uśmiechnął się znów złowróżbnie — trzeba mi będzie coś za to dać, rozumiesz?

— No, czego chcesz?

— Myślę, że za sto franków miesięcznie... Mógłbym wyżyć...

— Za sto franków?

— Ale byłoby dość kiepsko, sam rozumiesz. Ale za... Za sto pięćdziesiąt żyłbym całkiem zadowolony.

— No, to masz dwieście — rzekł Andrea i wsunął Caderousse’owi do ręki dziesięć złotych ludwików.

— Dobra — powiedział Caderousse.

— Przychodź co miesiąc do odźwiernego, a zawsze będzie na ciebie tyle czekało.

— O! I znowu mnie upokarzasz!

— A to czemu?

— Mam łazić do jakiegoś fagasa? Nie, kochaniutki, chcę mieć do czynienia tylko z tobą.

— No dobrze, zgłaszaj się do mnie na początku miesiąca. Póki będę dostawał rentę, ty też będziesz ją miał.

— No, no! Widzę, żem się nie omylił, jesteś zacny chłopak. To prawdziwe błogosławieństwo, kiedy szczęście spotyka takich jak ty. Ale opowiedz, jak ci się to przydarzyło.

— Ale co ci do tego?

— E, znowu mi nie ufasz?

— No nie... Dobrze: odnalazłem ojca.

— Prawdziwego?

— Do licha, póki będzie płacił...

— Będziesz go czcił i szanował... Bardzo słusznie. Jakże się zowie?

— Major Cavalcanti.

— A kto ci odnalazł tego papę?

— Hrabia Monte Christo.

— Słuchaj, podsuń mu mnie na dziadka, skoro prowadzi takie biuro pośrednictwa.

— Dobrze, wspomnę mu o tobie; ale tymczasem co zamierzasz robić?

— Troszczysz się o to? Zbytek łaski.

— Zdaje mi się przecież, że skoro ty interesujesz się mną — odpowiedział Andrea — mogę i ja zasięgnąć o tobie informacji.

— Racja, racja... Wynajmę sobie pokoik w jakimś porządnym domu, sprawię sobie przyzwoitą garderobę, będę się co dzień golił i chodził do kawiarni poczytać gazety. Wieczorami będę bywał w teatrze — porozumiem się z jakimś dowódcą klaki. Będę wyglądał na piekarza, co się wycofał z zawodu, dawno już o tym marzę.

— No, świetny pomysł! Jeśli tylko doprowadzisz go do skutku i będziesz rozsądny, wszystko pójdzie jak z płatka.

— Też mi się znalazł Bossuet! A ty, kim zamierzasz zostać?... Parem Francji?

— No, kto wie.

— Pan major Cavalcanti może nawet jest parem, ale niestety, obalili dziedziczne parostwo.

— Nie gadaj o polityce! Dostałeś, czego chciałeś, jesteśmy na miejscu, zeskakuj, już cię nie ma.

— O nie, przyjacielu!

— Jak to nie?

— Zastanów się tylko, mój malutki: czerwona chustka na głowie, buty w rozsypce, żadnych dokumentów, a za to dziesięć złotych napoleonów w kieszeni, nie licząc tego, co tam było, a co razem daje dwieście franków; przecież zatrzymaliby mnie na rogatkach jak nic! Musiałbym się wtedy przyznać, aby się wytłumaczyć, że to ty mi dałeś te dziesięć napoleonów. No i śledztwo: dowiadują się, że opuściłem Tulon bez pożegnania i odstawiają mnie nad Morze Śródziemne. Znowu staję się tylko i wyłącznie numerem 106 i żegnaj śnie, aby wyglądać jak emerytowany piekarz! Nie, nie, synku, wolę ja sobie mieszkać w stolicy i cieszyć się szacunkiem.

Andrea zmarszczył brwi — jak wiemy i jak sam się tym chwalił, nie był dobrym chłopcem. Przystanął na chwilę, błyskawicznie rozejrzał się wokół, a jego ręka wśliznęła się niewinnie do kieszeni i zaczęła delikatnie odwodzić kurek pistoletu kieszonkowego.

Ale Caderousse nie spuszczał go z oka: założył ręce w tył i powolutku otworzył długi hiszpański nóż, który na wszelki wypadek miał zawsze przy sobie.

Jak widać, dwaj przyjaciele byli godni siebie i doskonale się zrozumieli; ręka Andrei opuściła niewinnie kieszeń, podniosła się do rudych wąsów i przygładziła je.

— Dobrze — rzekł — czyli będziesz sobie żyć szczęśliwie?

— Będę się starał, ile wlezie — odpowiedział były oberżysta, chowając nóż do rękawa.

— No to jedźmy do Paryża. Ale jakże przejdziesz przez rogatkę, aby nie wzbudzić podejrzeń? W takim stroju ryzykujesz chyba więcej w powozie niż na piechotę.

— Chwileczkę, a zobaczysz.

Włożył cylinder Andrei i obszerną opończę, którą w powozie zostawił groom, po czym przybrał obrażoną minę, jak lokaj z dobrego domu, kiedy pan sam powozi.

Przejechali rogatkę bez przeszkód.

Przy pierwszej napotkanej przecznicy Andrea zatrzymał konia i Caderousse wyskoczył z kabrioletu. Zagłębił się w uliczce i zaraz znikł.

— Niestety! — westchnął

1 ... 101 102 103 104 105 106 107 108 109 ... 179
Idź do strony:

Darmowe książki «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz