Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— O, niemożliwe! — krzyknęła pani Danglars. — Można zabić z zemsty, ale nikt z zimną krwią nie utopi dziecka!
— A może — ciągnął Villefort — oddał je do domu podrzutków.
— O, tak, tak!... Moje dziecko jest tam!
— Pobiegłem do przytułku i dowiedziałem się, że owej nocy, 20 września, podrzucono do koła niemowlę; owinięte było w pieluszkę z delikatnej tkaniny, przedartą umyślnie na dwie części. Na tym kawałku pieluszki była połowa korony baronowskiej i litera H.
— Tak, to samo! Cała moja bielizna była tak oznaczona. Nargonne był baronem, a ja mam na imię Herminia. Dzięki ci, Boże! Moje dziecko nie umarło przy porodzie!
— Nie, nie umarło.
— I pan mi to mówisz i nie boisz się, że umrę z radości? Gdzież ono? Gdzież jest moje dziecko?
Villefort wzruszył ramionami.
— Skąd mam wiedzieć? Myślisz pani, że gdybym wiedział, kazałbym ci przechodzić przez te wszystkie stadia napięcia, jak to czyni dramaturg lub powieściopisarz? Niestety, nie wiem... Pół roku po fakcie zjawiła się jakaś kobieta z drugą połową pieluszki. Dostarczyła wszystkich dowodów, jakich wymaga prawo i oddano jej dziecko.
— Ale trzeba było się dowiedzieć, kto ona, poszukać jej!
— A jak pani myślisz, co zrobiłem? Pod przykrywką śledztwa rozesłałem na wszystkie strony najlepszych agentów, o najczulszym węchu. Odkryliśmy, że zawędrowała do Châlon, ale w Châlon ślad po niej zaginął.
— Zaginął?
— Tak, zaginął na zawsze.
Pani Danglars słuchała tej opowieści zalewając się łzami.
— I to wszystko? — rzekła. — Na tym pan poprzestałeś?
— O nie, nigdy nie przestałem poszukiwać i wywiadywać się. Zaniedbałem to nieco jakieś trzy lata temu. Teraz jednak rozpocznę na nowo z jeszcze większą wytrwałością i zawziętością. I wie pani? Uda mi się, bo już nie tylko sumienie nie daje mi spokoju, ale i strach.
— Ależ hrabia Monte Christo nic o tym nie wie, bo przecież nie starałby się być z nami w tak dobrych stosunkach.
— O, złość sięga głęboko do serca ludzkiego, głębiej niż dobroć Boga. Czyś pani zauważyła, jak ten człowiek patrzył, gdy nam to opowiadał?
— Nie.
— Ale chyba czasem przyglądałaś mu się baczniej?
— No tak. To dziwak, i tyle. Tylko jedno mnie uderzyło: podczas tej wspaniałej uczty, jaką dla nas wydał, sam nie tknął niczego, nie skosztował żadnej potrawy.
— Tak, tak! I ja to zauważyłem. Gdybym wiedział to, co teraz, też bym niczego nie tknął, myślałbym, że chce nas otruć.
— I byłbyś się pan pomylił, jak sam widzisz.
— No tak, ale niech mi pani wierzy, ten człowiek ma inne zamiary. Dlatego chciałem się z panią widzieć, dlatego poprosiłem o rozmowę, dlatego chciałem panią ostrzec przed wszystkimi, ale przede wszystkim przed nim. Powiedz mi, pani — i Villefort spojrzał na nią tak przenikliwie, jak nigdy — czyś nigdy nie mówiła nikomu o naszym związku?
— Nigdy i nikomu.
— Rozumiesz, pani — rzekł serdecznie — że kiedy mówię „nikomu”, proszę mi darować tę natarczywość, to znaczy „nigdy nikomu na świecie”, czy tak?
— Och! Tak, tak, rozumiem bardzo dobrze — odparła baronowa, oblewając się rumieńcem. — Nigdy, przysięgam.
— Nie zapisujesz sobie aby wieczorem, co się działo w danym dniu? Nie prowadzisz pani diariusza?
— Niestety nie! Życie moje upływa na ulotnych głupstwach; ja sama o nich zapominam.
— A nie mówisz pani czasem przez sen?
— Śpię jak dziecko. Już nie pamiętasz?
Na twarz baronowej wystąpił purpurowy rumieniec, policzki Villeforta powlekły się bladością.
— To prawda... — przyznał tak cicho, że ledwie było słychać.
— A więc co teraz? — spytała baronowa.
— Teraz już wiem, co mam robić — odpowiedział Villefort. — Nim minie tydzień, będę wiedział, kim jest pan de Monte Christo, skąd się wziął, jakie ma zamiary, i dlaczego mówi przed nami o dzieciach wykopywanych w jego ogrodzie.
Villefort wypowiedział te słowa takim tonem, że gdyby słyszał je hrabia, przejęłyby go dreszczem.
Uścisnął rękę baronowej, choć ta podała mu ją z ociąganiem i odprowadził ją z szacunkiem do drzwi.
Tego samego dnia, prawie o tej samej porze, gdy pani Danglars naradzała się z prokuratorem, podróżny kocz zajechał na dziedziniec domu nr 27 przy ulicy Helderskiej.
Drzwiczki się otwarły, wysiadła pani de Morcerf, opierając się na ramieniu syna.
Odprowadziwszy matkę do jej pokojów, Albert zamówił sobie kąpiel, każąc jednocześnie przygotować konie; przebrał się i pojechał na Pola Elizejskie do hrabiego de Monte Christo.
Hrabia powitał go swoim zwykłym uśmiechem.
Dziwna rzecz: w znajomości z hrabią nie można było posunąć się ani kroku dalej poza pewną granicę. Ci, którzy chcieli sforsować wejście do jego serca, jeśli wolno nam użyć takiego wyrażenia, napotykali na ścianę nie do przebycia.
Morcerf, który biegł ku niemu z otwartymi ramionami, opuścił je nagle i mimo przyjaznego uśmiechu u hrabiego zaledwie ośmielił mu się podać dłoń.
A Monte Christo jak zwykle jej dotknął, ale jej nie uścisnął.
— No to jestem, kochany hrabio.
— Cieszę się bardzo.
— Przyjechałem godzinę temu.
— Z Dieppe?
— Z Tréport. I odwiedzam pana jako pierwszego.
— To niezmiernie miło z pana strony — odrzekł Monte Christo takim tonem, jakby mówił zupełnie co innego.
— No i co, wydarzyło się coś nowego? To znaczy, czy zrobiłeś pan coś dla mnie?
— Czyżbyś mi pan dał jakieś zlecenie przed wyjazdem? — spytał Monte Christo, udając niepokój.
— No, no, niech pan nie udaje. Podobno są sygnały, które możemy odbierać uczuciami na dalekie odległości: otóż w Tréport dostałem taki elektryczny sygnał. Albo zrobiłeś coś dla mnie, albo przynajmniej o mnie myślałeś.
— To możliwe. Istotnie, myślałem o panu, ale muszę się przyznać, że prąd, którego byłem przewodnikiem, działał niezależnie od mojej woli.
— Naprawdę? Niech mi pan opowie, błagam.
— To proste: był u mnie na obiedzie pan Danglars.
— Dobrze o tym wiem, bo właśnie dlatego z matką uciekliśmy.
— Ale był także u mnie pan Cavalcanti.
— Ten pański włoski książę?
— E, nie przesadzajmy. Pan Andrea używa tylko tytułu wicehrabiego.
— Powiadasz pan, że używa?
— Tak, używa.
— A więc nim nie jest?
— E, czy ja wiem? Sam się tak tytułuje, więc i ja go tak tytułuję, i wszyscy inni też. Czy to nie tak, jakby rzeczywiście miał ten tytuł?
— Ależ oryginał z pana! I co dalej? Pan Danglars był więc u pana na obiedzie?
— Był z wicehrabią Cavalcantim, jego ojcem markizem, panią Danglars, państwem de Villefort — o, to czarujący ludzie; z panami Debray’em, Morrelem, i kto tam jeszcze był?... Chwileczkę... Aha! I z panem de Château-Renaud.
— Była mowa o mnie?
— Ani słowa.
— Tym gorzej.
— A to czemu? Zdaje mi się, że sam pan sobie życzył, aby o panu zapomniano.
— Kochany hrabio, jeżeli nic o mnie nie mówiono, to dowodzi, że wiele o mnie myślano; a to mnie doprowadza do rozpaczy.
— Ale co to pana może obchodzić, jeśli nie było tam panny Danglars! A, prawda, mogła o panu myśleć w domu.
— O to jestem spokojny: nawet jeśli myślała, to na pewno tak, jak ja myślę o niej.
— Wzruszające, co za sympatia! A wiec oboje się nie znosicie?
— Proszę posłuchać: gdyby panna Eugenia była zdolna ulitować się nad moimi męczarniami i nagrodzić pozamałżeńskimi konwenansami, ogromnie by mi to odpowiadało. Krótko mówiąc, sądzę, że panna Eugenia byłaby uroczą kochanką, ale żoną... Brr!
— To tak pan myślisz o swojej przyszłej połowicy? — roześmiał się Monte Christo.
— O Boże, no dobrze, powiedziałem to w nieco brutalny sposób, ale za to szczery. Skoro więc nie można sprawić, by to marzenie się spełniło, skoro, aby osiągnąć ów cel, musiałbym ożenić się z panną Danglars — a to znaczy, że miałaby ze mną żyć, myśleć przy mnie, przy mnie śpiewać, komponować wiersze i muzykę o parę kroków ode mnie, i to przez całe moje życie — na samą myśl o tym ogarnia mnie przerażenie. Kochankę, drogi hrabio, można porzucić; ale z żoną, do licha, to co innego. Żonę ma się na wieki, czy blisko, czy daleko, ale na wieki. A posiadać na wieczność pannę Danglars, choćby nawet na odległość, to straszne.
— Jesteś pan wymagający.
— Tak, bo często marzy mi się rzecz niemożliwa.
— Co takiego?
— Znaleźć taką kobietę, jaką ojciec znalazł dla siebie.
Monte Christo zbladł i spojrzał na Alberta; aż skrzypnęły sprężyny prześlicznych pistoletów, którymi się właśnie bawił, gdy nagle naciągnął kurki.
— A więc ojciec pański miał dużo szczęścia — rzekł.
— Wiesz pan, co myślę o mojej matce: to istny anioł; zawsze piękna, zawsze dowcipna, zawsze dobra. Wracam z Tréport. Boże, synowie towarzyszą zwykle swoim matkom przez uprzejmość albo traktują to jako pańszczyznę. A ja spędziłem z nią cztery dni, mówię panu, tak przyjemnie, tak swobodnie, w atmosferze takiej poezji, jakbym zabrał do Tréport królową Mab lub Tytanię.
— Taka doskonałość może przyprawić o rozpacz. Gdy pan tak mówi, ma się ochotę zostać na zawsze starym kawalerem.
— I właśnie dlatego, wiedząc, że jest na świecie kobieta skończenie doskonała, niezbyt się palę do ożenku z panną Danglars. Zauważył pan kiedykolwiek, jak nasz egoizm ubiera w świetne barwy wszystko, co do nas należy? Diament, który migocze w witrynie u Marlégo czy Fossina, staje się dużo piękniejszy, gdy staje się nasz. Ale rozumiesz pan, jakie to cierpienie, kiedy wiemy, że istnieje inny diament, dużo czyściejszej wody, a my jesteśmy skazani już wiecznie na ten jeden?
— Myśli światowca — mruknął hrabia.
— I dlatego właśnie będę skakał z radości w dniu, kiedy panna Eugenia spostrzeże, że jestem tylko mizernym atomem i że mam zaledwie tyle tysięcy, ile ona milionów.
Monte Christo uśmiechnął się.
— Długo myślałem o czym innym — ciągnął Albert. — Franz lubi rzeczy ekscentryczne, chciałem go jakoś rozkochać w pannie Danglars; ale choć napisałem do niego cztery ogniste listy, Franz niezachwianie odpowiadał mi: „Jestem ekscentryczny, to prawda, ale ekscentryczność moja nie posuwa się do tego stopnia, abym złamał dane raz słowo”.
— To mi dopiero prawdziwe poświęcenie, tylko przyjaźń na takie stać: oddać komuś kobietę, której samemu by się nie chciało, chyba że na kochankę.
Albert uśmiechnął się.
— À propos — odezwał się — nasz kochany Franz przyjedzie tu lada dzień; ale to raczej pana nie obejdzie, bo zdaje mi się, że go pan raczej nie lubisz?
— Ja? — zdziwił się Monte Christo. — E, drogi panie Albercie, dlaczego pan tak myśli? Ja lubię wszystkich.
— A więc i mnie pan zawarł w tych wszystkich... bardzo dziękuję.
— O, ale nie mylmy pojęć. Kocham wszystkich, tak jak Bóg nakazuje kochać bliźniego, to znaczy po chrześcijańsku; a nienawidzę tylko kilku osób. Ale wracając do pana Franza, mówi pan, że przyjeżdża?
— Tak, ponaglony przez pana de Villeforta. Prokurator chyba tak samo na gwałt chce wydać za mąż pannę Valentine, jak pan Danglars pannę Eugenię. Stanowczo, zdaje mi się, że bycie ojcem dorosłej córki jest wybitnie męczące. Dostaje się od tego gorączki, a puls bije dziewięćdziesiąt razy na minutę, póki nie uda się takiej córki wypchnąć z domu.
— Ale pan d’Epinay nie zachowuje się podobnie do pana: cierpliwie znosi swoje nieszczęście.
— Lepiej, bierze sprawę na poważnie; zakłada białe halsztuki i już opowiada o swojej rodzinie. Zresztą żywi do Villefortów wielki szacunek.
— Chyba nie bezzasadny?
— No tak. Pan de Villefort uchodzi za człowieka surowego, ale sprawiedliwego.
— Chwała Bogu. Chociaż nim nie pomiatasz pan tak, jak tym biednym Danglarsem.
— Może dlatego, że nie muszę się żenić z jego córką — odparł ze śmiechem Albert.
— Drogi panie, doprawdy oburzająca jest pańska pyszałkowatość!
— Moja pyszałkowatość?
— No tak. Proszę sobie wziąć cygaro.
— Chętnie. A czemu to jestem pyszałkiem?
— Bo bronisz się pan tu i miotasz przeciw małżeństwu z panną Danglars. Lepiej zostaw pan rzeczy ich zwyczajnemu biegowi, a kto wie, czy to pan nie będziesz musiał pierwszy cofnąć słowo?
— Co? — zatchnął się Albert, wytrzeszczając oczy.
— Ależ tak, kochany hrabio, nie wezmą cię gwałtem do ołtarza! A mówiąc poważnie — zmienił ton Monte Christo — naprawdę masz ochotę zerwać?
— Dałbym za to sto tysięcy.
— No to ciesz się pan: pan Danglars dałby na ten sam cel dwa razy tyle.
— Czy to prawda, takie szczęście? — upewnił się Albert, ale jednak mimo woli lekko się zachmurzył. — Ale jakież pan Danglars ma powody?
— O, widzieliście go, pyszałka i egoistę! Brawo, znów mam przed sobą człowieka, który gotów jest porąbać siekierą cudzą miłość własną, a sam krzyczy, kiedy go kto szpilką draśnie.
— Ależ nie! Tylko zdaje mi się, że pan Danglars...
— Powinien bić przed panem pokłony, czy tak? Cóż, pan Danglars, jak wiadomo, nie ma zbyt dobrego gustu i ma ochotę pobić pokłony przed kim innym...
— A przed kim to?
— Ja nic nie wiem. Obserwuj pan, przyglądaj się, chwytaj aluzje i postaraj się zrobić z tego własny użytek.
— Dobrze, rozumiem... Ale proszę posłuchać: moja matka... Nie, nie matka, mój ojciec miał
Uwagi (0)