Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Podobno niedaleko Chaussée d’Antin, ale nie wiem, na jakiej ulicy, ani w którym domu.
— Nie jest pan w najlepszych stosunkach z tym Anglikiem?
— Lubię Zacconego, a on go nie cierpi. Dlatego nasze stosunki są dość chłodne.
— Proszę księdza, jak ksiądz sądzi, czy hrabia de Monte Christo był kiedykolwiek wcześniej we Francji, zanim przyjechał teraz do Paryża?
— O, na to pytanie mogę panu odpowiedzieć z całą stanowczością. Nie, mój panie, nigdy tu wcześniej nie był, bowiem pół roku temu zwrócił się do mnie o pewne wiadomości właśnie w związku z tym przyjazdem. A ponieważ nie wiedziałem wtedy sam, kiedy wrócę do Paryża, skierowałem do niego pana Cavalcanti.
— Andreę?
— Nie, Bartolomea, jego ojca.
— Dobrze, proszę księdza; zapytam księdza jeszcze tylko o jedno, ale zaklinam na honor, ludzkość i religię, niech mi ksiądz odpowie jasno i bez ogródek.
— Słucham.
— Czy ksiądz wie, w jakim celu hrabia kupił dom w Auteuil?
— Oczywiście, mówił mi o tym.
— A więc, w jakim to celu?
— Chce założyć szpital dla obłąkanych, na wzór tego, który baron Pisani stworzył w Palermo. Słyszał pan o tym szpitalu?
— Tak.
— To wspaniała instytucja.
I ksiądz ukłonił się agentowi, chcąc dać mu do zrozumienia, że cieszyłby się, gdyby mógł wrócić do przerwanej pracy.
Gość zrozumiał ten gest, a może nie miał już więcej pytań — dość, że wstał.
Ksiądz odprowadził go do drzwi.
— Ksiądz rozdziela podobno wspaniałe jałmużny — zagadnął agent — a chociaż mówią, że jest ksiądz bogaty, ośmielę się ofiarować datek dla ubogich; raczy go ksiądz przyjąć?
— Bardzo panu dziękuję; ale poczytuję sobie za punkt honoru, aby to, co rozdaję, pochodziło tylko ode mnie.
Ksiądz skłonił się po raz ostatni i otwarł drzwi; agent skłonił się także i wyszedł.
Powóz zawiózł go prosto do pana de Villefort.
Godzinę później powóz pojechał na ulicę Fontaine-Saint-Georges, i stanął przed numerem piątym. Tu właśnie mieszkał lord Wilmore.
Nieznajomy napisał był do lorda Wilmore, prosząc go o spotkanie, które tamten wyznaczył na godzinę dziesiątą. Toteż, gdy wysłannik pana prefekta zjawił się za dziesięć dziesiąta, powiedziano mu, że lord Wilmore jeszcze nie wrócił, ale jako wcielenie słowności i punktualności będzie tu niezawodnie, gdy wybije dziesiąta.
Gość czekał w salonie.
Nie było tu nic szczególnego: ot, salon, jak wszystkie wynajmowane lokatorom.
Kominek, a na nim dwa nowoczesne sewrskie wazony; zegar wiszący z amorkiem napinającym łuk; lustro o dwóch taflach; po obu jego stronach grawiury: na jednej Homer niosący swojego przewodnika, na drugiej Belizariusz żebrzący o jałmużnę; szare tapety, meble obite czerwoną tkaniną w czarny deseń — taki był salon lorda Wilmore.
Dwie kuliste lampy z matowego szkła rzucały słabe światło — jakby umyślnie, ze względu na znużony wzrok wysłannika prefekta.
Po dziesięciu minutach zegar zaczął bić na dziesiątą; za piątym uderzeniem otwarły się drzwi i wszedł lord Wilmore.
Był raczej wysoki, miał jasną cerę, faworyty rzadkie i rude, siwiejące blond włosy. Ubrany jak typowy Anglik, czyli ekscentrycznie: miał na sobie błękitny frak ze złotymi guzikami i wysokim pikowanym kołnierzem — nosiło się takie w roku 1811; całości dopełniała biała kaszmirowa kamizelka i nankinowe pantalony, przykrótkie o trzy cale, nie uciekały pod kolana tylko dlatego, że przytrzymywały je strzemiączka z tej samej tkaniny.
Bez żadnych wstępów oświadczył:
— Wie pan, że nie mówię po francusku.
— Wiadomo mi raczej, że nie lubisz pan mówić naszym językiem — odparł wysłannik prefekta.
— Ale pan możesz mówić po francusku. Choć nie mówię waszym językiem, rozumiem go.
— Ale ja — rzekł agent, przechodząc na angielski — mówię za to na tyle biegle po angielsku, abyśmy mogli porozmawiać w tym języku. Niechże się więc pan nie przejmuje.
— Ou! — zdziwił się lord z akcentem, jaki cechuje wyłącznie najprawdziwszych synów Albionu.
Agent podał lordowi Wilmore list od prefekta policji. Lord przeczytał go z iście angielską flegmą, a gdy skończył, oznajmił:
— Rozumiem, bardzo dobrze rozumiem.
Po czym rozpoczęły się pytania. Miały mniej więcej taką samą treść jak te, które agent zadał księdzu Busoni. Ale jako że lord Wilmore był nastawiony nieprzyjaźnie do hrabiego, nie odpowiadał tak powściągliwie, tylko znacznie szczegółowiej.
Opisał młodość hrabiego.
Monte Christo miał według niego już w dziesiątym roku życia wejść na służbę u jednego z indyjskich książąt toczących walki z Anglikami. Tam właśnie Wilmore spotkał go po raz pierwszy — walczyli po dwóch przeciwnych stronach. Podczas tej wojny Zaccone dostał się do niewoli; odesłano go do Anglii i umieszczono go na zakotwiczonym statku służącym za więzienie, ale uciekł stamtąd i dostał się wpław na brzeg.
Wtedy to zaczęły się jego podróże, pojedynki i miłostki; wtedy nadeszło też powstanie w Grecji. Zaciągnął się w greckie szeregi i w czasie tej służby odkrył w górach Tesalii żyłę srebra, jednakże nikomu o tym nie powiedział. Po klęsce Turków pod Navarino, gdy rząd grecki się ustalił, poprosił króla Ottona o przywilej na eksploatację tejże kopalni; przywilej został mu przyznany. Stąd ta niesłychana fortuna. Według lorda Wilmore dochody Monte Christa mogły wynosić od jednego do dwóch milionów rocznie. Niemniej dochody te mogły się nagle wyczerpać, jeśli wyczerpie się żyła srebra.
— A nie wie pan, w jakim celu przybył do Francji?
— Ma zamiar spekulować na kolei żelaznej. A poza tym, jako zręczny chemik i nie mniej znakomity fizyk, wynalazł nowy rodzaj telegrafu, który pragnie uskutecznić.
— Ile też może wydawać na rok?
— O, pięćset, a najwyżej sześćset tysięcy franków — rzekł z przekąsem lord Wilmore. — To skąpiec.
Widać było wyraźnie, że przez Anglika przemawiała nienawiść: sam nie wiedział już, co mógłby zarzucić hrabiemu, a więc zarzucał mu skąpstwo.
— A wie pan coś może o jego domu w Auteuil?
— Cóż, hrabia to spekulant i kiedyś na pewno zrujnują go te jego doświadczenia i utopie. Utrzymuje, że w Auteuil, niedaleko domu, który nabył, są źródła mineralne, które mogłyby konkurować z wodami z Bagnères, Luchon czy Cauterets. Chce na swojej posesji założyć badhaus, jak mówią Niemcy. Już ze trzy razy przekopał cały ogród, szukając tego słynnego źródła; a ponieważ nic nie znalazł, zobaczysz pan, że wkrótce wykupi wszystkie posesje dokoła. Nie przepadam za nim i dlatego żywię nadzieję, że zrujnuje się na tych swoich kolejach, telegrafie elektrycznym i mineralnych kąpielach. Śledzę pilnie to, co robi, aby nie stracić okazji radowania się z jego porażki, która prędzej czy później, ale nastąpi.
— A dlaczego darzy go pan taką niechęcią?
— Gdy był przejazdem w Anglii, uwiódł żonę mojego przyjaciela.
— Ale jeśli mu pan tak źle życzysz, dlaczego sam się na nim nie zemścisz?
— Biłem się z nim już trzy razy. Pierwszy raz na pistolety, drugi raz na szpady i trzeci na szable.
— A jaki był rezultat tych pojedynków?...
— Za pierwszym razem zgruchotał mi ramię, za drugim przebił mi płuco, a za trzecim zadał mi taką ranę.
I Anglik, odchyliwszy kołnierz koszuli, który sięgał mu aż do uszu, pokazał bliznę — wciąż jeszcze zaczerwienioną, a więc świeżą.
— Tak więc bardzo nie lubię hrabiego — ciągnął Anglik — i na pewno zginie z mojej ręki.
— Ale chyba nie zamierza go pana zamordować — wtrącił wysłannik prefekta.
— O, codziennie chadzam na strzelnicę i codziennie przychodzi do mnie Grisier.
Było to wszystko, czego gość się dowiedział — a raczej wszystko, co wiedział Anglik.
Agent powstał więc, ukłonił się lordowi Wilmore, który odpowiedział mu typowym dla Anglików, uprzejmym, sztywnym ukłonem — i wyszedł.
Usłyszawszy, jak zamykają się za nim drzwi od ulicy, lord Wilmore poszedł do sypialni i jednym ruchem ręki pozbył się jasnych włosów, rudych faworytów, fałszywej szczęki i blizny. Ukazały się czarne włosy, matowa płeć i zęby jak perły — hrabia Monte Christo we własnej osobie.
Choć z drugiej strony prawda, że agentem, który powrócił do domu pana de Villefort, nie był wysłannik pana prefekta, ale sam pan de Villefort.
Prokurator uspokoił się nieco po tych dwóch wizytach, bo choć nie dowiedział się dzięki nim nic krzepiącego, ale przynajmniej nie powiedziano mu nic, co mogłoby go jeszcze bardziej zaniepokoić.
I po raz pierwszy od owego obiadu w Auteuil spał w nocy dość spokojnie.
Nastały upalne lipcowe dni, a wraz z nimi owa sobota, kiedy miał odbyć się bal u pana de Morcerf.
Była dziesiąta wieczorem; olbrzymie drzewa pałacowego ogrodu hrabiego rysowały się wyraziście na tle nieba, gdzie — odsłaniając jedynie fragmenty lazurowego błękitu usianego złocistymi gwiazdami, przemieszczały się obłoki, ostatnie ślady burzy, której pomruki słychać było przez cały dzień.
W salach na parterze grzmiała muzyka, raz w rytm walca, raz galopu, a intensywne pasma światła przenikały poprzez szpary między żaluzjami.
W ogrodzie krzątała się w tej chwili służba, gdyż pani domu, upewniona, że rozpogadza się coraz bardziej, nakazała podać kolację na świeżym powietrzu.
Aleje ogrodu oświetlono kolorowymi lampionami, jak nakazywał zwyczaj włoski, a stół do kolacji tonął w światłach i w kwiatach, co jest powszechne wszędzie, gdzie okazuje się trochę zrozumienia dla przepychu przy stole. Jest jednak rzeczą niezwykle rzadką tak doskonała forma przepychu.
W chwili gdy hrabina de Morcerf, po wydaniu ostatnich rozkazów służbie, wracała do salonu, dom zaczął napełniać się zaproszonymi, których przyciągała bardziej niezwykła gościnność i urok pani domu aniżeli dostojna pozycja samego hrabiego.
Pani Danglars, poważnie zaniepokojona przebiegiem zdarzeń, wahała się przed pójściem do pani Morcerf. Jednak rankiem spotkała w drodze powóz pana Villeforta.
— Zapewne będzie pani u hrabiny de Morcerf? — zapytał prokurator królewski wychylając się przez okienko w drzwiczkach.
— Nie — odpowiedziała pani Danglars — zbyt źle się czuję.
— Niedobrze pani zrobi — odpowiedział Villefort ze znaczącym spojrzeniem. — Koniecznie musi się tam pani pokazać.
— W takim razie będę.
Pani Danglars pojawiła się, jaśniejąc nie tylko urodą, ale i przepychem toalety; weszła na salę dokładnie w tym momencie, kiedy Mercedes wracała z ogrodu.
Hrabina wysłała Alberta na powitanie pani Danglars; Albert podszedł, i wziąwszy ją pod rękę, zaprowadził na wybrane przez nią miejsce.
Albert obejrzał się wokoło.
— Z pewnością szuka pan mojej córki — rzekła z uśmiechem baronowa.
— Czyżby była pani tak okrutna, by jej z sobą nie przyprowadzić?
— Proszę się nie martwić, spotkała pannę de Villefort i idą razem, tuż za nami; oto i one w białych sukniach, jedna z bukietem kamelii, druga z bukietem niezapominajek; ale niech mi pan powie...
— A kogóż pani tym razem wypatruje? — zapytał z uśmiechem Albert.
— Czy będzie dziś u państwa hrabia de Monte Christo?
— Siedemnaście! — odpowiedział Albert.
— Co to znaczy?...
— To znaczy — odpowiedział, śmiejąc się, wicehrabia — że jest pani już siedemnastą osobą, która mi to pytanie zadaje; szczęśliwy hrabia! Już mu składałem wyrazy uznania...
— Czy pan wszystkim odpowiada w ten sam sposób?
— A prawda, przepraszam, jeszcze pani nie odpowiedziałem; zapewniam panią, że będziemy dzisiaj gościć owego tak popularnego człowieka, jesteśmy uprzywilejowani.
— Był pan wczoraj w Operze?
— Nie.
— A on był.
— Ach tak? I cóż, czy nasz ekscentryk popisał się czymś nowym?
— Inaczej nie byłby sobą. Elssler tańczyła w Diable kulawym; księżniczka grecka była zachwycona. Gdy skończyła tańczyć cachuchę, hrabia włożył przepiękny pierścień w bukiet i rzucił czarującej tancerce, a ta, by uczcić hrabiego, ukazała się w trzecim akcie z pierścieniem na palcu. Czy ta księżniczka grecka też będzie u państwa?
— Nie, tej przyjemności musimy sobie odmówić; pozycja księżniczki w domu hrabiego nie jest właściwie ustalona...
— O, proszę, niech mnie pan tu zostawi i pójdzie przywitać się z baronową: widzę, że nie może doczekać się rozmowy z panem.
Albert ukłonił się pani Danglars i odszedł do pani de Villefort, która w miarę jak się zbliżał, już otwierała usta do zapytania.
— Założyłbym się — rzekł Albert, przerywając jej — że wiem, o co chce mnie pani zapytać.
— A tak? A o co na przykład? — rzekła pani de Villefort.
— Jeżeli zgadnę, przyzna się pani?
— O tak, z pewnością.
— Zamierzała pani zapytać, czy hrabia de Monte Christo przybył lub czy przybędzie?
— Wcale nie. W tej chwili to nie jego osoba mnie interesuje. Chciałam pana zapytać, czy ma pan jakieś wiadomości od pana Franza.
— Dostałem wczoraj.
— Cóż pisał?
— Że wyjeżdża natychmiast w ślad za owym listem.
— No, dobrze; a teraz, co z hrabią?
— Hrabia przyjdzie, proszę być spokojną.
— Czy wie pan, że on ma jeszcze inne nazwisko oprócz Monte Christo?
— Nie, nie wiedziałem.
— Monte Christo jest nazwą wyspy, nazwisko rodowe hrabiego jest inne.
— Nigdy o tym nie mówił.
— Wiem więc więcej od pana. Otóż nazywa się Zaccone i jest Maltańczykiem.
— To możliwe.
— Synem właściciela okrętu.
— O, powiem szczerze: jeśli rozpowiedziałaby pani o tym, zrobiłaby pani furorę!
— Służył w Indiach, posiada kopalnię srebra w Tessalii, a do Paryża przybył, aby założyć rozlewnię wód mineralnych w Auteuil.
— To dopiero niezwykłe wiadomości! — dziwił się Albert. — Pozwoli pani, że je rozgłoszę?
— Tak, lecz powoli, nie wszystkie od razu i nie ujawniając, że pochodzą ode mnie.
— A to dlaczego?
— Bo to jest tajemnica wykradziona.
— Od kogo?
— Od policji.
— Więc mówiono o tym...
— Wczoraj wieczór u prefekta. Cały Paryż już o tym plotkował, rozumie pan — o tym niezwyczajnym zbytku. Policja zaczęła więc szukać informacji...
— No, to trzeba jeszcze było zatrzymać hrabiego jako włóczęgę, pod pretekstem, że jest zanadto bogaty.
— Niewątpliwie, tak by się stało, gdyby nie przychylne dla niego informacje.
— Biedny hrabia! Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu groziło?
— Nie sądzę.
— Ze względów czysto ludzkich należałoby
Uwagi (0)