Darmowe ebooki » Powieść » Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)



1 ... 78 79 80 81 82 83 84 85 86 ... 179
Idź do strony:
usta, które właśnie odzyskały kolor, były szerokie, choć same wargi raczej cienkie; miał lat osiem, ale jego rysy nadawały mu wygląd dwunastolatka.

Natychmiast po oprzytomnieniu wyrwał się szarpnięciem z objęć matki i sięgnął do szkatułki, skąd hrabia wyjął flakonik z eliksirem; po czym, nie pytając nikogo o pozwolenie, jak to czynią dzieci zwykłe spełniać wszystkie swoje zachcianki, zaczął otwierać fiolkę po fiolce.

— Nie dotykaj tego, kochaneczku — zawołał żywo hrabia. — Niektóre z tych napojów są niebezpieczne, nie tylko do picia, ale nawet do wąchania.

Pani de Villefort zbladła, przytrzymała ręce dziecka i przyciągnęła je do siebie; ale uspokoiwszy się zaraz, rzuciła szybkie, ale wymowne spojrzenie na szkatułkę, co przyuważył w przelocie hrabia.

W tej chwili nadszedł Ali.

Pani de Villefort drgnęła z radości i przyciągając synka do siebie, rzekła:

— Edwardku, popatrz na tego poczciwego sługę, jaki odważny, naraził swoje życie, aby zatrzymać konie, które poniosły nasz powóz, a o mało się nie rozbiliśmy! Podziękuj mu, gdyby nie on, już byśmy może nie żyli.

Chłopczyk wydął usteczka i z pogardą odwrócił głowę.

— E, takiemu brzydalowi! — rzekł.

Hrabia uśmiechnął się, jakby dziecię spełniło jego nadzieje. Pani de Villefort zaś upomniała synka z umiarem, który nie spodobałby się Rousseau, gdyby mały Edwardek zwał się Emilem.

— Widzisz — rzekł hrabia po arabsku do Alego. — Ta dama prosi swego syna, aby podziękował za życie, któreś im ocalił, a chłopczyk odpowiedział tylko, że jesteś brzydalem.

Ali zwrócił na chwilę swój bystry wzrok na dziecko, nie zdradzając bynajmniej żadnych uczuć; ale nozdrza mu zadrżały i Monte Christo zrozumiał, że cios trafił go w samo serce.

— Czy pan tu mieszka na stałe? — zapytała pani de Villefort, wstając i gotując się do wyjścia.

— Nie, pani. Kupiłem sobie ten dom po to, by czasem tu zaglądać; mieszkam na Polach Elizejskich pod nr 30. Widzę, że przyszłaś pani zupełnie do siebie i chcesz odjechać. Właśnie kazałem, by zaprzężono te same konie do mego powozu. Ali zaś, ten brzydki człowiek — uśmiechnął się do dziecka — będzie miał zaszczyt odwieźć was do domu. Stangret tymczasem zostanie, aby naprawić kocz. Gdy tylko skończą tę małą, ale konieczną naprawę, odeślę powóz moimi końmi do pani Danglars.

— Ależ tymi samymi końmi nie odważę się pojechać! — rzekła pani de Villefort.

— Zobaczysz pani, że będą łagodne jak baranki w ręku Alego.

Ali poszedł do koni, które z trudnością postawiono na nogach. W ręku trzymał małą gąbkę nasiąkniętą octem aromatycznym, natarł nim koniom pokryte potem i pianą nozdrza i skronie. Niemal natychmiast zaczęły parskać i drżeć na całym ciele.

A potem wśród licznego tłumu, co na wieść o wypadku i na widok zgruchotanego powozu zbiegł się przed dom, Ali kazał zaprząc konie do powozu hrabiego, ujął wodze, siadł na koźle i ku zdziwieniu obecnych — co widzieli wcześniej te konie w szalonym pędzie — musiał dobrze użyć bata, aby ruszyły z miejsca; słynne siwojabłkowite rumaki, odurzone, odrętwiałe jakby i niemal nieprzytomne ruszyły tak wolnym, niepewnym krokiem, że pani de Villefort stanęła dopiero po dwóch godzinach przed domem na Przedmieściu Saint-Honoré.

Po przybyciu, ochłonąwszy z pierwszego wzruszenia, napisała następujący bilecik do pani Danglars.

Kochana Herminio!

Przed chwilą zostałam uratowana cudem tylko wraz z moim synem przez tego samego pana de Monte Christo, o którym tak wiele mówiłyśmy wczoraj; nie myślałam nawet, że go dziś poznam. Wczoraj mówiłaś o nim z takim zapałem, żem nie mogła się powstrzymać od kpin, na jakie tylko pozwalał mi mój jakże skromny dowcip; dziś jednak widzę, że Twój entuzjazm wobec niego był zdecydowanie zbyt mały.

Twoje konie poniosły w Ranelagh, jakby wpadły w jakiś szał i prawdopodobnie rozbilibyśmy się w kawałki z moim biednym Edwardkiem o pierwsze lepsze drzewo lub kamień przydrożny, gdyby jakiś Arab, Murzyn czy Nubijczyk, słowem — czarny służący hrabiego, na znak dany przez pana, jak mi się zdaje, nie zatrzymał w biegu koni, sam narażając się na śmierć. Hrabia wybiegł natychmiast, przeniósł nas do siebie i mojego synka przywrócił do życia. Do domu wróciłam jego powozem, twój zaś zostanie ci odesłany jutro. Po tym wypadku zobaczysz, że konie są bardzo osłabione; chciałoby się rzec, że nie mogą darować sobie, iż mógł je poskromić jeden człowiek. Hrabia poprosił, bym ci przekazała, że po dwóch dniach odpoczynku i jęczmiennej diety przyjdą zupełnie do pierwotnego zdrowia, to znaczy, że będą równie straszne jak wczoraj.

Bywaj zdrowa, nie dziękuję ci wcale za ten spacer; gdy jednak się zastanowię, wydaje mi się niewdzięcznością, gdybym miała czuć do ciebie jakikolwiek żal za kapryśność twoich koni; przecież dzięki temu poznałam hrabiego Monte Christo, a ten znakomity cudzoziemiec pomijając już jego miliony — zdaje mi się kimś tak ciekawym, że za wszelką cenę chciałabym mu się bliżej przyjrzeć, chociażbym miała jeszcze raz odbyć spacer do Lasku twoimi końmi.

Edwardek zniósł ten wypadek z zadziwiającą odwagą. Zemdlał, ale ani nie krzyknął przed wypadkiem, ani nie uronił jednej łzy po wszystkim. Powiesz może, że zaślepia mnie miłość macierzyńska, ale w tym ciałku, tak wątłym i delikatnym, mieszka żelazna dusza.

Nasza droga Valentine przesyła uśmiechy twojej Eugenii, a ja ściskam Cię z całego serca.

Heloiza de Villefort.

PS. Postaraj się, proszę, abym mogła się spotkać u Ciebie z hrabią, muszę go koniecznie zobaczyć. Zresztą uprosiłam już męża, żeby mu złożył wizytę, mam nadzieję, że hrabia przyjdzie do nas z rewizytą.

Wieczorem wypadek w Auteuil był na ustach wszystkich.

Albert opowiedział o nim matce, Debray w salonie ministra, nawet Beauchamp uczynił hrabiemu zaszczyt i zamieścił w rubryce „Rozmaitości” swojej gazety całe dwadzieścia wierszy o wypadku, co sprawiło, że wszystkie damy z arystokracji uznały cudzoziemca za bohatera.

Wiele osób przesłało bilety wizytowe pani de Villefort, aby mieć później prawo złożyć jej wizytę i usłyszeć z jej własnych ust szczegóły tak malowniczej przygody.

A pan de Villefort, jak pisała Heloiza, ubrał się w czarny frak i białe rękawiczki, kazał przywdziać służbie najparadniejszą liberię, wsiadł do karety i pojechał pod nr 30 domu na polach Elizejskich.

47. Ideologia

Gdyby hrabia de Monte Christo żył dłużej w paryskim światku, potrafiłby wówczas ocenić w całej rozciągłości wartość odwiedzin pana de Villefort.

Dobrze widziany na dworze, niezależnie od tego, czy panujący pochodził ze starszej czy młodszej linii; czy minister był formalistą, liberałem czy konserwatystą; zażywał opinii człowieka zręcznego, jak to zazwyczaj poczytuje się za ludzi zręcznych tych, którzy nigdy nie ponieśli klęski politycznej; nienawidzony przez wielu, ale gorąco protegowany przez niektórych, chociaż w nikim nie miał przyjaciela — pan de Villefort zajmował wysokie stanowisko w strukturach sądowych.

Jego salon, który na nowo stworzyły mu młoda żona i zaledwie osiemnastoletnia córka z pierwszego małżeństwa, zaliczał się mimo to do owych salonów, w których panuje atmosfera surowa, a etykieta i tradycje otaczane są wielką czcią.

Zimna grzeczność, absolutna wierność polityce rządu, najgłębsza pogarda dla teorii i teoretyków, nienawiść nieubłagana dla ideologów — oto zasady, jakie pan de Villefort otwarcie pielęgnował w życiu publicznym i domowym.

Pan de Villefort był nie tylko sądownikiem, ale i dyplomatą, stosunki jego z dawnym dworem, o którym mówił zawsze z wielką czcią i szacunkiem, zjednały mu poważanie u nowego; a wiedział tak wiele, że nie tylko się z nim liczono, ale także zasięgano jego rady.

Zapewne tak by się nie działo, gdyby można było pozbyć się pana de Villefort; lecz on przebywał — jak dawni panowie feudalni zbuntowani przeciw monarsze — w niezdobytej fortecy. Fortecą tą był jego urząd prokuratora królewskiego. Umiał zręcznie wyciągać wszelkie możliwe korzyści z tego urzędu i nie opuściłby go nigdy, chyba dla fotela deputowanego, a wtedy z osoby neutralnej stałby się członkiem opozycji.

Pan de Villefort składał bardzo mało wizyt i bardzo mało przyjmował. Jego żona robiła to za niego; wielki świat uznawał ten stan rzeczy, składając na karb ważnych i licznych zajęć urzędnika to, co było w istocie tylko wyrachowaniem człowieka dumnego, kwintesencją zasad arystokratycznych, wcieleniem w życie maksymy: „Udawaj, że się szanujesz, a będziesz szanowany”; o ileż w naszym społeczeństwie użyteczniejsza jest ta zasada niż greckie „Poznaj samego siebie”, zastąpione dziś przez łatwiejszą, a korzystniejszą sztukę poznawania innych.

Dla przyjaciół pan de Villefort był potężnym protektorem, dla nieprzyjaciół przeciwnikiem cichym, ale zapamiętałym; dla obojętnych — żywym posągiem wyobrażającym prawo. W obejściu wyniosły, oblicze niewzruszone, spojrzenie nieruchome i bez blasku, choć mogło być też bezczelne, przenikliwe i badawcze — taki był człowiek, któremu cztery rewolucje zbudowały i utwierdziły piedestał.

Pan de Villefort miał reputację człowieka najdyskretniejszego i najmniej banalnego we Francji; co rok wydawał bal, na którym sam gościł przez kwadrans, to znaczy o trzy kwadranse mniej niż król w czasie swoich balów; nikt nigdy nie widział go w teatrze, na koncertach, ani w żadnym publicznym miejscu; czasem, i to bardzo rzadko, grał w wista, a wówczas starannie dobierano mu stosownych partnerów: jakiegoś ambasadora, arcybiskupa, księcia, prezesa, ewentualnie jakąś sędziwą księżnę na dożywociu.

Ów to człowiek zajechał właśnie przed dom hrabiego de Monte Christo.

Służący zameldował pana de Villefort w chwili, gdy hrabia, nachylony nad wielkim stołem, oglądał na mapie szlak wiodący z Sankt Petersburga do Chin.

Prokurator wszedł krokiem poważnym i sztywnym, jakim wchodził na salę sądową; był to ten sam człowiek, albo raczej dalszy ciąg tego człowieka, którego poznaliśmy niegdyś jako zastępcę prokuratora królewskiego w Marsylii. Natura, konsekwentnie trzymająca się swych zasad, nie naniosła żadnych istotnych poprawek w jego wyglądzie. Z człowieka szczupłego zrobił się chudy, cera, dawniej blada, pożółkła, oczy, niegdyś głęboko osadzone, zapadły się jeszcze bardziej; okulary w złotej oprawie, idealnie dopasowane do oczodołów, zdawały się tworzyć jedną całość z twarzą; poza białym halsztukiem ubrany był cały na czarno; ten pogrzebowy kolor złamany był tylko czerwoną wstążeczką przeciągniętą przez butonierkę, niby smużką krwi namalowaną pędzlem.

Chociaż Monte Christo zawsze panował nad sobą znakomicie, oddając sądownikowi ukłon, obserwował go z wyraźną ciekawością. Villefort, nieufny z natury, był niedowiarkiem, jeśli szło o „cuda w towarzystwie”, i był bardziej skłonny widzieć w tym szlachetnym cudzoziemcu — jak już nazywano powszechnie pana de Monte Christo jakiegoś szarlatana, który chciał rozwinąć skrzydła na nowym terenie, lub zbiegłego przestępcę, aniżeli księcia Stolicy Apostolskiej lub sułtana z Tysiąca i jednej nocy.

— Panie — rzekł Villefort owym szczekliwym tonem, jakiego używają prawnicy w swoich oratorskich popisach i czy nie chcą, czy nie mogą, nie wyzbywają się go w zwyczajnej rozmowie — ogromna przysługa, jaką pan wyświadczył wczoraj mojej żonie i synowi, sprawiła, że jest mym obowiązkiem złożenie panu podziękowań. Przychodzę więc wypełnić ten obowiązek i wyrazić panu najszczerszą wdzięczność.

W ciągu tej przemowy surowy wzrok prokuratora nie stracił nic ze swojej zwykłej arogancji. Powyższe słowa wypowiedział tonem prokuratora generalnego, stojąc tak sztywno, jakby połknął kij — z powodu tej właśnie jego postawy pochlebcy zwykli go nazywać żywym pomnikiem prawa.

— Panie — odrzekł lodowato hrabia — poczytuję się za szczęśliwego, żem mógł ocalić dziecko matce, bo jakoby uczucie macierzyńskie jest najświętsze ze wszystkich. Szczęście zatem, które mnie spotkało, uwalnia od wypełnienia obowiązku, choć stanowi on dla mnie wielki zaszczyt, wiem bowiem, że pan de Villefort niechętnie udziela takiej łaski. Zresztą fawor ten, tak cenny, jest dla mnie wart mniej niż moje wewnętrzne zadowolenie.

Na tak niespodziewaną replikę Villefort zdumiał się i zadrżał jak żołnierz, gdy przeszywa go kula, mimo okrywającej go zbroi; skrzywił wzgardliwie usta, co wskazywało, że nie uważa hrabiego Monte Christo za szlachcica dobrze wychowanego.

Rozejrzał się naokoło, by znaleźć jakiś wątek, który wznowiłby przerwaną rozmowę, zdawało się bowiem, że nawiązać ją będzie bardzo trudno.

Zauważył mapę, którą Monte Christo przeglądał przed chwilą, i odezwał się:

— Interesuje się pan geografią? To wspaniały przedmiot do studiów, szczególnie dla pana, który, jak powiadają, zwiedził już tyle krajów, ile jest w tym atlasie.

— Tak, chciałem przeprowadzić studia nad rodzajem ludzkim, branym jako całość, studia takie, jakie pan przeprowadza codziennie na jednostkach; słowem, to badania fizjologiczne. Doszedłem do wniosku, że łatwiej mi będzie zbadać poszczególne części, znając już całość, niż na odwrót; to zresztą zasada algebraiczna: od rzeczy wiadomych przechodzimy do niewiadomych, a nie od niewiadomych do wiadomych... Ale proszę, niechże pan spocznie.

Monte Christo wskazał prokuratorowi fotel, który ten musiał sam sobie przysunąć, gdy hrabia usiadł po prostu na tym, na którym klęczał przy mapie, gdy wszedł prokurator; tym sposobem hrabia był zwrócony do gościa profilem — plecami do okna, łokciem zaś oparty o mapę, która była obecnie tematem rozmowy; a dyskusja ta miała potoczyć się podobnie jak u Morcerfa i Danglarsa.

— Jak widzę, filozofujesz pan — podjął Villefort po chwili milczenia, zebrawszy przez ten czas zapas sił jak atleta, gdy spotyka niebezpiecznego adwersarza. — O, drogi panie, gdybym jak pan naprawdę nie miał nic do roboty, daję słowo, że poszukałbym sobie weselszych zajęć.

— Prawda — rzekł Monte Christo — człowiek jest brzydkim robakiem, gdy popatrzeć nań przez mikroskop. Ale pan, zdaje się, mówił, że nie mam nic do roboty. No, to zastanówmy się, czy przypadkiem panu zdaje się, że ma pan coś do roboty? Albo, mówmy jaśniej, czy sądzi pan, że to, co pan robisz, jest warte tego, by to w ogóle wspominać?

Pod tym drugim ciosem zdziwienie Villeforta wzrosło w dwójnasób; dziwny był ten jego adwersarz: już dawno prokurator nie słyszał równie wymownego paradoksu, a mówiąc

1 ... 78 79 80 81 82 83 84 85 86 ... 179
Idź do strony:

Darmowe książki «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz