Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Villefort do tej pory nie tknął ani jednego z kielichów, które stały przed nim, napełnione różnymi rzadkimi gatunkami win — teraz porwał pierwszy lepszy i opróżnił go duszkiem.
Monte Christo odczekał chwilę, po czym, wśród ciszy, jaka zapadła po słowach Château-Renaud, powiedział:
— Dziwne, panie baronie, ale to samo przyszło mi do głowy, gdy po raz pierwszy wszedłem do środka i dom wydał mi się tak posępny, że nigdy bym go nie kupił, gdyby mój intendent nie załatwił wcześniej tej sprawy. Nicpoń musiał dostać coś w łapę od notariusza.
— To możliwe — wyjąkał Villefort, usiłując się uśmiechnąć — ale proszę mi wierzyć, że nie brałem udziału w tym przekupstwie. Pan de Saint-Méran chciał koniecznie sprzedać ten dom, część posagu swojej wnuczki, bo gdyby jeszcze stał tak niezamieszkały przez parę lat, popadłby w ruinę.
Tym razem zbladł Morrel.
— Był tu zwłaszcza jeden taki pokój — podjął Monte Christo — pokój na pozór zwyczajny, pokój jak każdy inny, obity czerwonym adamaszkiem. A wydał mi się — sam nie rozumiem, czemu — dramatyczny jak nie wiem co.
— A dlaczego — zapytał Debray — dlaczego dramatyczny?
— Czy rozumiemy dokładnie rzeczy, które wyczuwamy instynktownie? — rzekł Monte Christo. — Czyż nie zdarzają się takie miejsca, które wprost tchną jakimś smutkiem? Dlaczego? Nie wiemy. Może kojarzą się nam z tym jakieś wspomnienia, może kaprys myśli przenosi nas w inne czasy, inne miejsce, które nie mają zapewne żadnego związku z czasami, w których żyjemy i miejscem, w którym jesteśmy. W każdym razie pokój ten przypomniał mi w plastyczny sposób pokój markizy de Ganges lub sypialnię Desdemony. O, właśnie! Skoro skończyliśmy obiad, mogę teraz państwu pokazać ten pokój, a potem pójdziemy na kawę do ogrodu: po obiedzie spektakl.
I Monte Christo spojrzał pytająco — pani de Villefort wstała, Monte Christo wstał więc także i wszyscy poszli za ich przykładem.
Pan de Villefort i pani Danglars siedzieli jeszcze przez chwilę, jak przykuci do miejsca. Spojrzeli na siebie pytająco, nie mówiąc ni słowa, nieruchomi, zmrożeni.
— Słyszał pan? — odezwała się pani Danglars.
— Trzeba tam pójść — odpowiedział Villefort i wstając, podał jej ramię.
Goście rozproszyli się już po domu: pchała ich ciekawość, wszyscy byli pewni, że zwiedzanie nie ograniczy się do tego jednego pokoju i że można będzie obejrzeć całą resztę tej rudery, którą Monte Christo przekształcił na pałac.
Wszyscy wyszli więc czym prędzej z jadalni.
Monte Christo poczekał jeszcze na tych dwoje, którzy się tak ociągali; a gdy i oni wyszli, zamknął pochód, uśmiechając się w taki sposób, że gdyby któryś z gości mógł pojąć ów uśmiech, przeraziłby się dużo bardziej, niż widokiem sławetnego pokoju, do którego zmierzali.
Najpierw jednak rzeczywiście zwiedzono po kolei inne apartamenty; pokoje urządzone jak na Wschodzie, bez mebli, a nawet bez łóżek, ale za to pełne sof, poduszek, fajek i broni; salony obwieszone obrazami starych mistrzów i buduary obite chińskimi tkaninami o kapryśnych barwach i fantastycznych deseniach.
Na koniec wszyscy znaleźli się w słynnym pokoju.
Nie było w nim nic szczególnego, poza tym, że chociaż zapadał już zmrok, nie zapalono tu świateł; uderzał też jego staroświecki wygląd, tym bardziej, że wszystkie inne pokoje zostały całkowicie odnowione.
To wystarczyło, aby nadać mu posępny charakter.
