Darmowe ebooki » Powieść » Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)



1 ... 112 113 114 115 116 117 118 119 120 ... 179
Idź do strony:
mówisz! — zawołała zraniona do żywego.

— Tonem człowieka, który cię uwielbia, pani — odpowiedział Maksymilian.

— Pani! — rozzłościła się Valentine. — Nazywa mnie pani! Egoista! Widzi moją rozpacz i udaje, że nie rozumie!

— Mylisz się, pani; rozumiem cię doskonale. Nie chcesz burzyć spokoju pana de Villefort, nie chcesz sprzeciwiać się markizie i jutro podpiszesz dokument, który jest podstawą twojego małżeństwa.

— A czy mam wybór?

— Nie zwracaj się, pani, z tym pytaniem do mnie, bo jestem złym sędzią i zaślepia mnie mój egoizm — w głuchym głosie Morrela, w jego zaciśniętych pięściach dawało się wyczuć narastającą rozpacz.

— A co byś mi zaproponował, gdybyś sądził, że jestem skłonna przyjąć twoją propozycję? No, proszę, odpowiedz. Nie dość powiedzieć: źle robisz. Trzeba dać radę.

— Valentine — odpowiedział Morrel, odrywając poluzowaną już deskę. — Podaj mi rękę na dowód, że wybaczasz mi mój gniew. Tracę już rozum, widzisz, od godziny najbardziej niedorzeczne myśli nie przestają krążyć mi po głowie. Ach, bo jeśli odrzucisz moją radę...

Dziewczyna spojrzała w niebo i westchnęła.

— Jestem wolny — podjął Maksymilian — i na tyle zamożny, by wystarczyło dla nas obojga. Przysięgam, że nie odważę się nawet pocałować cię w czoło, nim nie zostaniesz moją żoną.

— Przerażasz mnie! — rzekła dziewczyna.

— Chodź ze mną, zaprowadzę cię do mojej siostry, która godna jest stać się twoją siostrą. Wsiądziemy na jakiś statek do Algieru, Anglii albo do Ameryki. Lub jeśli wolisz, schronimy się gdzieś na prowincji i przeczekamy tam do chwili, gdy nasi przyjaciele zdołają pokonać opór twojej rodziny. Wtedy wrócimy do Paryża.

Valentine spuściła głowę.

— Tego się właśnie obawiałam, Maksymilianie, twoja rada jest szalona i byłabym bardziej szalona niż ty, gdybym ci w tym momencie nie przerwała jednym słowem: niemożliwe, Maksymilianie! Niemożliwe.

— Dobrze więc, powtórzę tylko raz jeszcze, masz rację. To ja jestem szalony, a ty mi pokazujesz, że namiętność oślepia najbardziej przytomne umysły. Dziękuję ci za twoje beznamiętne rozumowanie. Niech więc tak będzie, postanowione, jutro zostajesz żoną pana Franza d’Epinay. Bynajmniej nie przez podpisanie intercyzy, czysto formalnego papierka, który wymyślono, by móc jakoś zakończyć komedię w teatrze, lecz z twojej własnej woli.

— Przywodzisz mnie do rozpaczy — zawołała Valentine. — Obracasz nóż w otwartej ranie! Powiedz, co zrobiłbyś, gdyby to twoja siostra była na moim miejscu i słuchała takiej rady, jaką ty mi dajesz?

— Pani — odpowiedział Morrel z gorzkim uśmiechem. — Jak sama powiedziałaś, jestem egoistą i jako egoista, nie zastanawiam się, co zrobiliby inni w mojej sytuacji, myślę tylko, co sam mam zrobić. Myślę, że znam cię od roku, że od kiedy cię poznałem, uzależniłem moje szczęście od twojej miłości, że nadszedł dzień, w którym powiedziałaś mi, że mnie kochasz, że tego dnia uzależniłem moje szczęście i moją przyszłość od małżeństwa z tobą. To było moim życiem. Więcej już nic nie myślę. Mówię sobie tylko, że szczęście się odwróciło, że wydawało mi się, że mogę zdobyć niebo i przegrałem. Zdarza się przecież każdego dnia, że jakiś gracz przegrywa nie tylko to co ma, ale i to, czego nie ma.

Morrel wypowiedział te słowa z absolutnym spokojem. Valentine spojrzała na niego badawczo, dbając jednak, by wzrok Morrela nie przeniknął w głąb jej serca, gdzie panował coraz większy zamęt.

— Co zamierzasz? — zapytała.

— Będę miał zaszczyt pożegnać cię, pani, biorąc na świadka Boga, co słyszy moje słowa i czyta w moim sercu, że życzę ci spokojnego, szczęśliwego i wypełnionego życia, takiego, aby nie było w nim miejsca na wspomnienie o mnie.

— Och! — wyszeptała.

— Żegnaj, Valentine, żegnaj — dodał Morrel, kłaniając się dziewczynie.

— Dokąd idziesz? — zawołała, wyciągając rękę przez kratę i chwytając Maksymiliana za suknię. Zrozumiała dobrze, że spokój jej ukochanego jest pozorny. — Dokąd idziesz?

Młodzieniec uśmiechnął się smutno.

— O powiedz, błagam! — zawołała Valentine.

— Czyżbyś, Valentine, zmieniła postanowienie?

— Biedaku, wiesz dobrze, że nie mogę!

— A więc żegnaj, Valentine!

Valentine wstrząsnęła kratą z siłą, o jaką nikt by jej nie posądził, przecisnęła ręce przez kratę i załamując je, zawołała:

— Co zamyślasz zrobić? Muszę to wiedzieć! Gdzie idziesz?

— O, uspokój się — rzekł Maksymilian, zatrzymując się kilka kroków od kraty. — Nie mam zamiaru zrzucić na nikogo odpowiedzialności za to cierpienie, które zesłał na mnie los. Może inny zagroziłby ci, że pójdzie do Franza d’Epinay i wyzwie go na pojedynek; ale według mnie byłoby to szaleństwo. Cóż w tej sprawie zawinił pan Franz? Dziś rano widział mnie pierwszy raz w życiu i może już zapomniał o mnie, nie wiedział nawet o tym, że istnieję, gdy się toczyły układy między waszymi rodzicami w sprawie waszego małżeństwa.

— Do kogóż więc masz urazę? Do mnie?

— Do ciebie, Valentine? Kobieta, którą kocham, jest dla mnie święta.

— A więc, sam sobie to chcesz wyrzucać!... Nieszczęsny!... — westchnęła.

— Przecież to ja jestem winny, nieprawdaż?

— Maksymilianie, Maksymilianie! — zawołała Valentine. — Podejdź tu jeszcze, proszę!

Maksymilian podszedł, znów z łagodnym uśmiechem i gdyby nie jego bladość, każdy by pomyślał, że jest zupełnie spokojny.

— Posłuchaj mnie, moja droga, ubóstwiana Valentine! — rzekł swoim dźwięcznym i poważnym głosem. — Ludzie tacy jak my, którzy nigdy nie dopuścili się myśli, za którą mogliby rumienić się przed światem, przed rodzicami i Bogiem — tacy ludzie mogą czytać w sercu wzajemnie myśli innych, jak w otwartej księdze. Nigdy nie była to dla mnie egzaltowana miłostka, nie jestem melancholijnym bohaterem romansu; bez zbędnych słów, bez żadnych zapewnień i przysiąg, złożyłem życie moje w twoje ręce. Opuszczasz mnie i rzeczywiście masz rację, powiedziałem ci to już i jeszcze raz powtarzam, kiedy nie będzie cię już przy mnie — życie straci dla mnie sens. Z chwilą, gdy się oddalasz, zostaję na świecie sam. Siostra jest szczęśliwa z mężem, jej mąż jest tylko moim szwagrem, to jest łączą mnie z nim tylko konwenanse społeczne. Nikomu nie jestem już potrzebny, moje życie staje się bezużyteczne. Oto, co zrobię: poczekam aż do ostatniej chwili, póki nie wyjdziesz za mąż, bo nie chcę stracić choćby cienia owej nieoczekiwanej szansy, którą czasem trzyma dla nas w zanadrzu przypadek — przecież pan d’Epinay może na przykład umrzeć, być może w chwili, gdy do niego podejdziesz, piorun roztrzaska ołtarz; skazanemu na śmierć wszystko wydaje się możliwe. Będę czekał, aż do ostatniej chwili, a kiedy, będzie po fakcie i nie będę już miał żadnej nadziei, napiszę poufny list do szwagra i drugi do prefekta policji, wyjaśniając mój zamiar, a potem gdzieś w jakimś lesie, nad rowem lub nad rzeką palnę sobie w łeb, jakem syn najuczciwszego człowieka, jakiego kiedykolwiek wydała Francja.

Konwulsyjne drżenie owładnęło Valentine; puściła kratę, ręce jej opadły bezwładnie, po licach potoczyły się dwie wielkie łzy.

Młodzieniec stał przed nią ponury i zdecydowany.

— O, litości, litości — wyszeptała — nie zrobisz tego, prawda?

— Zrobię, na mój honor. Zresztą cóż cię to może obchodzić? Ty wypełnisz swój obowiązek i będziesz miała czyste sumienie.

Valentine padła na kolana, przyciskając ręce do piersi, jakby miało jej pęknąć serce.

— O, Maksymilianie, błagam cię, uczyń jak ja, żyj z tym cierpieniem, a może kiedyś jeszcze się połączymy.

— Bądź zdrowa — powtórzył Morrel.

— O mój Boże — rzekła Valentine, podnosząc obie ręce do nieba — widzisz, żem uczyniła wszystko, co powinnam jako posłuszna córka — ani mych próśb, ani łez, ani błagań nie posłuchał. A więc — mówiła dalej, ocierając łzy i opanowując się — nie chcę umierać z wyrzutów sumienia, wolę umrzeć ze wstydu. Ty będziesz żył, Maksymilianie, a ja będę tylko twoja. Powiedz, rozkazuj, jestem gotowa.

Morrel, który już był odszedł o kilka kroków, zawrócił — i blady z radości, z sercem rozszalałym od szczęścia wyciągnął przez kratę ręce do Valentine.

— Valentine! — zawołał. — Najdroższa! Nie tak powinnaś do mnie mówić; albo pozwól mi po prostu umrzeć. Na cóż byś sobie miała gwałt zadawać, jeśli mnie kochasz, tak jak ja cię kocham? Czyżbyś chciała, abym żył tylko z ludzkiego współczucia? Ale w takim razie wolę umrzeć.

— Ale właściwie — szepnęła Valentine — któż mnie tu kocha na świecie? On. Kto mnie pociesza w smutku? On. W kim jest cała moja nadzieja? W nim. Na kim spoczął mój wzrok obłąkany, przy kim moje poranione serce znajduje ulgę? Zawsze chodzi o niego, tylko o niego. O, jaka jestem niewdzięczna — rozpłakała się Valentine — porzucę wszystkich, a przecież zapomniałam o moim kochanym dziadku!

— O nie, nie opuścisz go. Mówiłaś, że pan Noirtier jakby okazywał mi sympatię. A więc, nim uciekniesz z domu, powiesz mu wszystko, zgoda dziadka będzie cię tłumaczyć przed Bogiem; a potem, gdy się pobierzemy, zamieszka u nas i zamiast jednego wnuka, będzie nas miał dwoje. O, przysięgam ci, że nie rozpacz nas czeka, ale szczęście!

— No, popatrz tylko, jak potężną masz nade mną władzę, już prawie wierzę w to, co mówisz, chociaż to, co mówisz, jest szaleństwem, bo ojciec przeklnie mnie, ja go znam, ma niezłomne serce, nigdy mi nie przebaczy. I posłuchaj, Maksymilianie: jeśli jakimkolwiek sposobem uda mi się opóźnić to małżeństwo, poczekasz?

— Tak, przysięgam ci, jak ty mnie przysięgniesz, że to okropne małżeństwo nigdy nie zostanie zawarte!

— Przysięgam ci, Maksymilianie, na to, co mam najświętszego: na pamięć mojej matki.

— A więc zaczekajmy.

— Tak, zaczekajmy — odrzekła Valentine, lżej przy tym słowie oddychając. — Ileż to okazji może nam się nadarzyć, które mogą nas, nieszczęśliwych, ocalić.

— Ufam ci, cokolwiek zrobisz, będzie słuszne; ale jeżeli nie wysłuchają twych próśb, jeśli twój ojciec albo markiza de Saint-Méran zażądają, aby pan d’Epinay przyjechał jutro, aby podpisać intercyzę...

— Wtedy masz już moje słowo.

— Nie podpiszesz...

— Tylko wymknę się do ciebie i uciekniemy. Ale nie kuśmy więcej Boga, nie spotykajmy się przez jakiś czas: to cud albo zrządzenie Opatrzności, że dotąd nikt nas nie przyuważył. Gdybyśmy zostali przyłapani, gdyby się ktoś dowiedział, że się tu widujemy, nasze nadzieje ległyby w gruzach.

— Masz rację, Valentine, ale jakim sposobem się dowiem?...

— Od notariusza, pana Deschamps.

— Tak, znam go.

— I ode mnie. Napiszę do ciebie, bądź pewien. O Boże, Maksymilianie, czuję do tego małżeństwa taki sam wstręt, jak ty!

— Dobrze, dobrze, dzięki ci, kochana moja Valentine! A więc powiedzieliśmy sobie już wszystko; skoro tylko wyznaczysz mi godzinę, przybiegnę tu, wespniesz się na mur i złapię cię w ramiona, powóz będzie czekał przy bramie ogrodu, wsiądziemy, odwiozę cię do siostry. Tam, jeśli będziesz tak chciała, możemy ukryć się przed światem albo ujawnimy się publicznie, pewni naszej siły i zamiarów; i nie pozwolimy, aby nas zarżnięto jak jagnięta, które zamiast bronić się, tylko beczą.

— Niech tak będzie — rzekła Valentine. — Teraz i ja ci powiem, Maksymilianie: wszystko, co zrobisz, będzie dobre.

Valentine zbliżyła usta do kraty i w wonnym jej tchnieniu słowa doleciały ust Morrela, który przycisnął wargi do zimnej, nieugiętej zapory.

— Do widzenia — rzekła, niwecząc nagle tę chwilę szczęścia.

— Więc napiszesz?

— Napiszę.

— Dziękuję ci, ukochana żono, do widzenia.

Delikatny odgłos niewinnego lekkiego pocałunku — i Valentine pobiegła z powrotem lipową aleją.

Morrel słyszał jeszcze, jak szeleściła jej suknia, zawadzając o pnie grabów i jak skrzypiały na piasku jej trzewiki. Potem podniósł oczy do nieba, uśmiechając się radośnie i dziękując Bogu, że Valentine ofiarowała mu taką miłość, i sam odszedł.

Wrócił do domu, cały wieczór spędził na oczekiwaniu, czekał cały następny dzień — lecz nie odebrał żadnych wiadomości. Trzeciego dnia, około dziesiątej rano, gdy już wychodził do pana Deschamps — notariusza, odebrał przez pocztę mały bilecik, który, jak się domyślił, był od Valentine, chociaż nigdy nie widział jej pisma.

Zawierał treść następującą:

Ani łzy, ani prośby, ani błagania nie pomogły. Wczoraj spędziłam dwie godziny w kościele Saint-Philippe du Roule i przez te dwie godziny modliłam się gorąco do Boga. Bóg jednak jest nieczuły, podobnie jak i ludzie: podpisanie intercyzy ma nastąpić dziś o dziewiątej wieczór.

Jedno mam słowo, a moje serce się nigdy nie odmienia: dałam Ci to słowo i ofiarowałam serce.

Dziś wieczór, kwadrans przed dziewiątą będę przy bramie.

Twoja żona

Valentine de Villefort

PS. Biedna moja babcia ma się coraz gorzej, cierpienia jej wczoraj przeszły w malignę; dziś maligna ta zbliża się już do szaleństwa.

Będziesz mnie tak kochał, abym zapomniała, że opuściłam ciężko chorą, prawda?

Zdaje mi się, że przed dziadkiem trzymają w tajemnicy, że intercyza ma być podpisana dziś w wieczór.

Morrel nie poprzestał na wiadomościach od Valentine; poszedł do notariusza, który potwierdził, że podpisanie intercyzy wyznaczono na dziewiątą wieczór.

Następnie udał się do hrabiego de Monte Christo.

I tam dowiedział się najwięcej. Franz bowiem sam doniósł hrabiemu o tym uroczystym wydarzeniu.

Pani de Villefort także ze swej strony napisała do hrabiego, aby usprawiedliwić się, że go nie może zaprosić, albowiem śmierć pana de Saint-Méran oraz stan, w jakim znajduje się wdowa po nim zebraniu temu nadają raczej atmosferę posępną, która mogłaby nie najlepiej wpłynąć na hrabiego; a prokuratorowa życzy mu tylko pomyślności i radości w życiu.

W wilię tego dnia Franz został przedstawiony pani de Saint-Méran, która wstała z łóżka tylko na chwilę, aby go poznać i zaraz położyła się z powrotem.

Łatwo pojmujemy, jak poruszony był Morrel; poruszenie to nie mogło ujść bystremu oku hrabiego, toteż hrabia okazywał młodemu człowiekowi więcej sympatii niż kiedykolwiek i to do tego stopnia, że Maksymilian omal mu wszystkiego nie wyjawił.

Ale przypomniał sobie uroczystą obietnicę, jaką dał kiedyś

1 ... 112 113 114 115 116 117 118 119 120 ... 179
Idź do strony:

Darmowe książki «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz