Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Pani baronowa pozwoli — rzekł Danglars — przedstawić sobie hrabiego de Monte Christo, którego polecają mi jak najusilniej moi rzymscy korespondenci. Dodam jeszcze tylko, że wkrótce szaleć będą za nim wszystkie nasze piękne kobiety; przybywa do Paryża z zamiarem, by zabawić tu rok i przez ten czas wydać sześć milionów. To zapowiada bale, obiady, kolacje; a mamy nadzieję, że gdy pan hrabia będzie je wydawał, nie zapomni o nas, podobnie jak i my nie zapomnimy o nim, zapraszając go na nasze skromne zabawy.
Chociaż prezentacja ta stanowiła dość grube pochlebstwo, rzadko się bowiem zdarza, aby jakiś człowiek przybył do Paryża, aby wydać w ciągu jednego roku książęcą fortunę, że pani Danglars spojrzała na hrabiego z dużym zainteresowaniem.
— Dawno pan przybyłeś?... — spytała.
— Wczoraj, pani.
— I przybywasz pan swoim zwyczajem, jak mi powiedziano, niemal z końca świata?
— Tym razem tylko z Kadyksu.
— Przybył pan w najgorszej porze roku. Paryż w lecie jest nie do wytrzymania, nie ma balów ani rautów, ani żadnych zabaw. Opera Włoska wyjechała do Londynu, Opera Francuska występuje wszędzie, tylko nie w Paryżu; Komedia Francuska jakby się rozpłynęła w powietrzu. Na całą uciechę zostały nam nędzne wyścigi na Polu Marsowym i w Satory. Będzie pan wystawiał konie?
— Ja, pani baronowo, zamierzam robić wszystko, co się robi w Paryżu, jeżeli tylko znajdę kogoś, kto pouczy mnie dokładnie o francuskich zwyczajach.
— Pan hrabia lubi konie?
— Spędziłem większą część życia na Wschodzie, a na Wschodzie, jak pani wiadomo, dwie tylko rzeczy się ceni: piękne konie i piękne kobiety.
— O, panie hrabio — obruszyła się baronowa. — Wypadało przez grzeczność wspomnieć najpierw o kobietach.
— I widzi pani, że miałem rację przed chwilą, gdy wyraziłem chęć znalezienia sobie preceptora, który byłby mi przewodnikiem po obyczajach francuskich.
W tej chwili weszła pokojówka, ulubienica pani Danglars, a zbliżywszy się do pani, szepnęła jej na ucho kilka słów.
Pani Danglars zbladła.
— To niemożliwe! — zawołała.
— Ale to prawda, proszę pani — odparła pokojówka.
Pani Danglars odwróciła się do męża:
— Czy to prawda, mój panie? — zapytała.
— Co, takiego? — zapytał Danglars, wyraźnie zmieszany.
— To, co mi mówi moja panna służąca...
— A cóż ona mówi?
— Że gdy mój stangret chciał zaprzęgać moje konie do powozu, nie zastał ich w stajni; pytam tedy, co to znaczy?
— Żono, racz posłuchać — rzekł Danglars.
— O, posłucham chętnie, bom bardzo ciekawa, co mi powiesz; panowie rozsądzą sprawę, a więc najpierw wyjawię, w czym rzecz. Mój mąż ma dziesięć koni, w tym dwa są moje, prześliczne, najpiękniejsze w Paryżu; wie pan, które, panie Debray, te siwojabłkowite! I oto w chwili, gdy pani de Villefort prosi mnie, abym jej pożyczyła powozu z końmi, bo chciała się przejechać jutro do Lasku Bulońskiego, a ja jej to obiecuję, konie znikają ze stajni! Pan Danglars zapewne mógł na nich zarobić kilka tysięcy franków i je komuś sprzedał. O, ci finansiści!... cóż za nikczemna rasa!
— Pani — odpowiedział Danglars. — Konie twoje były nadto ogniste, zaledwie czterolatki, przez nie zawsze o ciebie drżałem.
— E, mój mężu, wiesz przecież, że od miesiąca mam najlepszego stangreta w Paryżu, chyba żeś go sprzedał razem z końmi.
— Droga moja, wystaram ci się o równie piękne, piękniejsze nawet, jeżeli się znajdą, ale za to łagodne, spokojne i nie będę miał już powodu tak się o ciebie bać.
Baronowa z największą pogardą wzruszyła ramionami.
Danglars jakby nie spostrzegł tego gestu, który aż zbyt dobrze zdradzał, jakie stosunki panują między małżonkami i zwrócił się do Monte Christo:
— Doprawdy żałuję, żem nie poznał wcześniej pana hrabiego; urządzasz się pan tu ze wszystkim?
— A tak.
— Byłbym je panu chętnie odstąpił. Proszę sobie wyobrazić, żem je sprzedał prawie pół darmo, ale naprawdę chciałem się ich pozbyć, to konie dla młodego człowieka.
— Dziękuję panu — rzekł hrabia. — Właśnie dzisiaj rano kupiłem niezłe i to całkiem tanio. Panie Debray, niech pan zobaczy, jest pan podobno koneserem.
Gdy pan Debray podszedł do okna, Danglars przystąpił do żony.
— Moja droga, wyobraź sobie — szepnął jej — że dziś właśnie ktoś dał mi za te konie niesłychaną sumę; nie wiem, co to za wariat, ale na pewno się zrujnuje; przysłał mi swojego intendenta; w każdym razie zarobiłem na nich szesnaście tysięcy franków. Więc nie dąsaj się, dam ci za to cztery tysiące, a Eugenia dostanie dwa.
Pani Danglars spojrzała na męża miażdżącym wzrokiem.
— O Boże! — zawołał Debray.
— Co się dzieje? — zapytała baronowa.
— Ależ nie, nie mylę się, to pani konie, pani własne konie są zaprzężone do powozu pana hrabiego.
— Jak to, moje siwosze? — krzyknęła pani Danglars i pobiegła do okna.
— Ależ tak, to one!
Danglars osłupiał.
— Czy to możliwe! — odezwał się Monte Christo udając zdziwienie.
— Ale to nie wiary — szepnął bankier.
Baronowa szepnęła coś do Debray’a, a ten poszedł do hrabiego Monte Christo.
— Pani baronowa prosiła mnie zapytać, za ile jej mąż sprzedał panu ten zaprzęg?
— Na honor, nie wiem dobrze — rzekł hrabia. — To mój intendent zrobił mi niespodziankę.... a kosztowała mnie chyba trzydzieści tysięcy.
Debray zaniósł tę odpowiedź baronowej.
Danglars był tak blady i pomieszany, że hrabia wydawał się nad nim litować.
— Widzi pan — rzekł — jakie kobiety są niewdzięczne! Pańska troskliwość nie wzruszyła pani baronowej ani na chwilę. Niewdzięczne... nie, to niewłaściwie wyrażenie, powinienem raczej powiedzieć: nierozumne. Ale cóż robić, zawsze lubimy to, co nam szkodzi; a więc, krótko mówiąc, drogi baronie, najlepiej pozwolić, by robiły, co im żywnie do głowy przyjdzie; a jeśli ją sobie przy okazji rozbiją, to mogą mieć pretensje tylko do siebie.
Danglars nic nie odpowiedział, bo przeczuwał, że go czeka okropna scena; pani baronowa zmarszczyła już brew, a to jak u Jowisza olimpijskiego zapowiadało burzę; Debray, widząc, że się zanosi na nawałnicę, zmyślił jakiś pretekst i wyszedł.
Monte Christo, nie chcąc sobie zaszkodzić dłuższą wizytą, a zamierzał sobie w tym domu zapewnić dobrą pozycję, pożegnał panią Danglars i oddalił się, zostawiając barona na pastwę gniewu żony.
„Znakomicie — pomyślał odchodząc — osiągnąłem to, co chciałem. Mam teraz w ręku spokój tej pary i zdobędę za jednym zamachem serce męża i serce żony; co za szczęście! Nie udało mi się poznać panny Eugenii Danglars, a chciałbym. Ale — rzekł do siebie ze szczególnym uśmiechem — jestem przecież w Paryżu i mam przed sobą dużo czasu... Co się odwlecze, to nie uciecze”. Z tą myślą hrabia wsiadł do powozu i odjechał do domu.
Dwie godziny później pani Danglars odebrała czarujący list od hrabiego Monte Christo, w którym oświadczył, iż nie chcąc, aby jego wejście w świat paryski wiązało się z rozpaczą pięknej kobiety, błaga ją, aby raczyła przyjąć z powrotem swoje konie.
Miały na sobie te same szory, co rano, z tą tylko różnicą, że w środku każdej rozetki nad uszami hrabia kazał naszyć po diamencie.
Danglars także otrzymał list. Hrabia prosił go, aby pozwolił żonie przyjąć ów dar, stanowiący kaprys milionera, a zarazem, by przebaczył mu ów hojny wedle wschodnich obyczajów sposób zwrotu koni.
Wieczorem Monte Christo pojechał do Auteuil w towarzystwie Alego.
Nazajutrz o trzeciej Ali na wezwanie dzwonka zjawił się w gabinecie hrabiego.
— Ali — rzekł do niego. — Mówiłeś mi często, że zręcznie rzucasz lasso.
Ali potwierdził skinieniem głowy i wyprostował się dumnie.
— Świetnie!... A więc mógłbyś na takie lasso zatrzymać byka?
Ali pokiwał potakująco głową.
— A tygrysa?
Ali powtórzył ten sam znak.
— I lwa?
Ali stanął w takiej postawie, jakby rzucał lasso i wydał dźwięk naśladujący ryk duszonego zwierza.
— O, rozumiem — rzekł Monte Christo. — Polowałeś na lwy?
Ali dumnie skinął głową.
— Ale czy mógłbyś w biegu zatrzymać parę koni?
Ali uśmiechnął się.
— A więc słuchaj. Za niedługo przejedzie tędy powóz, z parą siwojabłkowitych koni, tych samych, którymi wczoraj jeździłem. Konie poniosą, a ty, choćbyś się miał pogruchotać, musisz zatrzymać ten powóz przed bramą.
Ali wyszedł na ulicę i nakreślił na bruku przed bramą linię. Następnie wrócił i wskazał ją hrabiemu, który patrzył na niego bacznie. Hrabia poklepał go lekko po ramieniu: tak to zazwyczaj dziękował Alemu.
Następnie Nubijczyk usiadł na słupku przed domem i zapalił fajkę, gdy Monte Christo spokojnie wrócił do siebie.
O piątej jednak, to jest o godzinie, w której spodziewał się, że powóz nadjedzie, widać było, jak niemal niedostrzegalnie rośnie w nim zniecierpliwienie. Przechadzał się po pokoju, którego okna wychodziły na ulicę, niekiedy nasłuchiwał i podchodził do okna, wpatrując się w Alego, który wypuszczał kłęby dymu z fajki z niezwykłą regularnością, która wskazywała, że ważna ta czynność pochłania go całkowicie.
Nagle rozległ się daleki turkot, zbliżający się z szybkością błyskawicy. Po chwili ukazał się powóz, który stangret na próżno usiłował zatrzymać; unosiła go para oszalałych koni z najeżoną grzywą, szarpiących się nierozumnie w galopie.
W powozie młoda kobieta i dziecko siedmio- lub ośmioletnie przytulali się do siebie z taką trwogą, że brakło im siły, by krzyczeć.
Lada kamyk pod kołem lub zwisający konar, a powóz byłby zdruzgotany na kawałki. Pędził środkiem ulicy, a wokół rozlegały się krzyki przestrachu.
Ali odłożył fajkę, dobył z kieszeni lasso, rzucił, oplótł potrójnie przednie nogi konia z lewej strony — gwałtowne szarpnięcie pociągnęło go kilka kroków do przodu; ale po tych kilku krokach związany koń pada na dyszel, łamie go i paraliżuje wysiłki drugiego konia, który wyrywa się dalej. Stangret, korzystając z tej okazji, zeskakuje z siedzenia, lecz Ali porwał już za nozdrza drugiego konia w swe stalowe palce, tak że zwierzę, rżąc z bólu, upadło w konwulsyjnych drganiach obok towarzysza.
Wszystko to nie trwało dłużej niż czas, jakiego potrzeba kuli, aby dolecieć do celu. Z domu, przed którym zdarzył się wypadek, wybiegł jakiś mężczyzna, a za nim służący.
Stangret otwiera drzwiczki, mężczyzna wynosi z powozu damę, która jedną ręką uczepiła się poduszki, a drugą przytuliła do łona omdlałego synka.
Monte Christo wnosi oboje do salonu i kładzie na kanapie.
— Niech się pani nie lęka — rzekł. — Już jesteś ocalona.
Dama przyszła do siebie, ale zamiast odpowiedzieć, wskazała dziecko wzrokiem wymowniejszym od wszelkich błagań.
Dziecko rzeczywiście nie ocknęło się z omdlenia.
— Tak, rozumiem — rzekł hrabia, badając dziecię — ale bądź pani spokojna, nic mu się nie stało, zemdlał ze strachu.
— Ach, proszę pana! — zawołała matka. — Może mnie pan tylko chcesz pocieszyć? Patrz, jaki blady! Synku, dziecko moje! Edwardku! Odpowiedz mamie! Ach, proszę posłać po lekarza. Oddam majątek temu, kto mi ocali syna!
Monte Christo uspokoił gestem rozszlochaną matkę, otwarł szkatułkę, wyjął z niej flaszeczkę z czeskiego kryształu inkrustowaną złotem, w której był czerwony jak krew płyn — i wpuścił jedną kroplę w usta dziecka.
Chłopczyk, choć nadal blady, otwarł natychmiast oczy.
Na ten widok radość matki nie miała granic.
— Gdzież jestem — zawołała — i komuż jestem dłużna tyle szczęścia po tak okropnym doświadczeniu?
— Jest pani u człowieka bardzo szczęśliwego — odpowiedział Monte Christo — że ci oszczędził smutku.
— O, przeklęta moja ciekawość — rzekła dama. — Cały Paryż mówił tylko o wspaniałych rumakach pani Danglars, a ja, szalona, chciałam ich popróbować.
— Jak to! — zawołał hrabia z iście aktorskim zdziwieniem. — To konie pani baronowej?
— Tak, czyżby pan ją znał?
— Panią Danglars?... Mam ten zaszczyt i radość moja jest tym większa, żem ocalił panią od tego niebezpieczeństwa. Bo niewiele brakowało, a mogłaby mi je pani przypisać. Wczoraj kupiłem te konie od barona, ale pani baronowa tak bardzo ich żałowała, że jeszcze wczoraj odesłałem je i poprosiłem, aby przyjęła je ode mnie w darze.
— Ale w takim razie to pan jesteś hrabią de Monte Christo, o którym Herminia tyle mi mówiła?
— Tak, droga pani.
— A ja nazywam się Heloiza de Villefort.
Hrabia ukłonił się, tak jakby pierwszy raz słyszał to nazwisko.
— Jakże wdzięczny panu będzie mój mąż! Przecież zawdzięcza panu życie nas obojga, ocaliłeś mu żonę i syna, gdyby nie pański szlachetny sługa, bylibyśmy zginęli.
— O tak, droga pani. Dotąd drżę na wspomnienie niebezpieczeństwa, jakie pani groziło.
— Mam nadzieję, że mi pan pozwolisz godnie wynagrodzić poświęcenie tego człowieka.
— Pani — odpowiedział Monte Christo — proszę mi nie psuć Alego ani pochwałami, ani nagrodą, błagam: nie chciałbym, aby się do tego przyzwyczajał. Ali jest moim niewolnikiem, ocaliwszy pani życie, służył mnie, a służyć mi jest jego powinnością.
— Ależ on ryzykował życiem! — zawołała pani de Villefort, pozostając pod wrażeniem władczego tonu hrabiego.
— Ocaliłem to życie — rzekł Monte Christo — a więc należy do mnie.
Pani de Villefort zamilkła. Być może zastanawiała się, cóż to za człowiek, który już od pierwszego wejrzenia wywiera tak wielkie wrażenie.
Gdy tak milczała, hrabia miał sposobność do woli przypatrzyć się chłopcu, którego matka okrywała pocałunkami.
Był niewysoki, szczuplutki, miał bardzo jasną cerę, jak to się zdarza u dzieci rudych, choć twarz okalały mu, opadając na wypukłe czoło i ramiona, gęste czarne pukle, oporne na interwencje grzebienia. Owa czarna czupryna dodawała tylko żywości spojrzeniu, pełnemu dziecięcej złośliwości i obłudy;
Uwagi (0)