Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Pobiegłem po świecę i rzuciłem się na schody; drogę zagrodziło mi na nich ciało: był to trup Karkontki.
Wystrzał z pistoletu, który słyszałem, ugodził właśnie ją; kula przeszyła jej gardło na wskroś, krew buchała z obu ran i otwartych ust.
Była martwa.
Przestąpiłem ciało i poszedłem dalej.
W pokoju panował okropny nieład. Sprzęty były powywracane, pościel, której uczepił się nieszczęsny jubiler, walała się na podłodze: on sam leżał na ziemi z głową opartą o ścianę, skąpany w kałuży krwi, która ciekła z trzech dużych ran w piersi.
W czwartej ranie tkwił aż po rękojeść długi nóż kuchenny.
Nadepnąłem na drugi pistolet, który nie wystrzelił, gdyż zapewne zamókł proch.
Podszedłem do jubilera; jeszcze żył: na odgłos moich kroków, a zwłaszcza dlatego, że zadrżała podłoga, otworzył błędne oczy, zdołał spojrzeć na mnie i poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć, i skonał.
To wszystko było tak okropne, że niemal postradałem zmysły; skoro już nie mogłem nikomu pomóc, odczuwałem jedną tylko potrzebę: uciekać.
Rzuciłem się na schody, wczepiając palce we włosy, rycząc z trwogi.
Na dole w jadalni było z pięciu czy sześciu celników i trzech żandarmów, wszyscy uzbrojeni.
Pochwycili mnie; nawet nie próbowałem się opierać, byłem zupełnie oszołomiony; chciałem coś powiedzieć, ale wybełkotałem tylko jakieś nieartykułowane dźwięki i ot, wszystko.
Widziałem, że celnicy i żandarmi wskazywali mnie palcami, popatrzyłem po sobie byłem cały pokryty krwią. Ten ciepły deszcz, który padał na mnie przez szpary w podłodze, to była krew Karkontki.
Pokazałem palcem miejsce, gdzie byłem ukryty.
„Co on chce powiedzieć?” — zapytał żandarm.
Jeden z celników poszedł zobaczyć.
„Chce powiedzieć, że tamtędy wszedł” — odparł i wskazał dziurę, przez którą rzeczywiście przechodziłem.
Wtedy zrozumiałem, że biorą mnie za mordercę. Odzyskałem głos i siły; wyrwałem się ludziom, co mnie trzymali i krzyknąłem:
„To nie ja! To nie ja!”.
Dwóch żandarmów wymierzyło we mnie karabiny.
„Jeśli się ruszysz — rzekli — zginiesz”.
„Ale — krzyknąłem — przecież mówię, że to nie ja!”.
„Opowiesz tę swoją bajeczkę sędziom w Nîmes — odparli. — A teraz idziesz z nami; możemy ci udzielić rady: nie stawiaj oporu”.
Nie miałem nawet zamiaru, obezwładniało mnie osłupienie i strach. Założyli mi kajdany i zaprowadzono na sznurze za koniem do Nîmes.
Po prostu — śledził mnie jakiś celnik; stracił mnie z oczu niedaleko karczmy, domyślił się, że spędzę tam noc; pobiegł po kolegów i wszyscy dotarli na miejsce akurat w chwili, gdy padł strzał z pistoletu; schwytali mnie w tak obciążających dla mnie okolicznościach, że zrozumiałem od razu, jak trudno będzie mi udowodnić, że jestem niewinny.
I dlatego uczepiłem się jednej rzeczy: błagałem sędziego śledczego, aby szukano wszędzie niejakiego księdza Busoniego, który w tym dniu zatrzymywał się w karczmie Pont-du-Gard.
Jeśli Caderousse wymyślił tę całą historię, jeśli ten ksiądz w ogóle nie istniał, byłem oczywiście zgubiony, chyba że schwytano by z kolei Caderousse’a i ten by się do wszystkiego przyznał.
Upłynęły tak dwa miesiące, podczas których — muszę to przyznać na pochwałę mojego sędziego — zrobiono wszystko, by odnaleźć księdza.
Straciłem całą nadzieję.
Caderousse bynajmniej nie został schwytany.
Miano mnie sądzić na pierwszej sesji po letniej przerwie, kiedy 8 września, to jest trzy miesiące i pięć dni po całym wypadku, w więzieniu stawił się ksiądz Busoni, na co już nie liczyłem; oświadczył, że powiedziano mu o jakimś więźniu, który pragnął z nim mówić. Dowiedział się o tym, jak powiadał, w Marsylii, i pospieszył, aby spełnić moje życzenie.
Rozumie pan, że przyjąłem go z wielką radością; opowiedziałem mu wszystko, czego byłem świadkiem; poruszyłem z niepokojem historię diamentu — wbrew moim oczekiwaniom była prawdziwa od początku do końca; ponadto, znów wbrew moim oczekiwaniom, ksiądz uwierzył mi we wszystko, co powiedziałem.
Wtedy, ośmielony jego łagodnością i miłosierdziem, widząc, że zna dogłębnie obyczaje mojego kraju, mając też nadzieję, że z tak litościwych ust padną może słowa przebaczenia za moją jedyną zbrodnię, opowiedziałem mu w szczegółach wszystkie wypadki w Auteuil.
To, co uczyniłem z porywu serca, doprowadziło do takiego skutku, jakbym działał z największym wyrachowaniem: przyznanie się do pierwszego morderstwa, do czego nic mnie nie zmuszało, dowiodło księdzu, żem nie popełnił drugiego; odszedł, zalecając mi ufność i przyrzekł, że zrobi wszystko, aby tylko przekonać sędziów o mojej niewinności.
Miałem wyraźne dowody, że się mną opiekował: stopniowo zaczęto mnie łagodniej traktować w więzieniu i dowiedziałem się, że odłożono moją sprawę do następnej sesji sądu przysięgłych.
W tym czasie Opatrzność zrządziła, że Caderousse został zatrzymany za granicą i sprowadzony do Francji. Wyznał wszystko, zrzucając pomysł zabójstwa na żonę, pod której namową miał działać. Skazano go na dożywotnie galery, a mnie uwolniono.
— I to właśnie wtedy — rzekł Monte Christo — przyszedłeś do mnie z listem od księdza Busoniego?
— Tak, panie hrabio; ksiądz naprawdę się mną zainteresował. „Rzemiosło twoje cię zgubi — rzekł do mnie. — Jeśli stąd wyjdziesz, porzuć je”.
„Ale jakże ja wyżyję, wielebny ojcze? — zapytałem — ja sam i moja biedna bratowa?”.
„Jeden z moich penitentów darzy mnie wielką estymą; ostatnio prosił mnie, bym mu wyszukał człowieka godnego zaufania. Czy chciałbyś, bym cię do niego skierował?”.
„Ach, mój ojcze! Ile dobroci!” — zawołałem.
„Ale przysięgniesz mi, że nie będę tego żałował?”.
Podniosłem rękę do przysięgi.
„Nie trzeba. Znam i lubię Korsykanów, masz tu list z rekomendacją”.
Napisał kilka słów; oddałem list panu hrabiemu i ekscelencja raczył przyjąć mnie do służby. A teraz ośmielę się zapytać, panie hrabio, z całą dumą, czy miał pan kiedykolwiek powód, by się na mnie skarżyć?
— Nie — odpowiedział hrabia. — Wyznaję z radością, że jesteś dobrym sługą, panie Bertuccio, chociaż sam nie miałeś zbyt wiele zaufania do mnie.
— Ja? Panie hrabio...
— Tak, ty. Jakże to, masz bratową i przysposobionego syna, a nigdy mi o nich nie powiedziałeś?
— Niestety, panie hrabio, jeszcze nie dopowiedziałem panu najsmutniejszej części mojego życia. Pojechałem na Korsykę. Spieszno mi było, ekscelencja rozumie, by zobaczyć i pocieszyć moją biedną bratową. Ale gdy przybyłem do Rogliano, zastałem żałobę. W naszym domu zdarzyło się coś potwornego, sąsiedzi rozpamiętują to do tej pory. Biedna bratowa, zgodnie z moimi radami opierała się żądaniom Benedetta, który co chwila domagał się, aby dała mu wszystkie pieniądze. Pewnego ranka pogroził jej i przez cały dzień się nie pokazał. Moja poczciwa Assunta gorzko płakała, bo kochała tego nędznika jak matka. Nadszedł wieczór, a czekała, nie kładąc się spać. O jedenastej wrócił, prowadził ze sobą dwóch przyjaciół, z którymi wyprawiał zazwyczaj wszystkie swoje wybryki; wyciągnęła do niego ręce, a oni uchwycili ją i jeden z trzech, drżę, czy właśnie nie ten pomiot piekielny, wrzasnął:
„Dalej, weźmy ją na spytki, na pewno powie, gdzie ma pieniądze”.
Sąsiad nasz Wasilio był właśnie wtedy w Bastii, jego żona została w domu sama. Ona tylko jedna widziała i słyszała wszystko, co się działo u mojej bratowej.
Dwaj trzymali biedną Assuntę, a ona, nie dowierzając, że mogliby popełnić taką zbrodnię, uśmiechała się do tych, którzy mieli stać się jej katami; trzeci zabarykadował drzwi i okna, a gdy wrócił, zakneblowali usta Assuncie, aby stłumić krzyki, jakie się jej wyrwały, gdy widziała, że przygotowania stają się coraz poważniejsze; i zaczęli przypalać jej stopy, i zbliżając je do paleniska: chcieli ją zmusić, by wyznała, gdzie chowamy nasz szczupły majątek; w szamotaninie ogień przeszedł na jej suknie; puścili ofiarę, aby się nie poparzyć.
Assunta, cała w płomieniach, pobiegła do drzwi, ale drzwi były zamknięte.
Rzuciła się do okna: okno było zabarykadowane.
Sąsiadka usłyszała przeraźliwe krzyki: to Assunta wołała o pomoc.
Wkrótce jej głos osłabł, krzyki zmieniły się w jęki; żona Wasilia spędziła noc w wielkiej trwodze, ośmieliła się wyjść dopiero rankiem; wezwała sędziego, a gdy otwarli drzwi, znaleźli Assuntę na wpół spaloną, choć jeszcze oddychała; szafy były rozbite siłą, pieniądze znikły.
Benedetto wyfrunął z Rogliano i nigdy tam nie wrócił. Od tego czasu nie widziałem go, ani o nim nie słyszałem.
I właśnie wtedy — ciągnął Bertuccio — udałem się do pana hrabiego. Nie było po co mówić o Benedetcie, bo przepadł, ani o bratowej, bo już nie żyła.
— I cóż sobie pan pomyślałeś po tym wypadku? — spytał Monte Christo.
— Że to była kara za występek, który popełniłem. — O, ci Villefortowie, to przeklęta rasa!
— I ja tak sądzę — szepnął posępnie hrabia.
— A teraz — dodał Bertuccio — ekscelencja rozumie, poznawszy przyczynę, jak strasznych uczuć doznałem na widok tego domu, którego od tej pory nie widziałem, tego ogrodu, gdzie się tak niespodzianie znalazłem, tego miejsca, na którym zabiłem człowieka? W końcu, kto wie, czy tu, pod moimi stopami, w grobie, jaki wykopał dla swojego dziecka, nie spoczywa pan de Villefort...
— Tak, wszystko jest możliwe — rzekł Monte Christo, wstając z ławki — a nawet to — szepnął do siebie — że prokurator nie umarł. Ksiądz Busoni dobrze zrobił, że cię do mnie przysłał; a pan dobrze zrobiłeś, żeś mi opowiedział swoje życie, bo już cię o nic nie będę posądzał. A co się tyczy Benedetta, którego imię tak nie pasuje do charakteru, nigdy nie starałeś się odszukać jego śladów albo dowiedzieć, co się z nim stało?
— Nigdy. Gdybym się nawet dowiedział, gdzie jest, zamiast go szukać, uciekłbym przed nim, jak przed potworem. Na szczęście nigdy o nim nie słyszałem ani słowa; mam nadzieję, że nie żyje.
— Nie ciesz się, Bertuccio. Źli tak łatwo nie umierają, Bóg bierze ich pod opiekę, aby ich użyć jako narzędzie swojej zemsty.
— Być może. A ja proszę Boga tylko o to, bym go nigdy nie zobaczył. A teraz — dodał intendent, pochylając głowę — wie pan wszystko; teraz jest pan moim sędzią na ziemi, jak Bóg będzie kiedyś w niebie. Czy nie rzeknie mi pan hrabia nic na pociechę?
— Masz pan rację, i mogę panu powiedzieć to, co by powiedział ksiądz Busoni: ten, którego ugodziłeś, Villefort, zasługiwał na karę za to, co ci zrobił, a może i za wiele innych rzeczy. Benedetto, jeśli jeszcze żyje, posłuży, jak ci powiedziałem, za narzędzie bożej zemsty, a potem sam zostanie ukarany. A na tobie ciąży naprawdę jeden tylko grzech: dlaczego nie oddałeś tego dziecka matce? W tym tkwi cała twoja zbrodnia, Bertuccio.
— Prawda, panie hrabio, to była prawdziwa zbrodnia, bo zrobiłem tak z tchórzostwa. Gdy już uratowałem to dziecko, powinienem był natychmiast, jak to pan hrabia powiedział, odesłać go do matki. Ale w takim wypadku musiałbym rozpocząć poszukiwania, a wtedy mógłbym ściągnąć na siebie uwagę, a nawet zostać pojmany. A ja nie chciałem umrzeć, chciałem żyć dla bratowej i ze względu na miłość własną, wrodzoną nam wszystkim: pragniemy wychodzić z zemsty cało i zwycięsko. A może zresztą zależało mi na życiu po prostu dlatego, że je kochałem? O, nie jestem tak odważny, jak mój brat!
Bertuccio zakrył twarz rękami, a Monte Christo utkwił weń swój uporczywy, zagadkowy wzrok.
Na chwilę zapadło milczenie, które nocna godzina i miejsce czyniło jeszcze bardziej uroczystym.
— Aby godnie zakończyć tę rozmowę, do której już nie wrócimy — odezwał się hrabia z akcentem niezwykłej dla niego melancholii — zachowaj pan dobrze te słowa w pamięci, a nieraz powtarzał mi je ksiądz Busoni; na wszystkie boleści są dwa lekarstwa: czas i milczenie. A teraz, panie Bertuccio, zostaw mnie samego, chciałbym przejść się po tym ogrodzie. Sceneria, która w tobie budzi tak bolesne wspomnienia, bo sam w niej występowałeś, u mnie wywoła uczucie przyjemne i nada podwójną wartość tej posiadłości. Widzi pan, lubimy drzewa, gdyż rzucają cień, a cień pociąga nas dlatego, że kryją się w nim marzenia i widziadła. Kupiłem ogród z myślą, że kupię po prostu jakiś obszar ziemi, ogrodzony murem, a tu wcale nie: nagle okazuje się, że w ogrodzie aż się roi od zjaw; które bynajmniej nie były objęte kontraktem. A ja lubię zjawy, nigdy nie słyszałem, aby zmarli wyrządzili tyle zła w sześć tysięcy lat, co żywi potrafią zrobić w ciągu jednego dnia. Proszę wracać do domu, mój Bertuccio, i spać spokojnie. Jeśli twój spowiednik nie będzie dla ciebie tak pobłażliwy jak ksiądz Busoni, gdy będziesz umierał, przywołaj mnie, jeśli jeszcze żyć będę, a znajdę dla ciebie słowa, co ukołyszą łagodnie twoją duszę w chwili, gdy będzie gotowa odlecieć w ciężką podróż, którą nazywamy wiecznością.
Bertuccio skłonił się hrabiemu z szacunkiem i oddalił się z westchnieniem.
Monte Christo pozostał sam; postąpił cztery kroki naprzód i szepnął sam do siebie:
— Tu, przy tym platanie pochowano dziecko; tam jest furtka, przez którą wchodzono do ogrodu, tu schodki, które prowadzą do sypialni. Chyba nie muszę tego notować, bo mam tu przecież plan tego wszystkiego, wypukły, żywy plan.
I hrabia, obszedłszy jeszcze raz ogród, skierował się do powozu.
Bertuccio, widząc zamyślenie hrabiego, nie rzekł ani słowa i usiadł na koźle obok stangreta.
Powóz ruszył do Paryża.
Tegoż wieczoru, przybywszy do domu na Polach Elizejskich, hrabia obejrzał go w całości, czyniąc to tak, jakby go znał od lat; ani raz, choć szedł pierwszy, nie pomylił się, otwierając drzwi; wszystkie korytarze i schody prowadziły go tam, dokąd chciał dojść. W tym nocnym przeglądzie towarzyszył mu Ali.
Hrabia wydał Bertucciowi parę rozporządzeń: trzeba było upiększyć dom i przebudować go wewnątrz. Następnie spojrzał
Uwagi (0)