Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Tak — odpowiedział Noirtier, promieniejąc z radości, że go zrozumiano.
„Cóż on zamierza zrobić?” — głowił się Villefort; wysokie stanowisko, jakie zajmował, wymagało od niego jak największej powściągliwości, a zresztą i tak nie mógł odgadnąć, co zamyśla jego ojciec.
Odwrócił się więc, aby posłać po drugiego notariusza; ale Barrois, który był przy rozmowie, domyślił się, jakie będzie życzenie pana i zdążył już wyjść.
Prokurator kazał więc sprowadzić żonę.
Po kwadransie wszyscy zgromadzili się już w pokoju sparaliżowanego, nadszedł także drugi notariusz.
Prawnicy porozumieli się w kilku słowach.
Odczytali panu Noirtier ogólnikowy, banalny tekst testamentu; następnie przystąpili do badania władz umysłowych testatora i pierwszy z notariuszy zapytał go:
— Testament, proszę pana, sporządza się zwykle na czyjąś korzyść.
— Tak.
— Czy wie pan mniej więcej, ile może wynosić w cyfrach pański majątek?
— Tak.
Przesłuchanie to miało w sobie coś uroczystego. Nigdy dotąd walka ducha z materią nie objawiła się tak wyraźnie; było to widowisko jeśli nie wzniosłe, jak mieliśmy ochotę powiedzieć, to przynajmniej ciekawe.
Wszyscy stali wokół starca; drugi notariusz siedział przy stole gotów do pisania, pierwszy stał przed panem Noirtier i pytał:
— Pański majątek przekracza zapewne trzysta tysięcy franków?
Noirtier potwierdził.
— Czy posiadasz pan czterysta tysięcy franków?
Nie było odpowiedzi.
— Pięćset tysięcy?
Nadal brak odpowiedzi.
— Sześćset tysięcy? Siedemset? Osiemset? Dziewięćset?
Noirtier przytaknął.
— Posiadasz pan dziewięćset tysięcy franków?
— Tak.
— W nieruchomościach?
— Nie.
— W obligacjach?
— Tak.
— Masz pan te papiery u siebie?
Noirtier spojrzał na Barrois. Sługa wyszedł i po chwili wrócił, trzymając w rękach niewielką szkatułkę.
— Pozwoli pan, że otworzymy tę szkatułkę? — zapytał notariusz.
— Tak.
Otwarto szkatułkę; w środku były obligacje na dziewięćset tysięcy franków.
Pierwszy notariusz podawał kolejno obligacje koledze; suma wynosiła dokładnie tyle, ile oznajmił Noirtier.
— Wszystko w porządku — rzekł notariusz. — To oczywiste, że ten pan jest w pełni władz umysłowych.
I zwrócił się do sparaliżowanego:
— Masz pan więc dziewięćset tysięcy franków kapitału. Sposób, w jaki je pan ulokował, musi panu zapewniać czterdzieści tysięcy liwrów renty?
— Tak.
— Komu pragnie pan zostawić ten majątek?
— O, to nie podlega wątpliwości — wtrąciła pani de Villefort. — Pan Noirtier kocha jedynie swoją wnuczkę, Valentine. To ona go pielęgnuje od sześciu lat. Potrafiła swoimi pilnymi staraniami zjednać nie tylko miłość, ale i wdzięczność dziadka. Jest słuszne, że otrzyma nagrodę za tyle poświęcenia.
Oczy Noirtiera zabłysły — nie dał się oszukać fałszywej aprobacie, jakiej pani de Villefort udzieliła projektom, które mu przypisywała.
— A więc czy to pannie Valentine de Villefort zapisujesz pan owe dziewięćset tysięcy franków? — zapytał notariusz; wydawało mu się, że zostało mu już tylko umieszczenie takiej klauzuli w testamencie, ale chciał uzyskać potwierdzenie pana Noirtier w obecności wszystkich świadków tej osobliwej sceny.
Valentine cofnęła się i płakała ze spuszczoną głową.
