Darmowe ebooki » Powieść » Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)



1 ... 111 112 113 114 115 116 117 118 119 ... 179
Idź do strony:
jej czasu. — Pisałeś mi, że chcesz małą wydać za mąż?

— Tak — odpowiedział Villefort. — To już postanowione.

— Twój przyszły zięć to Franz d’Epinay? Syn generała d’Epinay, który należał do naszego stronnictwa; zamordowano go parę dni przed powrotem uzurpatora z wyspy Elby?

— Tak, właśnie ten.

— Nie przeraża go związek z wnuczką jakobina?

— Na szczęście wszystkie nasze zatargi ustały — rzekł Villefort. — Pan d’Epinay podczas śmierci swego ojca był jeszcze dzieckiem, niemal nie zna mego ojca, więc zapewne powita go jeśli nie z radością, to przynajmniej nie z odrazą.

— To dobra partia?

— Pod wszystkimi względami.

— Trzeba więc — rzekła po kilku chwilach rozwagi pani de Saint-Méran — przyspieszyć ten związek, bo ja już niedługo umrę.

— Ależ, pani! Kochana babuniu! — zawołali jednocześnie pan de Villefort i Valentine.

— Wiem dobrze, co mówię — odpowiedziała markiza. — Trzeba się spieszyć, bo to biedne dziecię nie ma matki, niechże ją przynajmniej babka pobłogosławi. Tylko ja jej zostałam po biednej Renacie, o której tak szybko zapomniałeś.

— A pani — rzekł Villefort — zapomina, że to biedne dziecko po utracie matki potrzebowało opieki.

— Macocha nigdy nie zastąpi matki, mój panie; ale nie o to tu chodzi, zostawmy zmarłych w spokoju.

Słowa te wyrzekła tak obojętnym i martwym tonem, że można by sądzić, iż wkrótce straci przytomność.

— Jak sobie mama życzy — rzekł Villefort — tym bardziej że oboje zgadzamy się w tym względzie; skoro tylko pan d’Epinay przybędzie do Paryża...

— Kochana babuniu — rzekła Valentine. — Przecież mamy żałobę, nie możemy tak postąpić... chciałabyś, abym zawarła ten związek pod tak smutną wróżbą?

— Moje dziecię — odpowiedziała żywo babcia. — Nie wysuwaj tak banalnych przyczyn, które przeszkadzają tylko słabym w budowaniu znakomitej przyszłości. Ja także wychodziłam za mąż w momencie śmierci mojej matki, a wcale nie byłam nieszczęśliwa z tego powodu.

— Znowu te myśli o śmierci — wtrącił Villefort.

— Znowu!... Znowu!... Powtarzam wam, że niedługo umrę, słyszycie! Ale przed śmiercią chcę się spotkać z przyszłym mężem Valentine; chcę wymóc na nim przysięgę, że uczyni moją wnuczkę szczęśliwą; chcę w jego oczach wyczytać, czy spełni przysięgę; wreszcie chcę go po prostu poznać! — I dodała przerażającym tonem: — Bo ja wstanę z grobu i policzę się z nim, jeśli nie będzie taki, jakim być powinien.

— Pani — rzekł Villefort — proszę odsunąć od siebie te okropne myśli, bo graniczą z obłędem. Gdy już kogoś położą do grobu, będzie tam spał wiecznie — nigdy nie powstanie.

— O tak, tak, babciu, uspokój się — prosiła Valentine.

— A ja ci mówię, mój panie, że wcale nie jest tak, jak ci się zdaje. Tej nocy miałam koszmarne sny; zdawało mi się, jakby moja dusza unosiła się nad śpiącym ciałem; chciałam otworzyć oczy, ale mimo woli zamykały się; wszystko to, jestem pewna, wydaje się wam nieprawdopodobne — a jednak przez te zamknięte drzwi widziałam, jak z kąta, tam, gdzie są drzwi do gotowalni pani de Villefort, jak wynurzyła się stamtąd jakaś biała postać.

Valentine krzyknęła.

— Miała mama gorączkę — rzekł Villefort.

— Możesz nie wierzyć, jeśli tak ci się podoba, ale ja jestem pewna; widziałam białą postać, a Bóg, jakby w obawie, że podważę świadectwo jednego tylko z moich zmysłów, sprawił, że usłyszałam, jak poruszyła się szklanka na stoliku.

— Ach, droga babuniu, to był sen!

— To wcale nie był sen, bo w tym momencie wyciągnęłam rękę do dzwonka i cień natychmiast zniknął, a pokojówka weszła ze światłem. Duchy pokazują się tylko tym, którzy je mają zobaczyć; to był duch mojego męża. Jeżeli dusza mojego męża zeszła tu i wzywa mnie do siebie, dlaczego moja dusza nie miałaby tu powrócić, aby obronić swoją wnuczkę? Przecież między nami więź jest jeszcze bliższa.

— O, pani — rzekł Villefort, mimo woli wzruszony do głębi — Nie pozwól, aby zawładnęły tobą takie ponure myśli. Będzie mama mieszkać z nami, będzie mama jeszcze długo szczęśliwa, kochana, czczona i przy nas zapomnisz...

— O, nigdy, nigdy, nigdy! — rzekła markiza. — Kiedy powraca pan d’Epinay?

— Spodziewamy się go lada chwila.

— To dobrze. Jak tylko przyjedzie, dajcie mi znać, nie traćmy czasu. Chciałabym zobaczyć się jeszcze z notariuszem i upewnić, że Valentine otrzyma po nas cały majątek.

— O, babuniu — wyjąkała Valentine, całując gorącymi ustami rozpalone czoło babki. — Czy chcesz, abym umarła? O mój Boże! Masz gorączkę, trzeba wołać doktora, a nie notariusza.

— Po co doktora — rzekła, wzruszając ramionami. — Nic mi nie jest, pić mi się tylko chce i to wszystko.

— Czego się napijesz, babuniu?

— Jak zwykle, oranżady, szklanka stoi na stole, podaj mi, moja kochana.

Valentine nalała oranżady do szklanki, wzięła ją z niejakim lękiem — gdyż była to ta sama szklanka, którą miał poruszyć cień — i podała babce.

Markiza wypiła duszkiem wszystko.

Następnie odwróciła się na drugi bok, powtarzając:

— Notariusza, notariusza!

Pan de Villefort wyszedł, a Valentine usiadła przy łóżku babki.

Biedactwo chyba bardziej potrzebowało lekarza niż jej babka. Policzki płonęły jej od wypieków, oddech miała krótki i urywany, a puls gwałtowny i szybki jak w gorączce.

Biedne dziewczę rozmyślało, jaka rozpacz ogarnie Maksymiliana, kiedy dowie się, że pani de Saint-Méran zamiast pomóc mu, działa tak, jakby uważała go za wroga, nie znając go zresztą wcale.

Valentine zamierzała powiedzieć wszystko babce i z pewnością powiedziałaby bez wahania, gdyby Maksymilian Morrel nazywał się Albert de Morcerf albo Raul de Château-Renaud; Morrel pochodził z ludu, a Valentine wiedziała, jaką pogardę żywi markiza de Saint-Méran dla tych, którzy nie mogli się poszczycić szlacheckim pochodzeniem.

Spychała więc tajemnicę swojej miłości na dno serca, wiedziała bowiem, że gdyby chciała ją wyjawić, niczemu by to nie służyło, a gdyby ojciec i macocha dowiedzieli się o tym, wszystko byłoby stracone.

Tak upłynęły dwie godziny.

Pani de Saint-Méran rzucała się niespokojnie w gorączkowym śnie.

Wreszcie lokaj dał znać, że przyszedł notariusz.

Chociaż uczynił to szeptem, pani de Saint-Méran uniosła się natychmiast na poduszce.

— Notariusz? — rzekła. — Niech zaraz wejdzie.

Notariusz stał już przy drzwiach — i wszedł.

— Valentine, odejdź — rzekła pani de Saint-Méran — i zostaw mnie samą z tym panem.

Wnuczka pocałowała babkę w czoło i odeszła, trzymając chusteczkę przy oczach.

W drzwiach spotkała służącego, który zawiadomił ją, że w salonie czeka lekarz.

Valentine zbiegła jak najszybciej po schodach. Lekarz ów był przyjacielem rodziny, a jednocześnie jednym z najznakomitszych lekarzy epoki; bardzo lubił Valentine — widział, jak przyszła na świat.

Miał córkę w tym samym wieku, co panna de Villefort, ale matka jej cierpiała na suchoty, żył więc ciągle w lęku o swe ukochane dziecko.

— Ach, panie d’Avrigny, czekaliśmy na pana z niecierpliwością. Ale przede wszystkim, jakże się mają Madeleine i Antoinette?

Madeleine była córką pana d’Avrigny, Antoinette — siostrzenicą. Pan d’Avrigny uśmiechnął się smutno.

— Antoinette ma się bardzo dobrze — rzekł — Madeleine nieźle. Ale czemu po mnie posłałaś, moja kochana? Chyba ani twój ojciec, ani pani de Villefort nie są chorzy? A ty, moja droga, choć widzę, że dalej masz kłopoty z nerwami, też chyba mnie nie potrzebujesz? Może tylko ci doradzę, żebyś nie popuszczała wodzy fantazji.

Valentine spąsowiała. Pan d’Avrigny miał istny dar jasnowidzenia; był to jeden z tych lekarzy, którzy pomagają ciału poprzez kurowanie duszy.

— To nie ja potrzebuję teraz twojej pomocy, ale moja babka, panie doktorze. Nie wie pan, jakie spotkało nas nieszczęście?

— Nie wiem o niczym — rzekł pan d’Avrigny.

— Niestety! — rzekła Valentine, tłumiąc szloch. — Mój dziadek umarł.

— Pan de Saint-Méran?

— Tak. Na apopleksję.

— Na apopleksję? — powtórzył doktor.

— Tak jest i moja biedna babka trwa ciągle w tym przekonaniu, że jej mąż, którego nigdy nie opuszczała, wzywa ją do siebie, że wkrótce się z nim połączy. O, drogi panie doktorze, proszę wyleczyć babcię!

— Gdzież jest?

— W swoim pokoju, z notariuszem.

— Co dolega pani de Saint-Méran?

— Jest jakoś dziwnie rozdrażniona, śpi niespokojnie i ciężko; dziś rano mówiła, że miała dziwny sen: jej dusza unosiła się nad uśpionym ciałem — to na pewno majaki wynikające z gorączki; jest przekonana, że widziała w swoim pokoju jakąś zjawę, a nawet słyszała, jak zjawa trącała szklankę.

— To dziwne. Nie wiedziałem, że pani de Saint-Méran miewa takie przywidzenia.

— Pierwszy raz — rzekła Valentine — widziałam ją w tym stanie. Dziś rano przeraziła mnie niezmiernie, myślałam, że pomieszało się jej w głowie; wie pan, że mój ojciec ma bardzo logiczny umysł, a mimo to też był pod wrażeniem.

— Zobaczymy. To, co mówisz, jest naprawdę osobliwe.

Notariusz wyszedł i powiedziano Valentine, że babka została sama.

— Niech pan idzie na górę, proszę — rzekła do lekarza.

— A pani?

— Nie ośmielę się. Nie pozwoliła mi posyłać po pana; poza tym sam pan widzi, że nie umiem ukryć zdenerwowania, mam gorączkę, jestem znużona; przejdę się po ogrodzie, to mnie uspokoi.

Lekarz uścisnął dłoń Valentine i udał się do pani de Saint-Méran. Tymczasem dziewczyna zeszła do ogrodu.

Nie trzeba przypominać, jaką część ogrodu upodobała sobie Valentine. Zazwyczaj spacerowała chwilę wśród klombów przy domu, po czym zrywała różę, zatykała ją za pasek lub wpinała we włosy i szła cienistą alejką do ławki — i do bramy.

I teraz Valentine przeszła się tam i z powrotem między kwiatami, ale żadnego nie zerwała. Choć nie miała czasu ubrać się na czarno, w sercu nosiła żałobę i nie chciała przystrajać się niczym. Wreszcie weszła w alejkę.

Gdy zagłębiała się coraz dalej, wydało się jej, że ktoś powtarza jej imię.

Zdziwiona stanęła.

Wtedy usłyszała wyraźniej ów głos — i rozpoznała Maksymiliana.

72. Obietnica

Był to rzeczywiście Maksymilian. Od wczoraj przechodził prawdziwe katusze. Odgadł instynktem właściwym jedynie osobom zakochanym i matkom, że powrót pani de Saint-Méran i śmierć markiza będą miały wpływ na rodzinę Villefortów i na los jego miłości do Valentine.

Jak będziemy mogli się przekonać, przeczucie go nie myliło i niepokój, który — drżącego i wylęknionego — przywiódł go do bramy pod kasztanami, nie był bezpodstawny.

Dziewczyna szybko podbiegła do bramy.

— Ty tutaj? Nie spodziewałam się ciebie o tej porze! — zawołała.

— Tak, kochana — odpowiedział Morrel. — Przyszedłem po złe wiadomości i takie sam przynoszę.

— Ach! A więc nasz dom jest przeklęty! Mów, Maksymilianie, choć po prawdzie dość już nieszczęść na nas spadło.

— Valentine — rzekł Morrel, usiłując na tyle opanować wzruszenie, by móc mówić spokojnie. — Proszę, posłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia, bo jest to niesłychanie ważne. Na kiedy zaplanowano twój ślub?

— Nie będę nic przed tobą ukrywać, Maksymilianie — odpowiedziała dziewczyna. — Dziś rano była o tym mowa i babcia, na której poparcie tak bardzo liczyłam, nie tylko popiera ten ślub, lecz nagli do niego, tak że w tym momencie jedynie całą sprawę odwleka nieobecność pana d’Epinay. Zaledwie jednak wróci, intercyza zostanie podpisana.

Maksymilian ciężko westchnął i z głębokim smutkiem spojrzał na dziewczynę.

— Niestety! — rzekł stłumionym głosem. — To straszne uczucie słyszeć, jak ukochana kobieta mówi tak spokojnie: „Wyznaczono już termin twojej męki: zacznie się już za kilka godzin. Lecz cóż robić, tak widocznie być musi, nic na to nie mogę poradzić”. Dobrze więc, skoro tak mówisz, skoro intercyza ma być podpisana natychmiast po powrocie Franza, będziesz jego już jutro, ponieważ dziś właśnie wrócił do Paryża.

Valentine krzyknęła.

— Przed godziną byłem u hrabiego de Monte Christo — rzekł Morrel. — Rozmawialiśmy, on o nieszczęściu, który wasz dom spotkał, ja o twoim smutku, gdy wtem na dziedziniec zajeżdża powóz. Słuchaj... nie wierzyłem dotąd w przeczucia, ale chyba muszę zmienić zdanie. Turkot powozu napełnił moje serce dziwnym drżeniem. Usłyszałem wkrótce czyjeś kroki na schodach i odgłos tych kroków przejął mnie większym lękiem niż ten, który zdjął Don Juana, gdy posłyszał dudniący krok Komandora. Na koniec otwierają się drzwi. Najpierw wchodzi Albert de Morcerf — i już miałem uwierzyć, że się pomyliłem, że zwiodły mnie zmysły — gdy za nim wkracza młodzieniec, którego hrabia powitał tak: „A, baron Franz d’Epinay!”. Przywołałem całą moją odwagę i siłę, by się opanować. Nie powiem ci, czy zbladłem, czy drżałem, wiem na pewno, że się uśmiechałem. Ale gdy pięć minut później wyszedłem stamtąd, nie mogąc powtórzyć ani słowa z rozmowy, która przez owe pięć minut się toczyła — byłem jak martwy.

Dziewczyna spuściła przygnębiona głowę.

— Posłuchaj — rzekł Morrel. — Nie po raz pierwszy zastanawiasz się nad naszą sytuacją. Jest ona trudna, poważna, a teraz nadszedł moment ostatecznej próby. Nie czas oddawać się próżnemu smutkowi. Valentine, powiedz, czy masz siłę i chęć do walki wbrew losowi? Bo właśnie o to przyszedłem cię poprosić.

Dziewczyna zadrżała i przerażona spojrzała na Morrela. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłaby sprzeciwić się woli ojca, babki i wystąpić przeciw całej rodzinie.

— Co ty mówisz, Maksymilianie? — zapytała. — I co nazywasz walką? Nazwij to raczej świętokradztwem. Jak mogłabym sprzeciwić się rozkazom ojca i woli umierającej!

Morrel uczynił nieokreślony gest.

— Twoje serce jest nazbyt szlachetne, drogi Maksymilianie, abyś mnie nie rozumiał. I rozumiesz mnie doskonale, bo milczysz i nie znajdujesz żadnych argumentów. Ja miałabym walczyć! Niech mnie Bóg broni! Nie, nie... Nigdy się nie odważę sprawić przykrości ojcu i zamącić spokoju ostatnich chwil babki.

— Masz pani zupełną słuszność — odparł z flegmą Morrel.

— Jakim tonem to

1 ... 111 112 113 114 115 116 117 118 119 ... 179
Idź do strony:

Darmowe książki «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz