Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Ramię w ramię, we fraku aż pachnącym nowością kroczył z uśmiechem na ustach wicehrabia Andrea Cavalcanti, ów pełen szacunku dla rodziciela syn, którego także już znamy.
Trzej młodzi ludzie stali właśnie razem i gwarzyli; ich spojrzenia przeniosły się z ojca na syna — i tu oczywiście zatrzymały się na dłużej, nie pomijając żadnego szczegółu.
— Cavalcanti? — rzekł Debray.
— No, no, piękne nazwisko — zauważył Morrel.
— O tak — dorzucił Château-Renaud. — Włosi nazywają się dobrze, ale ubierają się fatalnie.
— Wybredny jesteś — odparł Debray. — Ubiera się u świetnego krawca, a frak jest prosto spod igły.
— I właśnie to mu zarzucam. Wygląda tak, jakby ubrał się w ten sposób po raz pierwszy w życiu.
— Co to za jedni? — zapytał Danglars hrabiego.
— Słyszałeś pan: panowie Cavalcanti.
— To tylko nazwisko, nic mi to nie mówi.
— A, prawda, zapomniałem, że pan nie znasz naszej włoskiej szlachty. Powiedzieć: Cavalcanti, to to samo, co powiedzieć: ród książęcy.
— Ładną mają fortunkę? — zaciekawił się bankier.
— Kolosalną.
— Cóż porabiają w życiu?
— Próbują je jakoś przejeść, ale nie bardzo im to wychodzi. Mają zresztą u pana kredyt, powiedzieli mi o tym przedwczoraj, kiedy u mnie byli. I zaprosiłem ich głównie ze względu na pana. Przedstawię ich panu.
— Ale zdaje mi się, że bardzo czysto mówią po francusku — zauważył Danglars.
— Syn wychowywał się w jakimś kolegium na Południu, w Marsylii albo gdzieś w okolicach. Przekona się pan, jaki rozentuzjazmowany.
— Czym? — zagadnęła baronowa.
— Francuzkami, droga pani. Chce się absolutnie ożenić z paryżanką.
— Też sobie wymyślił! — wzruszył ramionami Danglars.
Pani Danglars spojrzała na niego w sposób, który w każdej innej sytuacji zwiastowałby burzę; ale po raz drugi nie zareagowała.
— Baron chyba jest dziś mocno zasępiony — szepnął Monte Christo pani Danglars. — Czyżby przypadkiem chciano go posadzić na stołku ministra?
— Nie, nie, o ile wiem. Myślę raczej, że przegrał coś na giełdzie i sam nie wie, na kim się wyładować.
— Państwo de Villefort! — zawołał Baptysta.
Weszły zaanonsowane osoby.
Pan de Villefort, choć umiał zachować zimną krew, był wyraźnie poruszony.
Gdy się witali, Monte Christo poczuł, że drżała mu dłoń.
— O, tylko kobiety umieją się maskować — szepnął do siebie Monte Christo, spoglądając na panią Danglars, która uśmiechała się do prokuratora i całowała jego żonę.
Po zwykłych uprzejmościach hrabia zauważył, że Bertuccio krzątający się do tej pory w kredensie, wśliznął się do saloniku przylegającego do sali, w której byli goście. Poszedł do niego.
— Czego się pan chcesz dowiedzieć, Bertuccio? — zagadnął.
— Ekscelencja nie powiedział mi, ile osób będzie przy stole.
— Policz pan sam.
— Wszyscy już przybyli?
— Tak.
Bertuccio zerknął przez szparę w drzwiach.
Monte Christo nie spuszczał zeń oka.
— O Boże! — zawołał Bertuccio.
— Co się stało?
— Ta kobieta... ta kobieta! — No ta, w białej sukni, cała w diamentach!... ta blondynka!...
— Pani Danglars?
— Nie wiem jak się nazywa. Ale to ona, panie hrabio! To ona! Kobieta z ogrodu! Ta w ciąży! Ta, która spacerowała, czekając na!... Czekając...
Bertuccio stanął z otwartymi ustami, blady, z najeżonym włosem.
— No, na kogo?
Bertuccio nie odpowiedział i tylko wskazał palcem Villeforta, mniej więcej takim gestem, jak Makbet wskazywał Banka.
— O!... O!... — wyszeptał. — Widzi pan? To on.
— On?!... Pan de Villefort, prokurator królewski? Oczywiście, że go widzę.
— Więc ja go nie zabiłem?!
— No coś takiego! Chybaś oszalał, mój dobry Bertuccio.
— To on nie umarł?
— Ależ nie! Widzisz przecież, że żyje. Pewnie zamiast wbić mu nóż między szóste i siódme żebro po lewej stronie, jak to zwykle czynią pańscy ziomkowie, ugodziłeś go nieco wyżej lub niżej. A prawnicy mają twardy żywot — albo raczej wszystko, coś mi opowiedział, to nieprawda, zmyśliłeś to sobie, przyśniło ci się, miałeś przywidzenia. Nie przetrawiłeś dobrze myśli o zemście i zasnąłeś, zaciążyło ci to na żołądku i przyśniły ci się jakieś koszmary, ot i wszystko. No, uspokój się i policz: państwo de Villefort to dwoje; pan i pani Danglars — czworo; pan de Château-Renaud, pan Debray i pan Morrel to siedmioro; pan major Cavalcanti, ośmioro.
— Ośmioro — powtórzył Bertuccio.
— Ale dokąd to, dokąd, do diabła, ależ panu śpieszno! Zapomniałeś pan o jeszcze jednym gościu. Tam, trochę bardziej na lewo... o, tam... to ten młodzieniec w czerni, pan Andrea Cavalcanti, ogląda sobie Madonnę Murilla, o, właśnie się odwraca.
Tym razem Bertuccio omal nie krzyknął — ale spojrzenie Monte Christa wstrzymało mu głos.
— Benedetto! — szepnął. — Fatalność!
— Bije wpół do siódmej, panie Bertuccio — rzekł surowo hrabia. — Mówiłem, że o tej porze siądziemy do stołu. Wiesz dobrze, że nie lubię czekać.
I Monte Christo wszedł do salonu, gdzie czekali goście; a tymczasem Bertuccio chwiejnie powrócił do jadalni, podpierając się o ściany.
Pięć minut później otwarły się podwoje salonu.
Na progu stanął Bertuccio i czyniąc ostatni heroiczny wysiłek, jak Vatel w Chantilly, oznajmił:
— Panie hrabio, podano do stołu.
Monte Christo podał ramię pani de Villefort.
— Panie prokuratorze — rzekł — racz podać ramię pani baronowej.
Villefort usłuchał — i wszyscy przeszli do jadalni.
Było oczywiste, że gości zmierzających do jadalni nurtowała jedna i ta sama myśl.
Zapytywali się, jaka niezwykła siła sprowadziła ich do tego domu; ale choć wszyscy się dziwili, a niektórych dręczył niepokój, nikt nie żałował, że się tam znalazł.
A przecież znajomość z hrabią była świeżej daty, gospodarz był człowiekiem ekscentrycznym i samotnikiem, nikt nie wiedział, skąd pochodziła jego niemal bajeczna fortuna — powinno to skłaniać mężczyzn do ostrożności, a kobietom wręcz nie wypadało wchodzić do tego domu, w którym brak było kobiety, aby je stosownie przyjąć. A jednak mężczyźni zlekceważyli ostrożność, a kobiety konwenanse, pchnięci ostrogą niepohamowanej ciekawości.
I nawet panowie Cavalcanti — sztywny ojciec i nonszalancki syn — wydawali się przejęci, znalazłszy się w towarzystwie zupełnie obcych im osób u tego człowieka, którego zamiarów nie potrafili pojąć.
Pani Danglars aż drgnęła, kiedy pan de Villefort podszedł do niej, aby na zaproszenie Monte Christa podać jej ramię, a pan de Villefort czuł, jak zaćmiło mu się przed oczyma, osłoniętymi złotymi okularami, gdy baronowa wsunęła mu rękę pod ramię.
Ich wzruszenie nie uszło uwagi hrabiego; bo też zachowanie tych dwojga ludzi w tak banalnej sytuacji mogłoby stanowić ciekawy przedmiot badań dla każdego obserwatora.
Pan de Villefort miał po prawej ręce panią Danglars, a po lewej Morrela.
Hrabia siedział pomiędzy panią de Villefort a Danglarsem.
Debray został usadzony między panami Cavalcanti, a Château-Renaud między panią de Villefort i Morrelem.
Uczta była wspaniała.
Monte Christo postanowił całkowicie przeciwstawić się zwyczajom paryskim i zaspokoić bardziej ciekawość biesiadników, niż ich apetyt. Była to więc uczta wschodnia, ale taka, jak zapewne wyglądały biesiady w arabskich baśniach.
W chińskich wazach i japońskich czarach ułożone były w piramidach wszelkie owoce, jakie cztery strony świata mogą dostarczyć, nietknięte i smakowite, do europejskiego rogu obfitości.
Rzadkie ptaki o wspaniałym upierzeniu, olbrzymie ryby na podłużnych srebrnych półmiskach, wina egejskie z Azji Mniejszej i południowej Afryki, zamknięte w butelkach o dziwacznych kształtach, których sam wygląd jeszcze przydawał smaku, defilowały — niczym na uczcie u Apicjusza — przed paryżanami, którzy byli w stanie zrozumieć, że można wydać tysiąc ludwików na obiad dla dziesięciu osób, ale pod warunkiem, że jak u Kleopatry będzie się jadło perły albo piło — jak u Wawrzyńca Medyceusza — płynne złoto.
Wobec ogólnego zdumienia Monte Christo jął się śmiać i żartować sam z siebie.
— Drodzy panowie — rzekł — sami przyznacie, że kto dojdzie do pewnego stopnia majątku, zaczyna potrzebować już wyłącznie rzeczy zbędnych, tak jak panie przyznają mi, że osiągnąwszy pewien stopień egzaltacji, zwracamy uwagę już tylko na ideał. Idąc dalej w tym kierunku, czymże jest cudowność? Tym, czego nie rozumiemy. Czym jest dobro, którego pragniemy? Tym, czego nie możemy zdobyć. I dlatego całe moje życie spędzam na tym, aby oglądać to, czego nie mogę zrozumieć, i zdobywać rzeczy, których zdobyć nie można. Udaje mi się to za pomocą dwóch środków: pieniędzy i woli. Aby doścignąć jakąś moją fantazję, okazuję taką samą wytrwałość, jaką pan Danglars, gdy buduje linię kolejową albo pan de Villefort, gdy chce skazać na śmierć człowieka; pan Debray — gdy pragnie zaprowadzić pokój w jakimś królestwie; pan de Château-Renaud — gdy się chce spodobać kobiecie; a pan, panie Morrel, gdy chcesz ujarzmić konia, którego nikt nie zdołał ujeździć. A więc na przykład popatrzcie państwo na te ryby: jedna urodziła się pięćdziesiąt mil od Petersburga, a druga pięć mil od Neapolu. Czy to nie zabawne mieć je razem na jednym stole?
— Cóż to za ryby? — spytał Danglars.
— Pan de Château-Renaud mieszkał w Rosji, powie panu, jak się nazywa jedna, a pan major Cavalcanti jako Włoch powie panu coś o drugiej.
— To chyba sterlet — rzekł Château-Renaud.
— Właśnie tak!
— A tamta — odezwał się Cavalcanti — o ile się nie mylę, to lampreda.
— Oczywiście. A teraz proszę zapytać, panie baronie, gdzie się poławia te ryby.
— Sterlety tylko w Wołdze — rzekł Château-Renaud.
— O ile wiem, tylko w jeziorze Fusaro można znaleźć lampredy takiej wielkości — oznajmił Cavalcanti.
— Niemożliwe! — zakrzyknęli goście.
— No właśnie, i to mnie najwięcej bawi — rzekł Monte Christo. — Jestem jak Neron: cupitor impossibilium. Ale widzę, że w tej chwili państwa też bawi. I dlatego to mięso, które w rzeczywistości chyba nie dorównuje okoniowi czy łososiowi, wyda się wam zaraz wyśmienite — bo myśleliście, że nie sposób go zdobyć, a jednak jest tu, na stole.
— Ale jak przetransportować takie ryby do Paryża?
— O, nic prostszego. Przyjechały w dwóch beczkach wysłanych jedna trzciną i wodorostami rzecznymi, a druga — sitowiem i roślinami z jeziora. Załadowano je na specjalny furgon. W ten sposób sterlet żył sobie dwanaście dni, a lampreda osiem, a żyłyby sobie dalej, gdyby nie mój kucharz, który usmażył sterleta w mleku, a lampredę w winie. O, ale pan Danglars mi chyba nie wierzy?
— A przynajmniej bardzo wątpię — odpowiedział Danglars, uśmiechając się jak zwykle prostacko.
— Baptysto — rzekł Monte Christo — każ tu przynieść innego sterletę i lampredę, wiesz, te, które przyjechały w innych beczkach i które jeszcze żyją.
Danglars wytrzeszczył oczy, a zebrani klasnęli w dłonie.
Czterech służących przyniosło dwie beczki przystrojone algami; pluskały się w nich po jednej ryby, podobne do tych, które podano na stół.
— Ale dlaczego po dwie z każdego gatunku? — zapytał Danglars.
— Bo jedna mogła przecież umrzeć — odpowiedział z prostotą Monte Christo.
— O, jesteś pan naprawdę cudotwórcą — rzekł Danglars. — Filozofowie mogą sobie mówić, co chcą — być bogatym to wspaniała rzecz.
— A zwłaszcza, gdy się ma takie pomysły — dodała pani Danglars.
— O, pani baronowa czyni mi zbyt wielki zaszczyt. Ten zwyczaj był bardzo w cenie u starożytnych Rzymian. Pliniusz opowiada, że z Ostii sprowadzano do Rzymu pewien gatunek ryb o nazwie mulus — to zapewne nasza dorada. Niewolnicy nieśli je na głowach, przekazując je co jakiś czas po drodze następnym. Mieć żywą doradę, to był dopiero zbytek; ale było też ciekawe patrzeć, jak umiera: kilkakrotnie zmieniała wtedy barwę, przechodziła przez wszystkie kolory tęczy — a potem odsyłało się ją do kuchni. Jej agonia stanowiła jedną z jej zalet. Gdyby nie widziano dorady za życia, gardzono by nią po śmierci.
— No tak, ale z Ostii do Rzymu jest tylko siedem mil — zauważył Debray.
— A tak, to prawda. Ale gdybyśmy nie prześcignęli Lukullusa, nie mielibyśmy żadnej zasługi, bo przecież urodziliśmy się tysiąc osiemset lat po nim — odparował Monte Christo.
Panowie Cavalcanti wybałuszyli oczy, ale mieli na tyle rozsądku, żeby się nie odezwać.
— Wszystko to jest godne podziwu — rzekł Château-Renaud — ale przyznam się, że największe wrażenie robi na mnie prędkość, z jaką jest pan obsługiwany. Przecież kupił pan hrabia ten dom zaledwie pięć czy sześciu dni temu?
— Na pewno nie więcej — przytaknął Monte Christo.
— A jestem pewien, że w ciągu tych paru dni uległ zupełnemu przekształceniu. Jeśli dobrze pamiętam, było tu inne wejście, a dziedziniec był wybrukowany i zupełnie pusty. Dziś jest tam wspaniały trawnik otoczony drzewami, które wyglądają na sto lat.
— No cóż, po prostu lubię zieleń i cień — rzekł Monte Christo.
— Rzeczywiście — wtrąciła pani de Villefort. — Dawniej wchodziło się przez drzwi od drogi, właśnie tamtędy wniósł mnie pan do domu, gdy tak cudownie ocalił mi pan życie.
— Tak, droga pani, ale inne wejście bardziej mi się spodobało: przez kraty widać Lasek Buloński — rzekł Monte Christo.
— I to wszystko w ciągu czterech dni? — zdumiał się Morrel. — To jakiś cud!
— No, to naprawdę cud, zrobić ze starego domu zupełnie nowy — rzekł Château-Renaud. — Bo dom był naprawdę stary, a do tego bardzo ponury. Matka przysłała mnie tutaj parę lat temu, abym go obejrzał, gdy pan de Saint-Méran wystawił go na sprzedaż.
— Pan de Saint-Méran? — zdziwiła się pani de Villefort. — Ten dom należał wcześniej do pana Saint-Méran?
— Chyba tak — odparł Monte Christo.
— Jak to: chyba? To nie wiesz pan, od kogo ten dom kupiłeś?
— Ależ nie, takimi szczegółami zajmuje się mój intendent.
— No, ale ten dom stał pustkami co najmniej dziesięć lat — rzekł Château-Renaud. — Aż smutno było patrzeć
Uwagi (0)