Starzec patrzył na nią przez chwilę z głęboką czułością, następnie odwrócił się do notariusza i zamrugał kilkakrotnie oczyma w bardzo wymowny sposób.
— Nie? — zdziwił się notariusz. — Jak to? To nie pannie Valentine chce pan zapisać cały swój majątek?
— Nie.
— Nie pomylił się pan? — zawołał zdziwiony notariusz. — Na pewno mówi pan „nie”?
— Nie! Nie! — powtórzył Noirtier.
Valentine podniosła głowę. W osłupienie wprawiło ją nie to, że została wydziedziczona, ale to, że wzbudziła w dziadku uczucie, które zazwyczaj dyktuje podobny czyn.
Ale Noirtier patrzył na nią tak tkliwie, że zawołała:
— O mój kochany dziaduniu, widzę, że zabierasz mi tylko swój majątek, ale zostawiasz mi nadal swoje serce!
— Tak, tak, oczywiście — mówiły oczy sparaliżowanego, a przymknął je z takim wyrazem, że Valentine nie mogła się mylić.
— Dzięki, dzięki! — wyszeptała dziewczyna.
Tymczasem w sercu pani de Villefort zbudziła się nieoczekiwana nadzieja.
Podeszła do starca i zapytała:
— A więc kochany ojciec zapisuje fortunę wnuczkowi, Edwardkowi?
Stary zamrugał oczyma gwałtownie, jakby wyrażał nienawiść.
— Nie — stwierdził notariusz. — A więc obecnemu tu synowi?
— Nie.
Notariusze spojrzeli po sobie osłupiali.
Villefort i jego żona poczuli, że się czerwienią — on ze wstydu, ona ze złości.
— Ale co takiego zrobiliśmy, dziadku? Już nas nie kochasz? — spytała Valentine.
Starzec zerknął szybko na syna i synową, po czym zatrzymał pełne ciepła spojrzenie na Valentine.
— A więc — odezwała się — jeżeli mnie kochasz, dziadziu, spróbuj jakoś połączyć tę miłość z tym, co robisz teraz. Znasz mnie, wiesz, że nigdy nie myślałam o twoim majątku, zresztą mam podobno wielką fortunę po matce, nawet zbyt wielką. Wyjaśnij nam, o co ci chodzi.
Noirtier utkwił pałający wzrok w ręce Valentine.
— O moją rękę?
— Tak.
— O jej rękę! — powtórzyli wszyscy zebrani.
— Widzą państwo, że to wszystko było zupełnie niepotrzebne. Mój ojciec jest niespełna rozumu — rzekł Villefort.
— Och! Rozumiem! — wykrzyknęła Valentine. — Chodzi o moje małżeństwo, prawda, dziadku?
— Tak, tak, tak! — i z oczu sparaliżowanego wystrzeliły trzy błyskawice.
— Masz nam za złe ten projekt mariażu, czy tak?
— Tak.
— Ależ to niedorzeczność! — żachnął się Villefort.
— Pan daruje — wtrącił notariusz — ale przeciwnie, wszystko to jest bardzo logiczne, jedno wynika z drugiego.
— Nie chcesz, dziadziu, abym wyszła za pana Franza d’Epinay?
— Nie — dał znak starzec.
— I wydziedziczasz pan wnuczkę — zawołał notariusz — bo zawiera małżeństwo, które panu nie odpowiada?
— Tak.
— A gdyby nie ten mariaż, byłaby pańską spadkobierczynią?
— Tak.
Zapadło głębokie milczenie.
Notariusze naradzali się; Valentine złożyła dłonie i patrzyła na dziadka z uśmiechem pełnym wdzięczności; Villefort przygryzał cienkie wargi; pani de Villefort nie mogła powstrzymać uczucia radości, które rozjaśniło jej twarz.
— Ale zdaje mi się — odezwał się Villefort, jako pierwszy przerywając milczenie — że tylko ja mam prawo oceniać korzyści, jakie przemawiają za tym związkiem. Tylko ja rozporządzam ręką mojej córki. Chcę, aby wyszła za pana Franza d’Epinay i tak będzie.
Valentine zalała się łzami i osunęła się na fotel.
— Proszę pana — zwrócił się notariusz do starca — co zamierza pan zrobić ze swoim majątkiem, jeżeli panna Valentine poślubi pana Franza?
Starzec nie odpowiedział.
— Ale zamierza pan nim jakoś rozporządzić, prawda?
— Tak.
— Na rzecz kogoś z rodziny?
— Nie.
— A więc na rzecz ubogich?
— Tak.
— Ale czy pan wie, że prawo zabrania wydziedziczać całkowicie syna?
— Tak.
— A więc rozporządzi pan częścią, którą prawo panu pozwala wyłączyć?
Noirtier nawet nie drgnął.
— Chce pan nadal rozporządzić wszystkim?
— Tak.
— Ale po pańskiej śmierci testament zostanie zakwestionowany.
— Nie.
— Mój ojciec zna mnie dobrze — odezwał się Villefort — wie, że jego wola będzie dla mnie święta. Prócz tego wie, że na moim stanowisku nie mogę procesować się z ubogimi.
Oczy Noirtiera zabłysły triumfalnie.
— I jaka jest pańska decyzja? — zagadnął Villeforta notariusz.
— Nic, drogi panie. Mój ojciec już w duchu postanowił, a wiem, że nigdy nie zmienia swoich postanowień. Rezygnuję. Rodzina straci dziewięćset tysięcy franków, wzbogacą się dzięki nim szpitale; ale nie ustąpię kaprysowi starca i zrobię to, co mi nakazuje sumienie.
I Villefort wyszedł wraz z żoną, aby ojciec mógł spisać testament tak, jak sobie tego życzył.
Tegoż samego dnia testament został ukończony. Posłano po świadków, starzec potwierdził testament w ich obecności, akt zapieczętowano i złożono u pana Deschamps, notariusza rodziny.
Gdy państwo de Villefort wrócili do siebie, dowiedzieli się, że w salonie czeka na nich hrabia de Monte Christo. Pani de Villefort, zbyt roztrzęsiona, by tak od razu ukazać się gościowi, wstąpiła do sypialni, zaś prokurator, który bardziej nad sobą panował, udał się wprost do salonu.
Chociaż umiał nie okazywać swoich emocji i nadawać twarzy dowolny wyraz, nie zdołał rozchmurzyć się na tyle, aby hrabia, promiennie uśmiechnięty, nie zauważył tego posępnego zamyślenia.
— Mój Boże, cóż się panu stało? — zapytał po wymianie obowiązkowych grzeczności. — Czyżbym przyszedł w chwili, gdy przygotowywał pan jakiś wyrok śmierci?
Villefort spróbował się uśmiechnąć.
— Nie, panie hrabio, w tej sprawie ja jestem ofiarą. To ja przegrałem proces, a pozwały mnie przypadek, upór i głupota.
— O co chodzi? — dopytywał się Monte Christo, wybornie odgrywając przejęcie. — Czyżby naprawdę przydarzyło się panu jakieś nieszczęście?
— Ach, panie hrabio, nie warto o tym mówić — odparł Villefort ze spokojem, w którym przebijała gorycz. — To tylko zwykła strata pieniężna.
— Istotnie — odparł Monte Christo — strata pieniężna to dla pana niewielki kłopot: przy takiej fortunie i przy tak filozoficznym sposobie myślenia, jak pański.
— Toteż nie martwię się tak ze względu na pieniądze, chociaż strata dziewięciuset tysięcy franków godna jest żalu, a na pewno może nieco zdenerwować. Ale bardziej dokucza mi to dziwne zrządzenie losu, przypadku, fatalności... Bo ja wiem, jak nazwać tę siłę, która wymierzyła we mnie ten cios, który obraca wniwecz moje nadzieje majątkowe, a może i przyszłość córki — i to wszystko przez kaprys zdziecinniałego starca.
— Na litość boską, ale o co chodzi? — wykrzyknął hrabia. — Powiedziałeś pan: dziewięćset tysięcy franków? No, to jest suma, której mógłby żałować nawet filozof. A któż to przyprawił pana o taką zgryzotę?
— Mój ojciec, wspominałem panu o nim.
— Pan Noirtier! Ale przecież mówił mi pan chyba, że jest kompletnie sparaliżowany i że odstąpiły go wszystkie władze?
— Fizyczne tak: nie może się ruszyć, nie może mówić, ale pomimo to myśli, upiera się przy swojej woli i — jak pan widzi — działa. Wyszedłem od niego pięć minut temu właśnie dyktuje testament dwóm notariuszom.
— Czyli przemówił?
— Lepiej, doskonale się z nimi porozumiewa.
— Jak?
— Wzrokiem. Jego oczy nie przestały żyć, no i proszę — zabijają.
— Mężu — rzekła pani de Villefort, wchodząc do salonu. — Czy trochę nie przesadzasz?
— Witam panią — ukłonił się hrabia.
Pani de Villefort oddała ukłon, uśmiechając się czarująco.
— Cóż mi tu opowiada pani małżonek? — spytał Monte Christo. — Co to za niezrozumiała przykrość...
— Niezrozumiała, to dobre określenie — odpowiedział, wzruszając ramionami prokurator. — Kaprys starego człowieka.
— W żaden sposób nie da się go przekonać, aby zmienił decyzję?
— Ależ tak — oznajmiła pani de Villefort — i to zależy jedynie od mego męża, aby ten testament wydziedziczający Valentine, został sporządzony znów na jej korzyść.
Widząc, że małżonkowie zaczynają rozmawiać parabolami, udał, że przestał się tym interesować i jął przyglądać się z największym skupieniem pełnym aprobaty, jak Edwardek nalewa atrament do poidełka dla ptaków.
— Moja droga — odpowiedział żonie Villefort — wiesz, że niezbyt lubię pozować w domu na patriarchę i że nigdy nie sądziłem, że losy wszechświata zależą od mojego skinienia. Niemniej jest dla mnie ważne, aby rodzina szanowała moje decyzje. Zdziecinnienie starca i kaprys dziecka nie zniszczą projektu, jaki ustaliłem już wiele lat temu. Baron d’Epinay był moim przyjacielem, przecież wiesz pani o tym, i trudno o lepszą partię niż związek z jego synem.
— Sądzisz — spytała pani de Villefort — że Valentine jest w zmowie z dziadkiem?... No tak... Zawsze się sprzeciwiała temu mariażowi, nie zdziwiłabym się, gdyby to, co się dziś stało, było przez nich ukartowane.
— Moja żono, wierz mi, nikt tak łatwo nie wyrzeka się dziewięciuset tysięcy.
— Ale przecież rok temu chciała się wyrzec świata i wstąpić do klasztoru.
— Mniejsza z tym. Powtarzam ci: ten ślub musi dojść do skutku!
— Wbrew woli twojego ojca? — spytała pani de Villefort, chcąc poruszyć inną strunę. — Czyż tak można!
Monte Christo udawał, że nie słucha, ale nie tracił ani jednego słowa z całej tej rozmowy.
— Moja żono — odparł Villefort — śmiało mogę powiedzieć, że zawsze szanowałem ojca, bo naturalne uczucie synowskie łączyło się u mnie z przekonaniem o jego wybitnym charakterze; ponadto ojciec jest świętością z dwóch względów: daje nam życie i nami kieruje. Ale teraz nie mogę już widzieć dawnego rozumu w starcu, który pamiętając o nienawiści, jaką żywił do ojca, chce dziś prześladować syna! Byłoby śmieszne, gdybym podporządkowywał się jego kaprysom. Nadal darzę ojca wielkim szacunkiem. Zniosę bez skargi tę finansową karę, jaką mi nakłada — ale nie zmienię mojej
Uwagi (0)