Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— W każdym razie przyznaj pan, że jeśli popełniłam grzech, to nawet jeśli był to tylko mój grzech, zostałam wczoraj za niego surowo ukarana.
— Biedna! — rzekł Villefort, ściskając jej dłoń. — Zbyt surowo, jak na twoje siły, bo o mało nie zemdlałaś, a jednak... zbierz pani całą odwagę, bo to jeszcze nie koniec.
— Boże drogi — przeraziła się pani Danglars — a co się jeszcze może stać?
— Widzi pani tylko przeszłość, z pewnością jest ona ponura. No cóż, wyobraź sobie, że przyszłość może być jeszcze bardziej ponura.... straszna to na pewno... a może nawet krwawa!...
Baronowa znała zimną krew Villeforta; przeraziła się jego zdenerwowaniem tak dalece, że usta otwarły się jej do krzyku, ale krzyk zamarł jej w piersi.
— Jak zmartwychwstała ta okropna przeszłość? — zawołał Villefort. — Jak mogła, pogrzebana w grobie i na dnie naszych serc, powstać nagle niczym upiór, byśmy pobledli, by okrył nas rumieniec?
— Niestety, to z pewnością przypadek...
— Przypadek? O, nie, nie, pani, to nie przypadek!
— Ależ tak: czyż nie przypadek to wszystko sprawił? Przypadek fatalny, to prawda... Czy to nie przez przypadek hrabia de Monte Christo nabył ten dom? Czyż to nie przez przypadek kazał kopać w ziemi? Czy wreszcie nie przez przypadek znaleziono pogrzebane pod drzewami to nieszczęsne dzieciątko? Moja biedna, niewinna istotka, której nawet nie mogłam pocałować, a za którą tak płakałam! O, aż mi się serce krajało, gdy hrabia mówił o tym szkieleciku, znalezionym pod kwiatami.
— Otóż nie, pani — odparł głucho Villefort. — I to jest ta straszna rzecz, którą miałem pani powiedzieć. Nie było żadnego szkieleciku pod kwiatami, nie wykopano żadnego dziecka; nie, nie trzeba nam płakać i lamentować — trzeba nam drżeć.
— Co pan mówisz? — zawołała rozdygotana pani Danglars.
— Pan de Monte Christo nie mógł znaleźć w ziemi pod drzewami ani szkieleciku dziecka, ani okuć kuferka, bo ich tam nie było.
— Nie było ich tam? — powtórzyła pani Danglars, a jej źrenice, utkwione w prokuratorze, rozszerzyły się od strachu. — Nie było? — powtórzyła raz jeszcze, jakby chciała dźwiękiem słów uchwycić myśl, która gotowa była jej umknąć.
— Nie — potwierdził Villefort i wsparł czoło na dłoniach. — Nie i jeszcze raz nie!...
— A więc to nie tam pogrzebałeś pan dziecko? Po cóż mnie było oszukiwać? W jakim celu? No, mów pan!
— Pogrzebałem je właśnie tam; ale wysłuchaj mnie, pani, wysłuchaj, a może mnie pożałujesz, bo przez dwadzieścia lat nosiłem sam jeden bolesny ciężar.
— O Boże! Przerażasz mnie pan! Ale nieważne, mów, słucham.
— Pamiętasz pani, jak zakończyła się ta okropna noc, kiedy o mało nie umarłaś w swoim łożu, w tym czerwonym pokoju, a ja czekałem, dysząc tak strasznie jak ty, na chwilę rozwiązania. Dziecko urodziło się; gdy mi je podano, było nieruchome, nie oddychało, nie płakało, myśleliśmy, że nie żyje.
Pani Danglars drgnęła nagle, jakby chciała się zerwać z krzesła. Villefort powstrzymał ją, składając ręce, jakby błagał, by słuchała dalej.
— Myśleliśmy, że nie żyje — powtórzył. — Włożyłem je do kuferka, który miał mu zastąpić trumienkę, poszedłem do ogrodu, wykopałem dół i szybko je pogrzebałem. Zaledwie przysypałem je ziemią, wyciągnęła się ku mnie ręka Korsykanina.
Ujrzałem, jak wyrasta przede mną jakiś cień i coś błysnęło. Poczułem ból, chciałem krzyczeć, zimny dreszcz przebiegł mi całe ciało i zmroził mi gardło...
Upadłem, myśląc, że umieram.
Nigdy nie zapomnę, jaką odwagę wtedy okazałaś: gdy przyszedłem do siebie i podczołgałem się, konający, do schodów, ty, pani, sama ledwo żywa, zeszłaś mi naprzeciw. Musieliśmy zachować milczenie o tym okropnym wypadku. Ty miałaś na tyle męstwa, aby wrócić zaraz do domu w towarzystwie swojej niańki; ja wytłumaczyłem, że ranę odniosłem w pojedynku.
Nad wszelkie oczekiwanie nasz sekret się nie wydał. Zawieziono mnie do Wersalu, przez trzy miesiące walczyłem ze śmiercią, a gdy poczułem się nieco lepiej, lekarze zalecili mi słońce i powietrze Południa. Czterech ludzi przeniosło mnie z Paryża do Châlon, pokonując po sześć mil dziennie. Moja żona jechała w powozie za noszami. W Châlon wsiedliśmy na statek, spłynęliśmy Saoną do Rodanu i tak z prądem dotarliśmy do Arles. W Arles znów położono mnie na noszach i tak niesiono aż do Marsylii. Moja rekonwalescencja trwała pół roku. Nie słyszałem o tobie nic, nie odważyłem się dowiadywać, co się z tobą dzieje. Kiedy wróciłem do Paryża, dowiedziałem się, że owdowiawszy po panu de Nargonne, wyszłaś za pana Danglarsa.
O czym myślałem, odkąd odzyskałem przytomność? Ciągle o jednym — o nieżywym dziecku. Co noc śniłem, że wyrywa się spod ziemi i unosi się nad mogiłką, grożąc mi oczyma i gestem.
I gdy tylko wróciłem do Paryża, zasięgnąłem informacji: po naszych spotkaniach w domu nikt nie zamieszkał, ale właśnie został wynajęty na dziewięć lat. Poszedłem do najemcy, udałem, że mi jest bardzo przykro, iż dom rodziców mojej żony idzie w obce ręce, zaproponowałem odszkodowanie za zerwanie umowy. Lokator zażądał sześciu tysięcy franków; dałbym za to i dziesięć, i dwadzieścia tysięcy. Miałem tyle przy sobie, lokator podpisał zaraz akt zrzeczenia; gdy dostałem go do ręki, puściłem się galopem do Auteuil. Od czasu, gdy opuściliśmy ten dom, nikt nie przestąpił jego progu.
Była piąta po południu, wszedłem do czerwonego pokoju i jąłem czekać, aż zapadnie zmrok.
I tu stanęło mi przed oczyma wszystko to, co sobie powtarzałem przez rok niemocy tylko groźniejsze niż kiedykolwiek.
Ten Korsykanin, co mi wypowiedział vendettę, co mnie z Nîmes ścigał aż do Paryża, co się ukrył w ogrodzie, co mnie ugodził nożem, widział, jak wykopałem grób i pochowałem dziecko; mógł przecież widzieć i ciebie, a może i widział... Czy aby nie każe ci kiedyś zapłacić za zachowanie tajemnicy z tej strasznej sprawy?... Czy nie postanowi się zemścić w ten sposób dodatkowo, jeśli się dowie, że nie zginąłem od jego sztyletu? Dlatego musiałem przede wszystkim zniszczyć na wszelki wypadek materialne ślady tego wydarzenia. I tak byłyby aż nazbyt obecne w mojej pamięci.
Nadeszła noc, ale chciałem, aby ciemności zgęstniały na dobre. Siedziałem po ciemku; podmuchy wiatru poruszały kotarami i zdawało mi się, że czai się za nimi jakiś szpieg. Czasami zdejmował mnie dreszcz: zdawało mi się, że słyszę na łóżku za sobą twoje skargi, ale nie śmiałem się odwrócić. W tej ciszy słyszałem uderzenia własnego serca, a biło mi tak gwałtownie, że obawiałem się, by nie otwarła mi się rana. Wreszcie wszystkie odgłosy wsi ucichły. Byłem już pewien, że niczego nie muszę się już lękać, że nikt mnie nie podejrzy ani nie podsłucha i zdecydowałem się zejść.
Słuchaj, Herminio, uważam, że nie ustępuję w odwadze nikomu; ale kiedy zdjąłem kluczyk od schodków, który nosiłem na piersi, nasz kochany kluczyk, który chciałaś przywiązać do złotej obrączki, kiedy otwarłem drzwi i ujrzałem, jak księżyc rzucił na kręcone schody długie pasmo bladego światła, podobnego do widma, przywarłem do ściany i o mało nie krzyknąłem; myślałem, że tracę zmysły.
Na koniec odzyskałem nad sobą władzę. Schodek po schodku zacząłem iść na dół; nie mogłem tylko zapanować nad drżeniem nóg. Wczepiłem się palcami w poręcz; gdybym ją puścił, runąłbym w dół.
Dotarłem do drzwi na dole; o ścianę, na zewnątrz, oparta była łopata. Wziąłem ze sobą ślepą latarnię; zatrzymałem się na środku trawnika, zapaliłem ją i ruszyłem dalej.
Kończył się listopad; zieleń znikła, drzewa były już tylko szkieletami o długich kościstych ramionach; pod nogami zgrzytał piasek i szeleściły zeschłe liście.
Lęk tak mocno ściskał mi serce, że gdy zbliżyłem się do kępy drzew, wyjąłem pistolet i odciągnąłem kurki. Zdawało mi się, że zza gałęzi wychyla się twarz Korsykanina.
Oświetliłem drzewa latarnią — nikogo tam nie było. Rozejrzałem się — byłem sam; nic nie przerywało nocnej ciszy, tylko sowa pokrzykiwała piskliwie i ponuro, jakby wzywała nocne mary.
Przywiązałem latarnię do rozwidlonej gałęzi, którą pamiętałem jeszcze sprzed roku, w tym samym miejscu; gdzie wykopałem dół.
Przez lato wyrosła tu gęsta trawa, a choć nadeszła jesień, nikt jej nie skosił. Ale w jednym miejscu rosła rzadziej — i to przyciągnęło moją uwagę; oczywiście, grób był tutaj.
Zabrałem się do dzieła.
Nadeszła godzina, na którą czekałem rok!
Pracowałem, sondowałem trawnik łopatą, nie omijając ani jednego kawałka ziemi, sądząc, że wyczuwam opór — i nic! A przecież wykopałem dół dwukrotnie większy niż ten sprzed roku. Pomyślałem, że się pomyliłem; rozejrzałem się i przyjrzałem się drzewom, próbując odnaleźć jakieś szczegóły, które rzuciły mi się wtedy w oczy.
Wśród nagich gałęzi poświstywał zimny północny wiatr, a mimo to z czoła spływał mi pot. Przypomniałem sobie, że gdy otrzymałem cios, udeptywałem właśnie grób; a depcząc ziemię, opierałem się o hebanowiec; za mną stał sztuczny głaz, służący za ławkę; gdy bowiem upadłem, puściłem drzewo i moja ręka otarła się o kamień, czułem jeszcze jego chłód. Po prawej miałem hebanowiec, za mną był głaz; położyłem się więc w takiej samej pozycji, jak wtedy, po czym podniosłem się i znów zabrałem się do kopania i poszerzania dołu. I nic! Kuferka nie było!
— Nie było? — wyszeptała pani Danglars zdławionym przez trwogę głosem.
— Nie myśl, pani, że poprzestałem na tej próbie — ciągnął Villefort. — Skopałem ziemię wszędzie pod drzewami. Pomyślałem, że morderca odkopał skrzynkę, sądząc, że jest tam skarb, a kiedy ujrzał, że tak nie jest, zakopał ją gdzie indziej. Ale nic nie znalazłem. Potem przyszło mi do głowy, że nie zachowywał aż takiej ostrożności i po prostu cisnął ją w jakiś kąt. Ale by sprawdzić tę hipotezę, musiałem poczekać, aż nastanie dzień. Wróciłem więc do pokoju i czekałem. Nastał ranek, a ja zszedłem znowu. Najpierw poszedłem pod drzewa, mając nadzieję, że znajdę ślady, których nie zauważyłem w ciemności. Zorałem ziemię na powierzchni dwudziestu stóp kwadratowych, a na głębokość dwóch. Zapewne wyrobnikowi ledwo starczyłoby dnia, aby zrobić to, co ja uczyniłem w godzinę. I nic nie znalazłem.
Zacząłem więc szukać kuferka po całym ogrodzie. Morderca rzuciłby go najprawdopodobniej przy alejce prowadzącej do furtki; ale i te poszukiwania okazały się daremne. Ze ściśniętym sercem wróciłem do kępy drzew; nie miałem już żadnej nadziei.
— O! — zawołała pani Danglars — przecież można było oszaleć!
— Przez chwilę myślałem, że tak się stanie, ale nie spotkało mnie to szczęście. Zebrałem wszystkie moje siły i głowa zaczęła mi pracować; spytałem sam siebie: „po co ten człowiek miałby zabierać ze sobą trupka?”.
— Ależ sam powiedziałeś: aby mieć dowód!
— E, nie! Nie mogło o to chodzić. Nikt by przez rok nie trzymał u siebie trupa! Pokazuje się go prokuratorowi i składa zeznanie. A nic takiego się nie wydarzyło.
— Czyli?... — zapytała, dygocząc, Herminia.
— Czyli stało się coś znacznie gorszego, dla nas dużo bardziej fatalnego i strasznego: dziecko musiało jeszcze żyć, a morderca je uratował.
Pani Danglars krzyknęła okropnie i chwyciła Villeforta za ręce:
— Moje dziecko żyło! — zawołała. — Pogrzebałeś pan żywcem moje dziecko! Nie byłeś pewien, czy zmarło i pogrzebałeś je! Ach!...
Zerwała się, zacisnęła swoje kruche palce wokół przegubów jego dłoni i stała tak przed prokuratorem, niemal mu grożąc.
— Czy ja wiem?... Tak tylko powiedziałem, może było inaczej... — odparł Villefort, a patrzył tak nieprzytomnie, jakby ten człowiek, tak potężny, był o krok od szaleństwa albo jakiegoś desperackiego czynu.
— O moje dziecko, moje biedne dziecko! — zawołała baronowa, opadając na krzesło i tłumiąc szloch w chusteczce.
Villefort tymczasem przyszedł do siebie; pojął, iż aby odwrócić burzę wypływającą z uczuć macierzyńskich, która zbierała mu się nad głową, musi sprawić, aby panią Danglars przejęła ta sama trwoga, którą odczuwał on sam.
— Rozumiesz pani, że jeżeli rzeczywiście tak jest — odezwał się, wstając z fotela i podchodząc do baronowej, aby słychać było jego szept — jeżeli tak jest, to jesteśmy zgubieni. Dziecko żyje i ktoś o tym wie, ktoś zna naszą tajemnicę. A skoro Monte Christo mówi przy nas, że wykopał dziecko, którego tam nie było, to Monte Christo zna naszą tajemnicę.
— O Boże! Boże sprawiedliwy! Boże pomsty! — szepnęła pani Danglars.
Villefort zgrzytnął zębami.
— Ale to dziecko, co się stało z tym dzieckiem? — powtarzała z uporem matka.
— Ileż ja się go naszukałem! — odpowiedział Villefort, załamując ręce. — Ile razy przyzywałem je w długie, bezsenne noce!
Uwagi (0)