Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Kobieta wybrała złoty łańcuszek wart jakieś pięć ludwików, a jej mąż kolczyki za mniej więcej piętnaście franków.
„Mam nadzieję, że nie będziecie państwo narzekali” — rzekł jubiler.
„Ksiądz mówił, że kamień wart jest pięćdziesiąt tysięcy” — zamruczał Caderousse.
„Dalejże, niech mi go pan da! Cóż za okropny człowiek! — rzekł jubiler, wyjmując mu z ręki brylant. — Daję mu czterdzieści pięć tysięcy gotówką, to znaczy dwa i pół tysiąca liwrów rocznej renty, fortunkę, którą sam bym chętnie posiadał, a ten mi tu narzeka”.
„A nasze czterdzieści pięć tysięcy? — zapytał Caderousse chrapliwie. — Gdzież są, chciałbym je zobaczyć?”.
„Oto i one” — odparł jubiler i wyliczył na stół piętnaście tysięcy franków w złocie, a trzydzieści tysięcy banknotami.
„Poczekaj pan, zapalę lampę — odezwała się Karkontka. — Już trochę ciemno, można się łatwo pomylić”.
Istotnie, podczas tej rozmowy zapadła noc, nadciągała też burza, grożąca już od półgodziny. Słychać było, jak w oddali głucho dudnią grzmoty, jednak ani jubiler, ani Caderousse, ani Karkontka nie zdawali się na nie zważać, tak ich opanował demon zysku.
Ja sam byłem jak urzeczony widokiem tego złota i banknotów. Zdało mi się, że to sen i jak to często we śnie bywa, czułem, że coś mnie przykuwa do miejsca.
Caderousse liczył i przeliczał złoto i banknoty, a potem podał wszystko żonie, która znowu je dwa razy przeliczyła.
Jubiler zaś obracał diament przy świetle lampy, który rzucał takie błyski, że sprawiały one, iż zapominało się o błyskawicach wieszczących burzę.
„I co, wszystko jest w porządku?” — spytał jubiler.
„Tak — rzekł Caderousse. — Karkontko, daj no mi pugilares i poszukaj sakwy”.
Karkontka podeszła do szafy i wyjęła z niej stary skórzany pugilares, z którego wyciągnęli kilka zatłuszczonych listów i schowali na ich miejscu banknoty. Znalazła też sakwę, która zawierała ze trzy talary — był to zapewne cały majątek tego biednego stadła.
„Chociaż zabrałeś nam pan z dziesięć tysięcy franków — rzekł Caderousse — może jednak zje pan z nami kolację? Zapraszamy ze szczerego serca”.
„Bardzo dziękuję, ale już późno, muszę wracać do Beaucaire, żona będzie się o mnie martwiła”.
Wyjął zegarek.
„O, do wszystkich diabłów! — zawołał. — Prawie dziewiąta! W Beaucaire nie będę przed dwunastą. Bądźcie zdrowe, moje dziatki; jeśli przypadkiem przyjdzie tu do was jeszcze jakiś ksiądz Busoni, pamiętajcie o mnie”.
„Przecież za tydzień już pana w Beaucaire nie będzie — zauważył Caderousse — bo w przyszłym tygodniu kończy się jarmark”.
„Nic nie szkodzi, możecie pisać do mnie do Paryża, nazywam się Joannes, a sklep mam w Palais Royal, galeria Kamienna nr 45. Mogę przyjechać umyślnie, jeżeli będzie po co”.
Uderzył piorun i błysnęło tak mocno, że niemal zaćmiło blask lampy.
„Oj, ale chce pan iść w taką pogodę?” — spytał Caderousse.
„E, nie boję się piorunów” — odpowiedział jubiler.
„A rabusiów? — odezwała się Karkontka. — Drogi w czasie jarmarku nie są zbyt bezpieczne”.
„Na bandytów mam lekarstwo”.
I wyjął z kieszeni parę niewielkich nabitych pistoletów.
„Oto pieski, co szczekają i kąsają jednocześnie; nimi potraktuję pierwszych, którym się zachce twojego brylantu, ojczulku Caderousse”.
Małżonkowie spojrzeli posępnie po sobie. Zdaje się, że jednocześnie przyszła im do głowy ta sama straszna myśl.
„No, to szerokiej drogi” — rzekł Caderousse.
„Dziękuję” — odparł jubiler.
Zabrał laskę, którą był oparł o stary kufer i wyszedł. W chwili, gdy otwierał drzwi, do środka wdarł się silny powiew wiatru i o mało nie zgasił lampy.
„O! — rzekł jubiler — nieźle zanosi się, a ja mam przejść dwie mile!”.
„To niech pan zostanie — zaproponował Caderousse. — Prześpisz się pan u nas”.
„Tak, tak, niech pan zostanie — zawtórowała Karkontka drżącym głosem. — Dobrze tu pana przyjmiemy”.
„Nie, muszę iść do Beaucaire. Dobranoc”.
Caderousse z wolna podszedł do drzwi.
„Czarno choć oko wykol — odezwał się jubiler już zza drzwi. — Mam się kierować na prawo, czy na lewo?”.
„Na prawo — odparł Caderousse. — Nie może pan zabłądzić, droga po obu stronach obsadzona jest drzewami”.
„Dziękuję, już widzę” — odezwał się głos niknący w dali.
„Zamknijże drzwi — rzekła Karkontka. — Nie lubię, jak są otwarte, gdy grzmi”.
„A zwłaszcza wtedy, gdy w domu są pieniądze, nieprawdaż?” — odpowiedział Caderousse, zamykając drzwi na dwa spusty.
Podszedł do szafy, wyciągnął sakwę i pugilares, i razem zaczęli po raz trzeci przeliczać złoto i banknoty.
Nigdy jeszcze nie widziałem takiego wyrazu chciwości, jaki malował się na tych dwóch twarzach oświeconych wątłym blaskiem lampy. Szczególnie Karkontka wyglądała wstrętnie; gorączkowe drżenie, które ją zazwyczaj trzymało, wzmogło się w dwójnasób. Blada jej twarz zabarwiła się na sino, straszliwie błyszczały zapadłe oczy.
„A to dlaczego — rzekła przytłumionym głosem — zapraszałeś go tu na noc?”.
„Ależ — wzdrygnął się Caderousse — po to... po to, żeby nie wracał do Beaucaire w taką pogodę”.
„Aha — odparła kobieta, a nie sposób oddać wyrazu jej głosu. — A ja sądziłam, że z innego powodu”.
„Kobieto, kobieto! — zawołał Caderousse. — Jak mogą ci przychodzić do głowy podobne myśli? I czemu ich nie zachowasz dla siebie?”.
„Zresztą wszystko jedno — odezwała się po chwili milczenia Karkontka. — Nie jesteś mężczyzną”.
„Jak to?”.
„Gdybyś był mężczyzną, on by stąd nie wyszedł”.
„Milcz, kobieto!”.
„Albo nie dotarłby do Beaucaire”.
„Milcz, kobieto!”.
„Droga robi łuk; on musi iść prosto, a wzdłuż kanału jest skrót”.
„Kobieto, obrażasz Boga! Proszę, posłuchaj...”.
I rzeczywiście straszliwie zagrzmiało, a niebieskawa błyskawica rozświetliła całą salę; i grom cichnąc z wolna oddalał się jakby z żalem od tego przeklętego domu.
„Jezus Maria!” — rzekła Karkontka żegnając się.
W tejże chwili, pośród przeraźliwej ciszy, jaka następuje zawsze po uderzeniu pioruna, ktoś zapukał do drzwi.
Caderousse i jego żona zadrżeli i przerażeni spojrzeli na siebie.
„Kto tam?” — krzyknął Caderousse, zrywając się, by zgarnąć złoto i banknoty na jeden stos i zakryć je obiema rękami.
„Ja!” — odpowiedział ktoś.
„Co za ja?”.
„Do licha, no ja, Joannes, jubiler”.
„A widzisz? Dopiero mówiłeś — odezwała się Karkontka z okropnym uśmiechem — że obrażam Boga? A oto sam Bóg nam go sprowadza”.
Caderousse padł blady i drżący na krzesło.
Karkontka przeciwnie: wstała, poszła pewnym krokiem do drzwi i otwarła.
„Prosimy, niech pan wejdzie” — rzekła.
„Przysięgam — wysapał jubiler przemoknięty do suchej nitki — chyba sam diabeł nie chce, abym wrócił dziś do Beaucaire. Im komu prędzej wraca zdrowy rozsądek, tym lepiej, drogi panie Caderousse. Zaproponował mi pan gościnę — przyjmuję, wróciłem do państwa na noc”.
Caderousse wybąkał kilka słów, ocierając pot płynący mu z czoła strumieniem.
Karkontka zamknęła drzwi za jubilerem na dwa spusty.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Jubiler, wchodząc do środka, rozejrzał się badawczo wokół; nic jednak nie obudziło w nim podejrzeń, jeśli ich nie miał, a gdyby je miał, nic ich nie potwierdzało.
Caderousse przytrzymywał ciągle rękami kupkę złota i banknotów, a Karkontka uśmiechała się do gościa, jak tylko mogła najuprzejmiej.
„O, jak widzę — zdziwił się jubiler — nie byliście państwo pewni, czy was nie oszukałem? Jeszcze raz liczyliście pieniądze, gdy odszedłem?”.
„Nie — rzekł Caderousse — tylko że tak niespodzianie ten majątek dostał się nam, że nie możemy w to uwierzyć. Kiedy nie mamy tego przed oczyma, zdaje się nam, że to sen”.
Jubiler uśmiechnął się.
„Macie państwo podróżnych w oberży?” — zapytał.
„Nie, nie nocujemy już nikogo, oberża jest pod samym miastem, nikt więc tu nie staje”.
„O, to znaczy, że narażam państwa na kłopot!”.
„Pan miałby nam sprawić kłopot! Drogi panie — rzekła przymilnie Karkontka — wcale a wcale, przysięgam”.
„Gdzież mnie położycie?”.
„W pokoiku na górze”.
„Ale czy to nie wasz pokój?”.
„Nic nie szkodzi, mamy drugie łóżko w pokoju obok”.
Caderousse spojrzał ze zdumieniem na żonę.
Jubiler zanucił jakąś melodyjkę, grzejąc sobie plecy przy wiązce drewna, które Karkontka tylko co podpaliła na kominku, aby gość mógł się osuszyć.
Tymczasem Karkontka nakryła róg stołu serwetą i postawiła na niej jakieś nędzne resztki obiadu, do których dorzuciła parę jaj.
Caderousse włożył do pugilaresu banknoty, złoto wsypał do sakwy i wszystko zamknął w szafie. Przechadzał się wzdłuż i wszerz sali, ponury i zamyślony, spoglądając niekiedy na jubilera, na którym parowała odzież; w miarę jak ubranie wysychało, jubiler odwracał się odpowiednią stroną do ognia.
„No — rzekła Karkontka stawiając na stole butelkę wina. — Jak pan chce wieczerzać, to wszystko gotowe”.
„A państwo?” — zapytał jubiler.
„Ja nie będę jadł” — odparł Caderousse.
„Bardzo późno jedliśmy obiad” — spiesznie dodała Karkontka.
„Więc mam sam jeść?” — sprzeciwił się jubiler.
„My pana będziemy obsługiwać” — odpowiedziała Karkontka z takim ugrzecznieniem, jakiego nigdy nie okazywała, nawet wobec gości płacących.
Caderousse rzucał co chwilę na żonę błyskawiczne spojrzenie.
Burza nie ustawała.
„Słyszy pan? — ozwała się znowu Karkontka. — Bardzo dobrze pan zrobiłeś, żeś wrócił”.
„Co nie znaczy — odparł jubiler — że nie wyruszę w drogę, jeśli podczas kolacji wicher się uspokoi”.
„To mistral — stwierdził Caderousse, kręcąc głową. — Potrwa na pewno do jutra”.
I westchnął.
„Tym gorzej dla tych — rzekł jubiler, siadając do stołu — co teraz w drodze”.
„O tak — dodała Karkontka — będą mieli okropną noc”.
Jubiler zaczął jeść, Karkontka zaś nie przestawała usługiwać mu jak najtroskliwsza gospodyni; zwykle tak zrzędliwa i szorstka, była teraz wzorem uprzejmości i grzeczności. Gdyby jubiler znał ją wcześniej, tak wielka zmiana na pewno by go uderzyła i mogłaby go natchnąć jakimś podejrzeniem.
Caderousse nie mówił ani słowa, przez cały czas chodził po izbie i starał się nawet nie patrzeć na gościa.
Gdy skończył wieczerzę, Caderousse otwarł drzwi i rzekł:
„Zdaje mi się, że burza się uspokaja”.
Ale w tej samej chwili, jakby przecząc jego słowom, nagłe uderzenie pioruna zatrzęsło całym domem, a silny powiew wiatru zmieszanego z deszczem zgasił lampę.
Caderousse zamknął drzwi, a jego żona zapaliła świecę od głowni dogorywającej na kominku.
„No, musisz być pan znużony — rzekła do jubilera. — Dałam panu świeżą pościel, idź pan do pokoju i śpij spokojnie”.
Jubiler został jeszcze na chwilę, aby się przekonać, czy burza na pewno nie ustaje, a gdy już nabrał pewności, że deszcz i pioruny tylko się wzmagają, powiedział gospodarzom „dobranoc” i poszedł na górę.
Przechodził nad moją głową i słyszałem, jak stopnie trzeszczą pod jego krokami.
Karkontka patrzyła za nim wzrokiem pełnym chciwości; Caderousse odwrócił się do niego plecami i nawet nań nie spojrzał.
Wszystkie te szczegóły, które mi się przypominały dopiero później, wtedy wcale mnie nie uderzały; wszystko, co się działo, było bardzo zwyczajne, pomijając historię diamentu, która mi się wydała dość nieprawdopodobna.
Ponieważ sam byłem wykończony, postanowiłem przespać się parę godzin, aby potem, zaraz jak ucichną żywioły, wyruszyć jeszcze w nocy.
Słyszałem, jak w pokoiku na górze jubiler czynił przygotowania, aby spędzić jak najwygodniej noc; wkrótce zatrzeszczało pod nim łóżko: właśnie się położył.
Oczy zamykały mi się mimo woli, a ponieważ niczego nie podejrzewałem, nawet nie spróbowałem powalczyć przeciw snowi; ostatni raz zerknąłem do kuchni.
Caderousse siedział przy długim stole na drewnianej ławie zastępującej w oberżach krzesła; był odwrócony tyłem do mnie, tak że nie mogłem dojrzeć jego twarzy; a gdyby nawet siedział inaczej, trudno by mi było się jej przyjrzeć, bo chował ją w dłoniach.
Karkontka popatrzyła na niego, wzruszyła ramionami i usiadła naprzeciwko.
W tejże chwili dogorywający płomień ogarnął resztę suchego drzewa, które do tej pory oszczędzał; żywszy blask rozjaśnił ponurą izbę...
Karkontka wpatrywała się w męża, że zaś on siedział bez ruchu, wyciągnęła szponiastą rękę i trąciła go palcem w czoło.
Caderousse zadrżał. Zdawało mi się, że Karkontka porusza ustami; ale albo mówiła bardzo cicho, albo moje zmysły oszołomiła już senność — dość że jej słowa do mnie nie dochodziły. Widziałem wszystko jak przez mgłę, jak tuż przed snem, gdy zdaje się nam, że zaczynamy właśnie śnić. Na koniec oczy mi się zamknęły i straciłem świadomość.
Zapadałem w twardy sen, gdy wyrwał mnie z niego strzał z pistoletu i okropny krzyk.
Nad głową zadudniły mi chwiejne kroki i jakiś bezwładny ciężar runął na schody, tuż nade mną.
Jeszcze niezupełnie wróciłem do przytomności.
Słyszałem jęki, następnie stłumione krzyki, jak podczas walki wręcz.
Ostatni przeciągły krzyk, który zakończył się cichnącymi jękami, wyrwał mnie ostatecznie z letargu.
Uniosłem się, otwarłem oczy, ale w ciemności nic nie było widać; podniosłem rękę do czoła, bo wydało mi się, że przez szpary w deskach lecą na mnie obfite i ciepłe krople.
Po tym okropnym hałasie nastała głęboka cisza. Usłyszałem nad głową męskie kroki, pod tymi krokami zatrzeszczały schody.
Mężczyzna zszedł do sali jadalnej, podszedł do kominka i zapalił świecę.
Mężczyzną tym był Caderousse: blady, w pokrwawionej koszuli.
Zapaliwszy świecę, pobiegł znowu na górę — i znowu słyszałem jego szybkie, niespokojne kroki.
Po chwili wrócił na dół. W ręku trzymał etui; upewnił się, czy brylant jest na swoim miejscu, zastanawiał się przez chwilę, w której kieszeni go schować; w końcu przekonał się, że żadna kieszeń nie jest bezpieczną kryjówką, zawinął go w swoją czerwoną chustkę i okręcił nią szyję.
Potem podbiegł do szafy, wyciągnął banknoty i złoto, złoto schował do kieszeni w spodniach, banknoty do kieszeni w kamizelce, chwycił parę koszul, po czym wypadł przez drzwi i zniknął w ciemnościach.
Wtedy dopiero wszystko stało się dla mnie jasne
Uwagi (0)