Darmowe ebooki » Powieść » Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)



1 ... 107 108 109 110 111 112 113 114 115 ... 179
Idź do strony:
ten pomysł — żeby wyprawić bal.

— Bal? O tej porze roku?

— Bale letnie są teraz w modzie.

— Nawet gdyby nie były, pani hrabina sama byłaby zdolna wprowadzić je w modę.

— O tak. Domyślasz się pan zapewne, że to bale w pełnym znaczeniu tego słowa; ci, którzy zostają w Paryżu w lipcu, to sami najprawdziwsi Paryżanie. Zaprosi pan w naszym imieniu panów Cavalcanti?

— A kiedy będzie ten bal?

— W sobotę.

— Starego Cavalcantiego już tu nie będzie.

— Ale młody Cavalcanti zostaje. Przyprowadziłby go pan?

— Niech pan posłucha, ja go przecież nie znam.

— Nie znasz go pan?

— Nie. Pierwszy raz widziałem go przed paru dniami. Nie mogę za niego ręczyć.

— Ale u siebie go pan przyjmujesz.

— To co innego. Został mi polecony przez bardzo zacnego księdza, ale przecież i on może się mylić. Niech go pan sam zaprosi, proszę bardzo, ale niech mi pan nie każe go do was wprowadzać. Gdyby później ożenił się z panną Danglars, mógłbyś mnie pan oskarżyć o jakąś intrygę i doszłoby do rozlewu krwi... Zresztą sam nie wiem, czy przyjdę...

— Ale dlaczego miałby pan tam nie przyjść?

— Po pierwsze dlatego, żeś mnie pan jeszcze nie zaprosił.

— Przyszedłem właśnie po to, aby pana zaprosić.

— Och, zbyt to uprzejme z pańskiej strony, ale może mi coś przeszkodzić.

— Gdy panu coś powiem, hrabio, z pewnością będziesz pan tak uprzejmy, że poświęcisz dla nas wszystkie przeszkody.

— Słucham.

— Moja matka prosi pana o to.

— Pani hrabina de Morcerf? — wzdrygnął się hrabia.

— Och, kochany hrabio, uprzedzam cię, że rozmawiamy z matką bardzo szczerze; i jeżeli nie poczuł pan tych sygnałów sympatii, to chyba dlatego, że brakuje panu odpowiednich strun, bo przez te cztery dni mówiliśmy tylko o panu.

— O mnie? Ależ pochlebiacie mi państwo.

— Pan wybaczy, ale to przywilej kogoś, kto jest żyjącą zagadką dla wszystkich; tak samo dla mojej matki, jak i dla innych; zagadką zaakceptowaną, ale nierozwiązaną, ciągle pozostajesz pan w stadium tajemnicy, proszę się nie martwić. Moja matka zastanawia się tylko ciągle, jak udało się panu zachować młodość. Coś mi mówi, że matka bierze pana w gruncie rzeczy za Cagliostra albo hrabiego de Saint-Germain, tak jak hrabina G*** uważa pana za lorda Ruthwena. Jak tylko się pan zobaczy z matką, proszę ją utwierdzić w tym przekonaniu. Łatwo to panu przyjdzie, masz pan przecież kamień filozoficzny Cagliostra, a inteligencję jak sam Saint-Germain.

— Dziękuję, żeś mnie pan uprzedził — uśmiechnął się hrabia — postaram się godnie stawić czoła tym wszystkim przypuszczeniom.

— Czyli przyjdziesz pan w sobotę?

— Skoro prosi mnie o to pani de Morcerf... A pan Danglars?

— Och, on był już zapraszany parę razy, zajął się tym ojciec. Postaramy się też o naszego wielkiego uczonego, pana de Villeforta, ale nie ma na to wielkiej nadziei.

— Nigdy nie należy tracić nadziei, jak mówi przysłowie.

— Tańczy pan, drogi hrabio?

— Nie, nie tańczę, ale lubię patrzeć, jak tańczą inni. A pani de Morcerf tańczy?

— Nigdy. Pogadacie sobie, ona wprost marzy o rozmowie z panem!

— Doprawdy?

— Słowo honoru! I muszę panu powiedzieć, że matka jeszcze nigdy się tak nikim nie zainteresowała, jak panem.

Albert wziął cylinder i wstał; hrabia odprowadził go do drzwi.

— Żałuję jednej rzeczy — rzekł hrabia, przystanąwszy z Albertem na ganku — że byłem niedyskretny. Nie powinienem był mówić panu o panu Danglars.

— Przeciwnie, niech mi pan o nim nadal mówi, i to często, jak najczęściej: byle tylko w taki sam sposób.

— No, trochę mnie pan uspokoił. A zmieniając temat: kiedy wraca pan Franz?

— Za pięć, sześć dni.

— A kiedyż się żeni?

— Jak tylko przyjadą państwo de Saint-Méran.

— Przyprowadźże go do mnie, jak tylko będzie w Paryżu. Choć utrzymujesz pan, że go nie lubię, oświadczam, że bardzo ucieszą mnie jego odwiedziny.

— Dobrze, rozkazy twe zostaną spełnione, o panie.

— Do widzenia.

Hrabia odprowadził spojrzeniem Alberta i uniósł dłoń na znak pożegnania. Gdy młodzieniec wsiadł do swojego faetonu, odwrócił się. Za nim stał Bertuccio.

— I co? — zapytał.

— Pojechała do Pałacu Sprawiedliwości — odparł intendent.

— Długo była?

— Półtorej godziny. Potem wróciła prosto do domu.

— Wobec tego, kochany panie Bertuccio, poradzę ci, abyś teraz pojechał do Normandii i poszukał tego mająteczku, o którym ci mówiłem.

Bertuccio ukłonił się, a ponieważ jego pragnienia zgadzały się doskonale z tym rozkazem, wyjechał jeszcze tego samego wieczora.

68. Informacje

Pan de Villefort dotrzymał słowa pani Danglars, a przede wszystkim sobie samemu — usiłując odkryć, jak hrabia de Monte Christo mógł dowiedzieć się o historii związanej z domem w Auteuil.

Jeszcze tego samego dnia napisał — zwracając się o informacje — do niejakiego pana de Boville, który niegdyś był inspektorem więzień, a obecnie piastował wysokie stanowisko w policji bezpieczeństwa. Pan de Boville poprosił o dwa dni na wyszukanie osób, u których można byłoby dowiedzieć się jakichś szczegółów.

Dwa dni później pan de Villefort otrzymał następującą notę:

Osoba tytułująca się hrabią de Monte Christo znana jest szczególnie dobrze lordowi Wilmore, bogatemu cudzoziemcowi, który bywa czasem w Paryżu i jest tu właśnie w obecnej chwili; jest on również znany księdzu Busoniemu, duchownemu z Sycylii, cieszącemu się wielką sławą na Wschodzie dla swoich dobrych uczynków.

Pan de Villefort nakazał, aby o tych dwóch cudzoziemcach zgromadzono jak najszybciej jak najdokładniejsze informacje; rozkazy wykonano i następnego dnia wieczorem otrzymał następujące wiadomości:

Ksiądz miał zabawić w Paryżu tylko miesiąc; mieszkał za kościołem świętego Sulpicjusza w jednopiętrowym domku, na który składały się cztery pokoje, po dwa na dole i na górze; ksiądz, jako jedyny lokator, zajmował całość.

Na dole była jadalnia; w skład orzechowego umeblowania wchodziły stół, dwa krzesła i kredens; obok był salon obity boazerią pomalowaną na biało; nie było w nim żadnych ozdób, nawet dywanu czy zegara. Widać było, że ksiądz ograniczał się do przedmiotów niezbędnych.

Choć prawda, że najchętniej przebywał w salonie na pięterku. Salon ten był całkowicie zawalony księgami teologicznymi i pergaminami, w których — jak powiadał lokaj — ksiądz zagrzebywał się na całe miesiące; było oczywiste, że była to raczej biblioteka niż salonik.

Lokaj przyglądał się pukającym do drzwi przez małe okieneczko, a kiedy nie znał tej osoby lub mu się nie spodobała, odpowiadał, że ojciec Busoni wyjechał z Paryża — i wielu zadowalało to oświadczenie, wiedzieli bowiem, że ksiądz często podróżuje i że czasem długo z takich podróży nie wraca.

Ponadto, gdziekolwiek by nie był — w Paryżu czy w Kairze — przez owo okienko lokaj zawsze rozdawał w imieniu pana jałmużnę.

Pokój przylegający do biblioteki stanowił sypialnię. Na całe umeblowanie składały się łóżko bez kotar, klęcznik, cztery fotele i kanapka z żółtego aksamitu.

Lord Wilmore mieszkał przy ulicy Fontaine-Saint-Georges. Był to jeden z tych Anglików-turystów, którzy przejadają cały swój majątek w podróżach. Wynajmował umeblowany apartament, w którym spędzał zaledwie dwie czy trzy godziny dziennie, a sypiał bardzo rzadko. Wśród jego rozlicznych manii była i taka: absolutnie nie chciał mówić po francusku, choć, jak zapewniano posługiwał się tym językiem w piśmie nader poprawnie.

Następnego dnia jakiś mężczyzna wysiadł z powozu na rogu ulicy Férou i zastukał do drzwi pomalowanych na zielony, oliwkowy kolor i zapytał o księdza Busoniego.

— Ojciec Busoni wyszedł z samego rana — odparł służący.

— Nie mogę poprzestać na tej odpowiedzi — rzekł nieznajomy — ponieważ przysłała mnie tu osoba, dla której trzeba zawsze być w domu. Ale proszę doręczyć księdzu Busoniemu...

— Już panu mówiłem, że go nie ma.

— Jak wróci, proszę mu oddać tę kartkę i tę zapieczętowaną kopertę. O ósmej będzie u siebie?

— O, na pewno, proszę pana, chyba że będzie pracował, bo wtedy to tak samo, jakby go nie było.

— Czyli wrócę o ósmej — odparł nieznajomy.

O ósmej powrócił rzeczywiście, tym samym powozem, ale tym razem nie zatrzymał go na rogu, tylko pod samymi drzwiami.

Zastukał, otworzono mu i wszedł.

Z szacunku, jaki okazał mu służący, domyślił się, że list wywarł pożądany skutek.

— Ksiądz jest w domu? — zapytał.

— Pracuje w bibliotece, ale czeka na pana — odpowiedział służący.

Nieznajomy wszedł na dosyć strome schody. W salonie tonącym w mroku jaśniał tylko stół, oświetlony lampą osłoniętą dużym abażurem; siedział przy nim ksiądz w sutannie; na głowie miał kaptur, jakie przywdziewali w wiekach średnich uczeni mnisi.

— Czy mam zaszczyt z księdzem Busonim? — zapytał przybysz.

— Tak. A pan zapewne przybyłeś w imieniu pana de Boville, który przysłał tu pana w imieniu prefekta policji?

— Tak, proszę księdza.

— Jesteś pan jednym z wyższych agentów paryskiego bezpieczeństwa?

— Tak, proszę księdza — odparł przybysz z lekkim wahaniem i lekko się zarumienił.

Ksiądz poprawił wielkie okulary, które zasłaniały mu nie tylko oczy, ale i skronie, usiadł i zaprosił gestem nieznajomego do zajęcia miejsca.

— Słucham pana — rzekł ksiądz z wyraźnym włoskim akcentem.

— Zlecenie, które mi dano — odezwał się przybyły, wymawiając każde słowo z takim naciskiem, że zdawało się, jakby trudno mu było je wymówić — jest misją poufną, co oznacza, że obaj jesteśmy zobowiązani do zachowania ścisłej tajemnicy.

Ksiądz skłonił się.

— Tak — ciągnął nieznajomy — uczciwość księdza jest dobrze znana prefektowi policji. Dlatego też chciałby się dowiedzieć od pana z urzędu pewnej rzeczy interesującej bezpieczeństwo publiczne, w którego imieniu występuję. Spodziewamy się, że ksiądz nie będzie zważał na żadne względy przyjaźni, czy też znajomości i nie będzie ukrywał prawdy przed sprawiedliwością.

— Oczywiście, byleby tylko to, czego chcesz się pan dowiedzieć, w niczym nie narażało mojego sumienia. Jestem księdzem, proszę pana, i na przykład tajemnica spowiedzi musi pozostać pomiędzy mną i sprawiedliwością boską, nie zaś mną i sprawiedliwością ludzką.

— O, może ksiądz być spokojny, nie zamierzamy wkraczać w kwestie związane z sumieniem księdza.

Po tych słowach ksiądz przechylił abażur tak, że cały blask lampy padł na twarz gościa; sam pozostał nadal w cieniu.

— Niech ksiądz daruje — odezwał się wysłannik prefekta — ale światło bardzo mnie razi.

Ksiądz obniżył zielony karton.

— A teraz proszę mówić, słucham.

— A więc do rzeczy. Czy ksiądz zna pana hrabiego de Monte Christo?

— Mówi pan zapewne o panu Zaccone?

— Zaccone?!... Czyli nie nazywa się Monte Christo?!

— Monte Christo to nazwa ziemi albo raczej skały, ale nie nazwisko rodowe.

— Dobrze, dobrze; nie kłóćmy się o słowa, a skoro pan de Monte Christo i pan Zaccone to jeden i ten sam człowiek...

— Oczywiście, że ten sam.

— Pomówmy więc o panu Zaccone. Pytałem księdza, czy go ksiądz zna? Któż to taki?

— Bardzo dobrze. To syn bogatego armatora z Malty.

— Wiem, tak się mówi, ale rozumiesz pan, że policja nie może zadowalać się tym, co mówią ludzie.

— Ale — odparł ksiądz z miłym uśmiechem — gdy to, co się mówi, jest prawdą, wszystkim to powinno wystarczyć, a tym samym i policji.

— Ale jest ksiądz pewien tego, co mówi?

— Jak to, czy jestem pewien?

— Proszę mi wierzyć: w niczym nie podważam tu pańskiej dobrej wiary. Pytam tylko: czy ksiądz jest pewien.

— Niech pan posłucha: przecież znałem jego ojca, a jako dziecko bawiłem się z jego synem w ich stoczniach.

— No to skąd ten tytuł hrabiego?

— Przecież pan wie, że można go kupić.

— We Włoszech?

— Wszędzie.

— A te bogactwa, podobno olbrzymie...

— No, z tym się zgodzę, olbrzymie to dobre słowo.

— Jak ksiądz uważa, ile on może mieć?

— No, ma na pewno jakieś sto pięćdziesiąt do dwustu tysięcy liwrów renty.

— O, to jest rozsądna suma... Ale mówi się o trzech czy czterech milionach!

— Dwieście tysięcy renty, mój panie, daje akurat cztery miliony kapitału.

— Ależ mówi się o trzech, czy nawet czterech milionach samej renty!

— E, to bzdury.

— A zna ksiądz tę jego wyspę, Monte Christo?

— Oczywiście. Zna ją każdy, kto udaje się do Francji morzem z Palermo, Neapolu czy Rzymu, ponieważ statek przepływa tuż obok.

— Podobno to zachwycające miejsce?

— To naga skała.

— No to po co hrabia kupił taką skałę?

— Właśnie po to, aby być hrabią. Aby być hrabią we Włoszech, koniecznie trzeba mieć jakieś hrabstwo.

— Z pewnością słyszał ksiądz, co pan Zaccone wyprawiał w młodości?

— O, tu zaczynają się braki w moich wiadomościach, bo straciłem go wtedy z oczu.

— Był na wojnie?

— W marynarce.

— Ksiądz nie jest przypadkiem jego spowiednikiem?

— Nie, mój panie. Chyba jest nawet luteraninem.

— Luteraninem?

— Powiadam „chyba”, nie mówię, że na pewno. Ale zdawało mi się, że we Francji panuje wolność wyznania?

— Naturalnie. I dlatego nie zajmujemy się w tej chwili jego wyznaniem, ale postępkami. W imieniu pana prefekta policji wzywam księdza, aby ksiądz powiedział, co o nim wie.

— Uchodzi za człowieka bardzo miłosiernego. Ojciec Święty zrobił go rycerzem Chrystusa; tego zaszczytu dostępują zazwyczaj tylko książęta; otrzymał go za znakomite usługi, jakie oddał chrześcijanom na Wschodzie. Ma też kilka wysokich orderów za przysługi wyświadczone różnym władcom i państwom.

— I nosi je?

— Nie, ale jest z nich dumny. Mówi, że woli nagrody przyznawane dobroczyńcom ludzkości niż jej niszczycielom.

— Ma jakichś przyjaciół?

— No tak, wszyscy jego znajomi są jego przyjaciółmi.

— Ale przecież musi mieć i wrogów?

— Jednego jedynego lorda Wilmore.

— Gdzie przebywa?

— W tej chwili w Paryżu.

— Będzie w stanie udzielić mi jakichś informacji?

— O, i to cennych. Przebywał w Indiach wtedy, co i Zaccone.

— A nie wie pan,

1 ... 107 108 109 110 111 112 113 114 115 ... 179
Idź do strony:

Darmowe książki «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz