Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Na odgłos kroków Danglarsa hrabia odwrócił się.
Danglars kiwnął mu nieznacznie głową i zaprosił go gestem, aby usiadł w złoconym fotelu z białym atłasowym obiciem przetykanym złotem. Hrabia usiadł.
— Czy mam honor z panem de Monte Christo?
— A ja czy mam honor z panem baronem Danglarsem, kawalerem Legii Honorowej i członkiem Izby Deputowanych?
Monte Christo wymienił wszystkie tytuły, jakie były na bilecie wizytowym Danglarsa.
Danglars uczuł ten przytyk i przygryzł wargi.
— Proszę mi wybaczyć — rzekł — że nie wymieniłem od razu tytułu, pod jakim mi pana zapowiedziano. Ale jak pan wie, mamy teraz rząd ludowy, a ja właśnie jestem reprezentantem ludu.
— Dlatego też, zachowując zwyczaj tytułowania się baronem, zaprzestał pan przyznawać innym tytuł hrabiego.
— Och, ja wcale nie dbam o ten tytuł — rzekł niedbale Danglars. — Mianowali mnie baronem i zrobili kawalerem Legii Honorowej za parę przysług, ale...
— Ale pan zrzekłeś się tych tytułów jak niegdyś panowie Montmorency i Lafayette? Drogi panie, to piękny przykład i godny naśladowania.
— No, niezupełnie — odparł zakłopotany Danglars. — Rozumie pan, wobec służby...
— Aha, dla służących jesteś pan jaśnie wielmożnym panem; dla dziennikarzy — panem, a dla komitentów obywatelem. O, to niuanse bardzo praktyczne pod rządami konstytucyjnymi. Rozumiem to bardzo dobrze.
Danglars przygryzł znowu wargi; przekonał się, że na tym polu nie dorównuje siłami hrabiemu i przeszedł na teren bardziej mu znajomy.
— Panie hrabio — i tu się ukłonił — otrzymałem list awizowy od firmy Thomson i French.
— Bardzo mnie to cieszy, panie baronie. Niech mi pan pozwoli, abym go tytułował tak, jak go tytułuje służba; zły to zwyczaj nabyty w krajach, w których istnieją jeszcze baronowie, i to właśnie dlatego, że ich się więcej nie robi. Niezmiernie mnie to cieszy, powtarzam, bo nie będę musiał sam się panu przedstawiać — to zawsze jest dość kłopotliwe. Mówił więc pan, że otrzymał awizo?
— Tak — odpowiedział Danglars. — Ale wyznam, że nie zrozumiałem dobrze jego treści.
— Coś takiego!
— Dlatego miałem zaszczyt wstąpić do pana, by poprosić o parę objaśnień.
— Proszę pytać, słucham i gotów jestem odpowiadać.
— Mam chyba ten list przy sobie — i mówiąc to, poszperał w kieszeni. — Tak, to właśnie ten list, który otwiera u mnie panu hrabiemu Monte Christo kredyt nieograniczony.
— I cóż w tym pan widzisz niejasnego?
— Nic, proszę pana; tylko to słowo „nieograniczony”...
— Hm, czy to nie francuski wyraz? Choć wie pan, że pisali ten list Anglo-Niemcy.
— O, nie! Nie ma tu bynajmniej błędów w gramatyce, ale pismo jest błędne z punktu widzenia rachunkowości.
— Czyżby firma Thomson i French — spytał Monte Christo, przybierając minę tak naiwną, jak tylko potrafił — nie była według pana pewna? Do licha! To byłoby przykre, bom tam ulokował trochę funduszy.
— O, nie! Jest absolutnie pewna — odpowiedział Danglars, uśmiechając się niemal drwiąco — ale sens słowa „nieograniczony” w kwestiach finansowych jest tak niejasny...
— Że owa niejasność jest bez granic, czy tak?
— O, to właśnie chciałem powiedzieć. A niejasność, to wątpliwość, a jak powiada jakiś mędrzec, kiedy wątpisz, nie czyń nic pochopnie.
— To ma znaczyć — podjął Monte Christo — że o ile dom Thomson i French gotów jest popełniać szaleństwa, bank Danglarsa nie ma zamiaru iść za jego przykładem.
— To znaczy, panie hrabio?
— No tak: panowie Thomson i French podejmują się interesów, nie zważając na cyfry, ale pan Danglars ma dla swoich cyfr granicę, jest bowiem mędrcem, jak to przed chwilą powiedział.
— Panie łaskawy — odrzekł dumnie bankier — nikt jeszcze nie zawiódł się na moim banku.
— Cóż, zdaje mi się, że ja będę pierwszy — rzucił zimno Monte Christo.
— Co panu każe tak sądzić?
— Żądasz pan wyjaśnień, a to wskazuje, że się pan waha.
Danglars przygryzł wargi. Po raz drugi pokonał go ten człowiek, i tym razem już na jego własnym terenie.
Drwiąca uprzejmość hrabiego była jedynie maską i graniczyła z tym, co paradoksalnie jest jej bardzo bliskie: z impertynencją.
Monte Christo przeciwnie: uśmiechał się najuprzejmiej w świecie, a miał dar przybierania na zawołanie swoistej naiwnej miny, która mu zapewniała wielką przewagę.
— Zresztą, panie hrabio — odezwał się Danglars po chwili milczenia — spróbuję panu wytłumaczyć, o co mi chodzi, prosząc, abyś wyznaczył sumę, jaką zamierzasz u mnie podjąć.
— Ależ, panie baronie — odrzekł Monte Christo z postanowieniem, aby nie ustąpić ani jednej piędzi ziemi w tej potyczce — skoro prosiłem o nieograniczony kredyt, to przecież dlatego, że sam nie wiedziałem, ile będę potrzebował.
Bankier uznał, że nareszcie będzie mógł wziąć górę; rozparł się w fotelu i rzekł z tępym, pełnym pychy uśmiechem:
— No, bez obawy możesz pan żądać, ile się panu spodoba; będziesz mógł się pan przekonać, że jakkolwiek budżet banku Danglars jest ograniczony, może jednak zaspokoić największe potrzeby. Choćbyś pan nawet prosił o milion...
— Co proszę? — wtrącił Monte Christo.
— Milion — powtórzył Danglars z butą, jaka charakteryzuje głupotę.
— A cóż bym począł z milionem? Mój Boże! Panie baronie, gdybym przecież potrzebował tylko miliona, nie kazałbym sobie otwierać kredytu dla tak mizernej sumy. Milion? Ależ milion mam zawsze przy sobie.
I Monte Christo wyjął z pugilaresika, w którym trzymał bilety wizytowe, dwa bony, każdy na pięćset tysięcy franków, płatne na okaziciela przez skarb państwa.
Takiego człowieka jak Danglars należało walić po głowie, nie zaś kłuć. Cios pałką wywarł skutek: bankier zachwiał się, zawróciło mu się w głowie. Wytrzeszczył na hrabiego obłąkane oczy, a źrenice straszliwie mu się rozszerzyły.
— No, niech się pan teraz przyzna, że nie ufasz pan firmie Thomson i French. Boże drogi, to bardzo proste: przewidziałem taką możliwość i choć nie znam się na interesach, zabezpieczyłem się. Oto dwa podobne listy: jeden napisali panowie Arstein i Eskeles z Wiednia do barona Rotszylda, a drugi pan Baring z Londynu do pana Laffite. Powiedz pan słowo, a przestanę pana kłopotać i pójdę do jednego z tych dwóch banków.
To był koniec; Danglars poddał się: otwarł drżącymi rękoma listy od bankierów wiedeńskich i londyńskiego i sprawdził autentyczność podpisów ze skrupulatnością, która byłaby obraźliwa, gdyby nie to, że spowodowana była oszołomieniem bankiera.
— O, proszę pana, te trzy podpisy warte są wiele milionów — powiedział Danglars, podnosząc się, jakby chcąc oddać hołd potędze złota uosobionej w człowieku, który stał przed nim. — Trzy nieograniczone kredyty w trzech naszych bankach! Pan hrabia mi wybaczy, ale choć nie podlegają one wątpliwości, trudno jednak zapanować nad zdziwieniem.
— O, bank taki, jak pański, panie baronie, nie mógłby się dziwić takim listom — rzekł Monte Christo nadzwyczaj uprzejmie. — A więc będzie mi pan mógł przysłać trochę pieniędzy?
— Proszę mówić, panie hrabio, jestem na pańskie rozkazy.
— A więc teraz, gdyśmy się już porozumieli, a zrozumieliśmy się, prawda?
Danglars kiwnął potakująco głową.
— I nie ma pan już żadnych wątpliwości?
— Ależ, panie hrabio, nie miałem ich od samego początku!
— Nie, żądał pan tylko dowodów i nic więcej. A więc — powtórzył hrabia — skoro się porozumieliśmy i ponieważ nie ma już pan żadnych wątpliwości, ustalmy, jeśli pan pozwoli, przybliżoną sumę na pierwszy rok: powiedzmy sześć milionów.
— Sześć milionów! Dobrze! — zakrztusił się Danglars.
— Jeżeli będzie mi trzeba więcej — dodał niedbale Monte Christo — zawiadomię pana, ale nie sądzę, bym zabawił we Francji dłużej niż rok, a przez ten czas nie wydam chyba więcej... zresztą zobaczymy... Na początek racz mi pan przesłać na jutro rano pięćset tysięcy franków, nie wychodzę z domu do południa, gdyby mnie zresztą nie było, zostawię pokwitowanie memu intendentowi.
— Będzie miał pan hrabia pieniądze jutro rano o dziesiątej. Życzy pan sobie złoto, banknoty czy srebro?
— Połowę w złocie, połowę w banknotach.
I hrabia podniósł się.
— Jedną rzecz muszę panu wyznać — rzekł Danglars z kolei. — Zdawało mi się, że mam jak najdokładniejsze wiadomości o największych fortunach Europy, a jednak pańska, która jest chyba dość znaczna, nie obiła mi się o uszy. To zapewne jakaś świeża fortunka?
— Nie, panie baronie. Przeciwnie, jest bardzo stara; było to coś w rodzaju familijnego skarbu, którego nie wolno było naruszać, a tymczasem procenty potroiły całą wartość; termin wyznaczony przez testatora upłynął dopiero przed kilku laty, a więc używam tego majątku zaledwie od kilku lat; pańska niewiedza w tym względzie jest naturalna; zresztą niebawem pozna pan te sprawy lepiej.
Słowa te wymówił z owym bladym uśmiechem, który takim dreszczem przejmował Franza d’Epinay.
— Przy pańskim usposobieniu i zamiarach — powiedział Danglars — zabłyśnie pan u nas w stolicy takim przepychem, że zaćmisz nas, biednych milionerów. A jednak poproszę, by zechciał pan rzucić okiem na moją galerię, bo jesteś pan amatorem sztuki — widziałem, jak oglądał pan moje obrazy. Wszystkie obrazy są stare, dzieła posiadające metrykę, że wyszły spod pędzla dawnych mistrzów; bo obecnego malarstwa nie lubię.
— Ma pan rację; współczesne malarstwo ma zazwyczaj jedną wielką wadę: nie zdążyło się jeszcze zestarzeć.
— Zechce pan obejrzeć moje rzeźby Thorwaldsena, Bartoliniego, Canovy? To sami obcy artyści, bo jak pan widzi, nie bardzo cenię artystów francuskich.
— Masz pan prawo być dla nich niesprawiedliwym, to pańscy ziomkowie.
— Ale to wszystko na później, kiedy się bliżej poznamy; dziś rad bym tylko, jeżeli pan pozwoli, przedstawić go żonie, baronowej Danglars; proszę darować ten pośpiech, panie hrabio, ale tak znakomity klient jak pan należy prawie do rodziny.
Monte Christo ukłonił się na znak, że przyjmuje zaszczyt, który tak bardzo pragnął wyświadczyć mu bankier.
Danglars zadzwonił i wszedł służący ubrany w pyszną liberię.
— Czy pani baronowa jest u siebie? — zapytał Danglars.
— Tak, panie baronie.
— Sama?
— Nie, ma u siebie gości.
— Czy nie uzna pan tego za nietakt, panie hrabio, jeśli przedstawię pana w czyjejś obecności? Wszak nie zachowuje pan incognito?
— Bynajmniej, panie baronie — uśmiechnął się Monte Christo. — Nie roszczę sobie praw do tego.
— A któż jest u pani? Pan Debray? — spytał Danglars z taką dobrodusznością, że Monte Christo uśmiechnął się w duchu, znał już bowiem domowe tajemnice bankiera.
— Tak, pan Debray — odpowiedział lokaj.
Danglars skinął głową.
Po czym zwrócił się do Monte Christa:
— Pan Lucjan Debray jest przyjacielem domu, piastuje stanowisko sekretarza przy ministrze spraw wewnętrznych. Co do mojej żony, utraciła ona swoje szlachectwo, wychodząc za mnie, pochodzi bowiem ze znakomitego rodu; z domu nazywa się de Servieres, a ożeniłem się z nią, gdy była wdową po pułkowniku markizie de Nargonne.
— Nie mam honoru znać pani baronowej Danglars, ale pana Lucjana Debray już spotkałem.
— Gdzież to?
— U pana Alberta de Morcerf.
— O, to pan znasz naszego młodego wicehrabiego?
— Spotkaliśmy się w Rzymie podczas karnawału.
— A, tak, tak — rzekł Danglars. — chyba słyszałem o jakiejś dziwnej przygodzie z bandytami czy złodziejami w jakichś ruinach... Wyszedł z tego cudem. Zdaje mi się, że opowiadał o tym mojej żonie i córce po powrocie z Włoch.
— Pani baronowa czeka na jaśnie panów — oznajmił lokaj, wchodząc.
— Pójdę przodem, by wskazać panu hrabiemu drogę — rzekł z ukłonem Danglars.
— A ja za panem — odparł Monte Christo.
Baron poprowadził hrabiego przez długi szereg pokoi, uderzających ciężkim, niegustownym przepychem. Doszli do buduaru pani Danglars: niewielka ta komnatka miała ośmiokątny kształt, a wybita była różowym atłasem, który powleczono indyjskim muślinem; stare pozłacane fotele pokrywała równie staroświecka materia; w supraportach zawieszono pasterskie scenki rodzajowe w stylu Bouchera; na koniec dwa ładne pastelowe medaliony, harmonizujące z resztą umeblowania, sprawiały, że w całym pałacu tylko ten jeden pokój miał jakiś charakter; choć prawda, że wymknął się on jakoś ogólnemu planowi, jaki pan Danglars ułożył ze swoim architektem — jedną z największych sław za czasów cesarstwa. Cały jego wystrój obmyślili pani baronowa i Lucjan Debray. Dlatego też pan Danglars, wielki miłośnik starożytności, tak jak ją rozumiano za Dyrektoriatu, lekceważył ów przytulny, kokieteryjny buduarek, do którego zresztą wpuszczano go tylko pod warunkiem, że usprawiedliwił swoją obecność, przyprowadzając kogoś ze sobą. A zatem, to nie Danglars wprowadzał tu gościa, ale gość gospodarza i doznawał przyjęcia dobrego lub złego, w zależności od tego, czy gość spodobał się pani baronowej.
Pani Danglars, o której wciąż mówiono jako o piękności, choć miała już trzydzieści sześć lat, siedziała przy fortepianie ozdobionym wspaniałą mozaiką; Lucjan Debray przeglądał jakiś album przy stoliczku.
Przed przybyciem hrabiego Lucjan zdążył o nim dużo opowiedzieć pani baronowej. Wiadomo, jakie wrażenie wywołał Monte Christo na śniadaniu u Alberta; choć Debray był raczej zblazowany, wrażenie to było wciąż żywe w jego pamięci i wszystko, co opowiadał baronowej, tchnęło jeszcze tym niezwykłym wrażeniem. Ciekawość pani Danglars, pobudzona opowiadaniem Alberta i świeższymi wiadomościami od Lucjana, sięgała więc szczytu.
Dlatego też jedno siadło do fortepianu, a drugie zajęło się albumem — było to tylko zręczne maskowanie prawdziwego zaciekawienia jednym z owych drobnych podstępów wielkiego świata.
Dlatego też baronowa przyjęła męża z uśmiechem, z czym mógł się tu spotkać nader rzadko.
Hrabiego przyjęła zaś głębokim, ceremonialnym, ale pełnym wdzięku ukłonem.
Lucjan wymienił z hrabią ukłon taki, jak wypada przy
Uwagi (0)