Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Kiedy byłem w Rogliano, sprawy nie szły jeszcze najgorzej; ale gdy tylko stamtąd odjeżdżałem, Benedetto stawał się panem domu i wszystko przybierało znów zły obrót. W wieku zaledwie jedenastu lat zadawał się wyłącznie z osiemnasto-, dwudziestoletnimi wyrostkami, największymi łobuzami z Bastii i Corte, i już otrzymaliśmy parę upomnień od wymiaru sprawiedliwości za jego psikusy, które warte były surowszego miana.
To mnie przerażało; jakiekolwiek śledztwo w sprawie chłopca mogło mieć fatalne następstwa, a właśnie miałem wyjechać z Korsyki z powodu ważnej wyprawy. Długom się namyślał, a pragnąc uniknąć jakiego nieszczęścia, postanowiłem wziąć Benedetta ze sobą. Miałem nadzieję, że pracowite i surowe życie przemytnika, dyscyplina panująca na pokładzie, zmienią ten charakter tak podatny na zepsucie, jeżeli nawet nie był już zupełnie zepsuty. Wziąłem więc Benedetta na stronę i zaproponowałem mu, aby jechał ze mną, osładzając tę propozycję obietnicami, które mogłyby znęcić dwunastoletnie dziecko.
Poczekał, aż skończę mówić, a potem parsknął śmiechem.
„Zwariowałeś, wuju? — spytał (tak mnie zwykle nazywał, gdy był w dobrym humorze). — Miałbym zamienić życie, jakie teraz prowadzę, na takie, jakie ty prowadzisz? Moje wspaniałe próżnowanie na okropną pracę, którą sam sobie narzuciłeś? Spędzać noce na zimnie, dni na upale; kryć się bez ustanku, narażać się na kule i to wszystko po to, by zarobić trochę grosiwa! Przecież mam tyle pieniędzy, ile chcę! Mama Assunta daje mi, kiedy tylko zażądam. Widzisz sam dobrze, że byłbym idiotą, gdybym się zgodził”.
Osłupiałem wobec takiej bezczelności i takiego rozumowania. Benedetto wrócił do swoich kolegów i widziałem z daleka, jak mnie pokazywał palcem jak przygłupka.
— Urocze dziecię — szepnął Monte Christo.
— O, gdyby był moim synem — odpowiedział Bertuccio — a chociażby i bratankiem, sprowadziłbym go na właściwą drogę, czyste sumienie dodaje siły. Ale sama myśl, że miałbym bić dziecko, któremu zabiłem ojca, sprawiała, że opadały mi ręce. Dawałem bratowej dobre rady, ona jednak zawsze broniła małego łobuza; a kiedy przyznała mi się, że często giną jej dość spore sumki, wskazałem jej miejsce, gdzie ma przechowywać nasz drobny majątek. I powziąłem decyzję. Benedetto umiał znakomicie czytać, pisać i rachować, bo kiedy przypadkiem zachciało mu się przyłożyć do pracy, w jeden dzień był w stanie nauczyć się tyle, co inni przez cały tydzień. Postanowiłem, że uczynię go gryzipiórkiem na jakimś statku, co się wypuszcza w dalekie rejsy: nie uprzedzać go o niczym i załatwić, by pewnego dnia raniuteńko zabrano go siłą i przewieziono na pokład; tam cała jego przyszłość zależałaby od kapitana, któremu bym go specjalnie polecił.
Powziąwszy taki plan, wyjechałem do Francji.
Tym razem mieliśmy wszystko załatwić w Zatoce Lwiej, a nasze operacje stawały się coraz trudniejsze, bo to już było w 1829 roku. Spokój przywrócono już całkiem, a przez to i służba nadbrzeżna stała się dużo lepiej zorganizowana i bardziej surowa. Wkrótce miał się rozpocząć jarmark w Beaucaire, co spowodowało, że jeszcze bardziej zwiększyła się ich czujność.
Początek wyprawy odbył się bez przeszkód.
Zacumowaliśmy naszą łódź o podwójnym dnie, gdzie ukrywaliśmy towar z przemytu, wśród mnóstwa innych łodzi kołyszących się wzdłuż obu brzegów Rodanu od Beaucaire aż po Arles. Po przybyciu zaczęliśmy nocami wypakowywać nasze zakazane towary i upłynniać je w mieście za pośrednictwem naszych wspólników lub oberżystów, u których mieliśmy składy.
Czy dlatego, że powodzenie uczyniło nas nieostrożnymi, czy też dlatego, że ktoś nas wydał, dość że pewnego dnia około piątej po południu przybiegł do nas w wielkim strachu nasz chłopiec okrętowy, krzycząc, że widział, jak idzie w naszą stronę oddział celników. Nie przestraszyliśmy się bynajmniej celników; całe ich oddziały snuły się wtedy nad brzegami Rodanu; przeraziliśmy się, że — jak mówił chłopiec — celnicy próbowali nas podejść cichaczem.
W jednej chwili zerwaliśmy się na nogi, ale już za późno.
Naszej to łodzi szukali i zdążyli ją właśnie otoczyć. Wśród celników spostrzegłem kilku żandarmów i chociaż zwykle odważny byłem wobec każdego rodzaju wojska, żandarmów bałem się panicznie. Pobiegłem pod pokład, wyśliznąłem się przez bulaj i popłynąłem — pod wodą, wypływając dla zaczerpnięcia oddechu jak najrzadziej; w ten sposób nikt mnie nie zauważył i dostałem się do głębokiego przekopu, łączącego Rodan z kanałem, który prowadzi z Beaucaire do Aigues-Mortes.
Tam byłem już bezpieczny, gdyż mogłem niepostrzeżony przedostać się tym rowem dalej. Dopłynąłem bez przeszkód do kanału. Nie przypadkiem wybrałem tę drogę. Mówiłem już panu hrabiemu, że oberżysta w Nîmes założył na drodze między Bellegarde i Beaucaire austerię.
— A tak, bardzo dobrze pamiętam — rzekł Monte Christo. — Zacny ten mąż, jeśli się nie mylę, był pańskim wspólnikiem.
— Tak, ale jakieś siedem czy osiem lat temu odstąpił austerię byłemu krawcowi z Marsylii, któremu jego rzemiosło przyniosło tylko biedę, chciał spróbować szczęścia na innej drodze. Oczywiście utrzymaliśmy z nim układziki, jakie mieliśmy z poprzednim właścicielem; no i właśnie u tego człowieka zamierzałem poszukać schronienia.
— A jakże się nazywał? — zapytał hrabia, zaczynając słuchać opowiadania jakby z większym zainteresowaniem.
— Kasper Caderousse, a miał ze sobą żonę ze wsi Carconte, którą znaliśmy tylko pod przezwiskiem, jakie nadał jej mąż: Karkontka. Biedna kobiecinka cierpiała na malarię, okropnie ją to wycieńczało. A mąż jej to był istny chłop na schwał, miał ze czterdzieści pięć lat; wiele razy dawał nam w kłopotach dowody przytomności umysłu i odwagi.
— I mówisz pan, że to było w roku...
— 1829, panie hrabio.
— W jakim miesiącu?
— W czerwcu.
— Na początku, czy pod koniec?
— Trzeciego, wieczorem.
— Aha... Trzeciego czerwca 1829... Dobrze, mów dalej.
— Chciałem więc poprosić o schronienie Caderousse’a; ale że zwykle, nawet przy normalnych okolicznościach nie wchodziliśmy do niego przez główne drzwi, od traktu, postanowiłem, że nie naruszę tej zasady. Przelazłszy do ogrodu przez płot, przeczołgałem się między oliwkami i figowcami, i w obawie, by Caderousse nie miał właśnie jakiego gościa, dotarłem do schowka, w którym nieraz wcześniej spędziłem noc równie wygodnie, jak w najlepszym łóżku. Schowek ów dzieli od sali jadalnej tylko ścianka z desek, w których zostały dla nas wywiercone otwory, abyśmy mogli czekać swobodnie na właściwy moment, w którym można było zawiadomić karczmarza o naszym przybyciu. Liczyłem, że jeśli Caderousse jest sam jeden, dam mu znać, że tu jestem, dokończę posiłek, który nam przerwali celnicy, a potem, korzystając ze zbierającej się burzy, wrócę nad Rodan i dowiem się, co się stało z łodzią i moimi towarzyszami. Wśliznąłem się więc do schowka i dobrze zrobiłem, bo oto do karczmy zbliżył się Caderousse z jakimś nieznajomym.
Siedziałem cicho i czekałem; nie dlatego, ażebym chciał podglądać jakieś tajemnice gospodarza — nie mogłem zrobić nic innego; zresztą nie pierwszy raz tak się działo.
Mężczyzna, z którym siedział Caderousse, nie wyglądał na mieszkańca południa Francji: był to jeden z wędrownych kupców, co przyjeżdżają do Beaucaire na jarmark z klejnotami na sprzedaż. Tacy kupcy w ciągu trwającego miesiąc jarmarku, na który przybywają z niemal całej Europy i sprzedający, i nabywcy, robią czasem interesy na sto lub sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
Caderousse wszedł pierwszy do środka. Widząc, że sala na dole jest jak zwykle pusta, i tylko pod strażą psa, zawołał żonę:
„Hej, Karkontko! Ten zacny kapłan nie oszukał nas wcale, nasz brylant jest prawdziwy”.
Rozległ się okrzyk radości i natychmiast usłyszałem, jak trzeszczą schody pod ciężkim krokiem chorej.
„Co ty mówisz?” — zapytała kobieta blada jak śmierć.
„Mówię, że brylant jest dobry i że ten właśnie pan, jeden z najznakomitszych paryskich jubilerów, gotów jest kupić go od nas za pięćdziesiąt tysięcy franków. Żąda tylko dla pewności, że ten diament jest rzeczywiście nasz, abyś opowiedziała mu, jak i ja to zrobiłem, w jaki to cudowny sposób brylant wpadł w nasze ręce. A tymczasem, bardzo proszę, niech pan spocznie, a ja pójdę po coś dla orzeźwienia, bo strasznie dziś parno”.
Jubiler oglądał z uwagą wnętrze karczmy, widząc jasno ubóstwo ludzi, którzy mieli mu sprzedać brylant, który mógł pochodzić z książęcego skarbca.
„Proszę, niech pani opowiada” — rzekł, pragnąc niewątpliwie wykorzystać nieobecność karczmarza, aby ten nie wpłynął na żonę jakimś porozumiewawczym znakiem; chciał sprawdzić, czy też opowiadania obojga zgodzą się we wszystkich szczegółach.
„O mój Panie Boże! — rozgadała się kobieta. — Toż to prawdziwe błogosławieństwo nieba, wcaleśmy się tego nie spodziewali. Wyobraź pan sobie, że mąż mój przyjaźnił się w 1814 roku albo jakoś w 1815 z pewnym marynarzem, Edmundem Dantèsem. Biedny ten chłopak, o którym Caderousse zupełnie zapomniał, sam o nim nie zapomniał, i to on właśnie, umierając, zostawił mu brylant, który pan widziałeś”.
„Ale jak on sam doszedł do tego brylantu? — zapytał jubiler. — Miał go, zanim zamknięto go do więzienia?”.
„O, nie, proszę pana — odparła kobieta — ale w więzieniu miał się poznać z jakimś bogatym Anglikiem, byli w jednej celi; gdy zaś jego towarzysz zachorował, Dantès pielęgnował go jak własnego brata; Anglik, wychodząc z więzienia, zostawił biednemu Dantèsowi — któremu się tak nie poszczęściło, bo umarł w więzieniu — ten brylant; a Dantès, umierając, zapisał go nam i powierzył go bardzo godnemu księdzu, który dziś rano przyjechał, by nam go dać”.
„To samo, co mówił tamten — mruknął jubiler. — W końcu ta historia może być prawdziwa, chociaż na pierwszy rzut oka wcale tak nie wygląda. Idzie więc już tylko o cenę, co do której nie możemy się ugodzić”.
„Jak to? — oburzył się Caderousse. — Zdawało mi się, żeś pan przystał na cenę, jaką podałem”.
„To znaczy — odpowiedział jubiler — że zaofiarowałem panu czterdzieści tysięcy”.
„Czterdzieści tysięcy! — zawołała Karkontka. — O, na pewno nie oddamy go za tę cenę. Ksiądz nam mówił, że brylant, i to bez oprawy, wart jest pięćdziesiąt tysięcy”.
„Jakże się ten ksiądz nazywał?” — zapytał niezmordowany jubiler.
„Ksiądz Busoni” — odpowiedziała kobieta.
„Więc to jakiś cudzoziemiec?”.
„Jak mi się zdaje, Włoch z okolic Mantui”.
„Proszę mi pokazać ten brylant — rzekł jubiler. — Niech no jeszcze raz go obejrzę, często źle oceniamy brylanty na pierwszy rzut oka”.
Caderousse dobył z kieszeni maleńkie szagrynowe etui, otworzył i podał jubilerowi. Na widok brylantu, który był wielki jak laskowy orzech, pamiętam to, jakbym to jeszcze widział, oczy Karkontki zabłysły chciwością.
— A co ty o tym myślałeś, mój panie podsłuchiwaczu? — spytał Monte Christo. — Czyś przywiązywał jakąkolwiek wiarę do tej pięknej bajeczki?
— O tak, ekscelencjo. Nie uważałem Caderousse’a za złego człowieka, miałem go zawsze za niezdolnego do zbrodni, a nawet kradzieży.
— Więcej to przynosi zaszczytu twojemu sercu niż doświadczeniu. A znałeś może tego Dantèsa, o którym mówili?
— Nie, ekscelencjo, słyszałem o nim pierwszy raz, a potem tylko ksiądz Busoni wymienił to nazwisko, gdy odwiedził mnie w więzieniu w Nîmes.
— Dobrze, mów dalej.
— Jubiler wziął pierścień, z kieszeni dobył stalową pęsetę i maleńką miedzianą wagę, następnie wyjął kamień ze złotej oprawy i zaważył go skrupulatnie.
„Mogę dać najwyżej czterdzieści pięć tysięcy, ale ani szeląga więcej; ponieważ na tyle oszacowałem ten brylant, wziąłem ze sobą tylko tyle”.
„To nie szkodzi — rzekł Caderousse. — Wrócę z panem do Beaucaire po te pięć tysięcy franków”.
„Nie — rzekł jubiler, zwracając oprawę i brylant Caderousse’owi. — Nie jest tyle wart i teraz jestem nawet na siebie zły, żem podał taką sumę, bo ten kamień ma skazę, której przedtem nie spostrzegłem; ale mniejsza o to, mam tylko jedno słowo, powiedziałem czterdzieści pięć tysięcy franków i nie wycofam się z tego”.
„Włóż pan przynajmniej brylant na powrót do pierścienia” — rzekła kwaśno Karkontka.
„A, racja” — rzekł jubiler i oprawił kamień w pierścionek.
„Dobrze, dobrze — rzekł Caderousse, chowając etui do kieszeni. — Sprzeda się komu innemu”.
„Z kim innym nie będzie tak prosto jak ze mną; kto inny nie poprzestanie na wyjaśnieniach, któreście mi państwo dali. To dość dziwne, że człowiek taki jak pan jest właścicielem brylantu wartego pięćdziesiąt tysięcy. Kto inny da znać do sądu, trzeba będzie szukać księdza Busoniego, a księża ofiarujący brylanty wartości dwóch tysięcy ludwików nie zdarzają się zbyt często; sąd rozpocznie badania od tego, że zamknie pana do więzienia, a jeśli uzna cię za niewinnego, wypuszczą cię po trzech lub czterech miesiącach, a tymczasem pierścień zabłąka się gdzieś w kancelarii albo też dadzą panu kamień fałszywy, wart trzy tysiące, zamiast brylantu wartego pięćdziesiąt, a może pięćdziesiąt pięć tysięcy — ale sam pan przyznasz, że kupując go, ponosi się pewne ryzyko”.
Caderousse i jego żona spojrzeli po sobie pytająco.
„Nie — rzekł Caderousse. — Nie jesteśmy na tyle bogaci, aby tracić pięć tysięcy franków”.
„Mój drogi panie, jak pan chcesz. Ale jak widzisz, mam ze sobą brzęczącą monetę”.
I wydobył z kieszeni garść złota, błysnął nim przed oczyma olśnionemu oberżyście, a w drugiej ręce pokazał plik banknotów.
W duszy Caderousse’a wyraźnie rozgrywała się ciężka walka: widać było, że trudno mu było sobie wyobrazić, aby to maleńkie etui z szagrynu, które obracał nieustannie w ręku, odpowiadało wartością tej ogromnej sumie, co teraz przyciągała mu wzrok.
Odwrócił się do żony i zapytał po cichu:
„I co ty na to?”.
„Daj mu go, daj — szepnęła. — Jak wróci do Beaucaire bez brylantu, zadenuncjuje nas, a jak powiedział, kto może wiedzieć, czy będziemy w stanie odszukać księdza Busoniego”.
„A więc zgoda — rzekł Caderousse. — Weź go pan sobie za czterdzieści pięć tysięcy. Ale dodaj pan mojej żonie złoty łańcuszek, a mnie parę srebrnych kolczyków”.
Jubiler wyjął z kieszeni długie płaskie pudełko, w którym trzymał różne rodzaje ozdób, jakie wymienił Caderousse.
„No, ze mną łatwo zrobić interes, proszę sobie
Uwagi (0)