— Och! — zawołała pani de Villefort. — Wygląda naprawdę przerażająco!
Pani Danglars chciała wybełkotać kilka słów — ale nikt nic nie dosłyszał.
Każdy rzucił jakąś uwagę, a uwagi te sprowadzały się do jednego: że pokój obity czerwonym adamaszkiem ma w sobie rzeczywiście coś złowróżbnego.
— Prawda? — zagadnął Monte Christo. — Spójrzcie, jak dziwacznie wygląda to łóżko, co za ponure, krwawe obicia! A te dwa pastelowe portrety, wyblakłe od wilgoci? Czyż te blade wargi i oczy pełne przerażenia nie zdają się mówić: „Widziałem!”.
Villefort posiniał, pani Danglars osunęła na szezlong stojący przy kominku.
— O, nie boi się pani siadać na tym szezlongu? Może właśnie tutaj została popełniona zbrodnia! — rzekła pani de Villefort z uśmiechem.
Pani Danglars zerwała się natychmiast.
— A to jeszcze nie wszystko — rzekł Monte Christo.
— A co jeszcze? — zapytał Debray, któremu nie umknęło wzruszenie pani Danglars.
— No właśnie, co jeszcze? — zapytał Danglars. — Bo przyznam się państwu, że nic tu nadzwyczajnego nie widzę. A pan, panie majorze?
— Och, my to mamy w Pizie wieżę Ugolina, w Ferrarze więzienie Tassa, a w Rimini pokój Paola i Franceski — oświadczył Cavalcanti.
— To prawda, ale nie macie takich schodków — odparł Monte Christo, otwierając drzwi ukryte w ścianie. — Spójrzcie państwo i powiedzcie, co o nich sądzicie?
— Ależ są kręte i ponure! — roześmiał się Château-Renaud.
— Nie wiem, czy to wino z Chios tak skłania do melancholii — rzekł Debray — ale cały dom widzę w jakichś ponurych barwach.
Od chwili, gdy wspomniano o posagu Valentine, Morrel chodził smutny i nic nie mówił.
— Proszę sobie wyobrazić — ciągnął Monte Christo — jak wśród ciemnej, burzliwej nocy jakiś Otello albo ksiądz de Ganges schodzi krok po kroku po tych schodach, niosąc jakieś straszne zawiniątko, chcąc je ukryć czym prędzej przed okiem ludzkim, jeśli już nie przed okiem Boga...
Pani Danglars zasłabła na ramieniu Villeforta, który musiał się aż oprzeć o ścianę.
— O Boże, co się pani stało? — zawołał Debray. — Jak pani pobladłaś!
— Co jej jest? — rzekła pani de Villefort. — Ależ to proste. Pan hrabia de Monte Christo opowiada nam straszliwe historie, abyśmy poumierali ze strachu i pani baronowa się przeraziła.
— Oczywiście — przytaknął Villefort. — Oj, hrabio, naprawdę wystraszy nam pan damy.
— Co pani jest? — powtórzył Debray szeptem swoje pytanie.
— Nic, nic — odparła z wysiłkiem — potrzeba mi tylko świeżego powietrza.
— Chce pani zejść do ogrodu? — zapytał Debray, podając jej ramię i zwracając się w stronę schodów.
— Nie, nie — odpowiedziała. — Już wolę zostać tutaj.
— O, mój Boże — uśmiechnął się Monte Christo — to przecież tylko dzieło wyobraźni. Równie dobrze możemy sobie wystawić, że to była sypialnia dobrej, zacnej matki. To łóżko osłonięte purpurową kotarą nawiedziła bogini Lucina, a po tych tajemniczych schodkach, aby nie zakłócić snu krzepiącego położnicę, schodzi po cichu lekarz albo mamka, a może sam ojciec, niosąc śpiące dziecko?...
Ale ten pogodny obraz bynajmniej nie uspokoił pani Danglars — jęknęła i zemdlała naprawdę.
— Pani Danglars zasłabła — wyjąkał Villefort. — Może by ją zanieść do powozu?
— O Boże! — zawołał Monte Christo. — Nie mam ze sobą flakonika!
— Ale ja mam — rzekła pani de Villefort.
I podała hrabiemu flakonik napełniony czerwonym płynem, podobnym zupełnie do tego, który tak dobrze podziałał na Edwardka.
— A! — zdziwił się i wziął z rąk pani de Villefort flakonik.
— Tak — szepnęła — spróbowałam zastosować pański przepis.
— I udało się?
— Tak mi się zdaje.
Przeniesiono panią Danglars do sąsiedniego pokoju.
Monte Christo zwilżył jej usta jedną kroplą czerwonego płynu i pani Danglars odzyskała przytomność.
— Ach! Co za okropny sen! — westchnęła.
Villefort ścisnął mocno jej rękę, chcąc dać jej do zrozumienia, że to wcale nie był sen.
Rozejrzano się za panem Danglarsem; ale że bankier nie był usposobiony do poetyckich wzruszeń — zszedł do ogrodu i gawędził z panem Cavalcantim ojcem o projekcie linii kolejowej z Livorno do Florencji.
Monte Christo wydawał się być w rozpaczy. Ujął ramię pani Danglars i zaprowadził do ogrodu, gdzie ujrzeli, jak pan Danglars pije kawę w towarzystwie panów Cavalcanti.
— Naprawdę tak bardzo panią przestraszyłem? — zagadnął hrabia.
— E, nie, ale wie pan, różne rzeczy wywierają na nas różne wrażenie w zależności od naszego stanu ducha.
Villefort zmusił się do uśmiechu.
— A wtedy — dodał — wystarczy jakaś hipoteza, rozumie pan, jakaś chimera...
— Cóż — odparł Monte Christo — uwierzą mi państwo lub nie, ale jestem pewien, że w tym domu popełniono zbrodnię.
— Niech pan uważa — rzekła pani de Villefort — jest między nami prokurator!
— A to bardzo dobrze — odpowiedział Monte Christo — jeśli tak się składa, skorzystam z tego i złożę zeznanie.
— Zeznanie? — powtórzył Villefort.
— Tak, i to wobec świadków.
— Wszystko to jest bardzo zajmujące — wtrącił Debray — a jeśli rzeczywiście miała tu miejsce jakaś zbrodnia, taka wiadomość wybitnie pomoże nam w trawieniu.
— A miała miejsce — oświadczył Monte Christo. — Proszę, tędy, panowie, tędy, panie prokuratorze. Aby zeznanie było ważne, muszę je uczynić wobec właściwych czynników.
Monte Christo wziął pod ramię Villeforta, nie puszczając bynajmniej ramienia pani Danglars i zaciągnął ich pod platan, gdzie mrok był najgłębszy.
Pozostali goście podążyli za nimi.
— O, właśnie — odezwał się Monte Christo i tupnął w ziemię — tu, w tym miejscu, aby zasilić stare drzewa, kazałem wykopać dół i nasypać próchnicy. I gdy robotnicy zaczęli kopać, odkryli kuferek, a raczej okucia po nim. Pomiędzy nimi leżał szkielecik noworodka. To już nie jest żaden mój wymysł.
Monte Christo poczuł, jak sztywnieje ręka pani Danglars i drży ramię Villeforta.
— Noworodek? — powtórzył Debray. — Do diabła! To już poważna sprawa.
— Hm, a więc nie myliłem się — rzekł Château-Renaud — gdy utrzymywałem, że domy, jak ludzie, mają swoją duszę i oblicze, i że w ich wyglądzie odbija się ich wnętrze. Ten dom wyglądał smutno, bo miał wyrzuty sumienia, a miał te wyrzuty, bo taił zbrodnię.
— Och, ale przecież nie wiadomo, czy to była zbrodnia — odezwał się Villefort, zdobywając się na ostatni wysiłek.
— Jak to? Zakopać żywcem niemowlę w ogrodzie to nie zbrodnia? — zawołał Monte Christo. — A więc jak pan nazwie taki czyn, prokuratorze?
— Ale co nam mówi, że dziecko zostało pogrzebane żywcem?
— Ale po co by je tu grzebano, gdyby nie żyło? W tym ogrodzie nigdy nie było cmentarza.
— Jaka kara spotyka w tym kraju dzieciobójcę? — zapytał prostolinijnie major Cavalcanti.
— O Boże, po prostu ścinają takiemu łeb, i tyle! — odparł Danglars.
— Ach tak, ścinają mu łeb? — zdziwił się Cavalcanti.
— Podobno... Czy tak, panie prokuratorze? — spytał Monte Christo.
— Tak, panie hrabio — odparł prokurator głosem, w którym nie było już nic ludzkiego.
Monte Christo stwierdził, że dwie osoby, dla których przygotował całą tę scenę, nie wytrzymają już nic więcej, i aby nie przeciągać struny:
— Ale, ale, a kawa? — rzekł. — Chyba zapomnieliśmy o kawie?
I zaprowadził gości do stołu, ustawionego na trawniku.
— Doprawdy, panie hrabio — westchnęła pani Danglars — wstyd się przyznać do własnej słabości, ale te wszystkie okropne historie mną wstrząsnęły. Muszę usiąść, przepraszam.
I osunęła się na krzesło.
Monte Christo ukłonił się jej i zbliżył się do pani de Villefort.
— Zdaje mi się, że pani Danglars przydałby się jeszcze flakonik pani.
Nim jednak pani de Villefort podeszła do przyjaciółki, prokurator zdołał szepnąć pani Danglars na ucho:
— Muszę z panią pomówić.
— Kiedy?
— Jutro.
— Gdzie?
— U mnie, w prokuraturze, jeśli pani pozwoli. Tam najbezpieczniej.
— Przyjdę.
W tejże chwili przystanęła obok pani de Villefort.
— Dziękuję ci, kochana — rzekła pani Danglars, próbując się uśmiechnąć. — Już przeszło, już mi lepiej.
Zbliżała się noc; pani de Villefort objawiła chęć powrotu do Paryża, na co nie odważyła się do tej pory pani Danglars, chodź widać było wyraźnie, że źle się czuje.
Na życzenie żony pan de Villefort pierwszy dał znak do odjazdu. Zaproponował pani Danglars miejsce w swoim landzie, aby przyjaciółka mogła się nią zaopiekować. Pan Danglars na nic nie zwracał uwagi, zajęty nadzwyczaj ciekawą rozmową na tematy przemysłowe z panem Cavalcanti.
Monte Christo, prosząc panią de Villefort o flakonik, spostrzegł jednocześnie, że pan de Villefort podszedł do pani Danglars; a wyciągając wnioski z sytuacji, domyślił się, czego od niej chciał prokurator, choć szeptał tak cicho, że zaledwie słyszała to sama pani Danglars.
Nie zatrzymywał Morrela, Debray’a i Château-Renauda, którzy odjechali konno, ani obu pań, które wsiadły do landa pana de Villefort. Danglars tymczasem, coraz bardziej zachwycony panem Cavalcanti, zaprosił go do swego powozu.
Andrea Cavalcanti zaś wsiadł do swego tilbury. Czekało nań przed bramą; groom, ubrany wedle kanonów mody angielskiej, ale z dużą przesadą, wspinał się na palce, przytrzymując za uprzęż olbrzymiego konia stalowej maści.
Andrea nie mówił zbyt wiele podczas obiadu; ustrzegła go przed tym jego wrodzona inteligencja — lękał się bowiem całkiem naturalnie, by nie strzelić jakiegoś głupstwa w towarzystwie ludzi tak bogatych i tak wysoko postawionych; zapewne też z lekką obawą zerkał na prokuratora królewskiego.
Po obiedzie obu panów Cavalcanti zagarnął dla siebie pan Danglars: zmierzywszy szybkim spojrzeniem sztywnego majora i nieco nieśmiałego syna, wspomniawszy, że są oni gośćmi hrabiego, wpadł na myśl, że stary Cavalcanti to jakiś nabab, który przybył do Paryża, aby doszlifować edukację jedynaka w wielkim świecie.
Z wielkim tedy upodobaniem kontemplował olbrzymi diament migoczący na małym palcu majora, major bowiem jako człowiek rozsądny i doświadczony, z obawy, by nic złego nie przydarzyło się jego banknotom, obrócił je natychmiast na przedmiot wartościowy.
Uwagi (0)