Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Intendent wyszedł dość niepewnym krokiem i wrócił z plikiem banknotów, które notariusz, jako człowiek nienawykły przyjmować pieniądze bez niezbędnych formalności, uważnie przeliczył.
— A teraz — zapytał hrabia — dopełniliśmy już wszystkich formalności?
— Tak, panie hrabio.
— Czy masz pan klucze?
— Klucze zostawiono u odźwiernego, który pilnuje domu; ale tu jest list z poleceniem, by przyjął pana jako właściciela.
— Bardzo dobrze.
I Monte Christo kiwnął głową notariuszowi, co znaczyło wyraźnie: „już pana nie potrzebuję, możesz sobie iść”.
— Ale przepraszam — rzekł nieśmiało poczciwy notariusz. — Pan hrabia zapewne omylił się, należy mi się tylko pięćdziesiąt tysięcy.
— A pańskie honorarium?
— Już jest zawarte w tej sumie, panie hrabio.
— Ale czyż nie pofatygowałeś się pan z Auteuil?
— Tak.
— A więc trzeba pana wynagrodzić za fatygę — zakończył hrabia i pożegnał go gestem.
Notariusz wyszedł tyłem, kłaniając się aż do ziemi. Pierwszy to raz od chwili, gdy objął swój urząd, zdarzył mu się taki klient.
— Proszę odprowadzić pana notariusza — zwrócił się do Bertuccia hrabia.
Intendent wyszedł za notariuszem.
Skoro tylko hrabia został sam, wydobył z kieszeni zamknięty pugilares i otworzył go małym kluczykiem, który zawsze nosił na szyi.
Przez chwilę szperał, aby w końcu zatrzymać się nad karteluszkiem z jakimiś notatkami; porównał je z aktem sprzedaży złożonym na stole, i zbierając wspomnienia, rzekł sam do siebie:
— Auteuil, ulica de la Fontaine 28; to właśnie to. A teraz, czy mam wyrwać wyznanie, odwołując się do obaw religijnych, czy do środków bardziej świeckich? W każdym razie za godzinę będę wiedział wszystko. Bertuccio! — zawołał, uderzając młoteczkiem o giętkiej rączce w dzwonek, który wydał dźwięk ostry i przeciągły, podobny do brzmienia tam-tamu. — Bertuccio!
Intendent stanął w drzwiach.
— Panie Bertuccio — rzekł hrabia — czy nie mówiłeś mi kiedyś, żeś dużo podróżował po Francji.
— Tak, ekscelencjo, zwiedziłem niektóre prowincje Francji.
— A więc na pewno znasz też i okolice Paryża?
— Nie, panie hrabio, nie — odparł intendent i wstrząsnął nim nerwowy dreszcz, który Monte Christo, znawca ludzkich emocji, odczytał jako wyraz żywego zaniepokojenia.
— O, to szkoda — rzekł — żeś nigdy nie był w okolicach Paryża, bo chciałbym jeszcze dziś wieczorem zwiedzić moją nową posiadłość; a mógłbyś mi więc po drodze udzielić paru użytecznych objaśnień.
— Do Auteuil! — zawołał Bertuccio, a jego oliwkowa twarz powlekła się trupią bladością. — Ja mam jechać do Auteuil?
— A cóż w tym dziwnego, że masz pan jechać ze mną do Auteuil? Kiedy tam zamieszkam, i pan tam będziesz musiał mieszkać, jako jeden z moich domowników.
Bertuccio spuścił głowę pod władczym wzrokiem pana; nie odpowiadając, stał nieruchomo w miejscu.
— Ale cóż to się z panem dzieje? Mam po raz drugi zadzwonić o konie? — spytał Monte Christo tonem, którego użył Ludwik XIV, gdy wymawiał słynne: „O mało nie czekałem!”.
Bertuccio podskoczył błyskawicznie z saloniku do przedpokoju i krzyknął chrapliwym głosem:
— Konie dla pana hrabiego!
Monte Christo napisał w międzyczasie kilka listów, a gdy pieczętował ostatni, powrócił intendent.
— Powóz pana hrabiego gotowy.
— A więc bierz pan rękawiczki i kapelusz.
— Mam jechać z panem hrabią? — wykrzyknął Bertuccio.
— Naturalnie! Przecież mam tam zamieszkać, a więc powinieneś pan wydać odpowiednie rozkazy.
Sprzeciwić się hrabiemu było rzeczą bez precedensu.
Intendent więc już bez dalszych obiekcji poszedł za swym panem, który wsiadł do powozu i dał mu znak, aby wsiadł z nim razem.
Intendent usadowił się z uszanowaniem na przedzie powozu.
Monte Christo spostrzegł, że schodząc ze schodów, Bertuccio przeżegnał się na sposób korsykański, to znaczy nakreślił w powietrzu kciukiem kształt krzyża, a siadając do powozu, wymamrotał po cichu jakąś krótką modlitwę.
Każdy inny, mniej ciekawy, ulitowałby się, widząc taki wstręt u czcigodnego intendenta do tej przejażdżki extra muros; hrabia jednak był zbyt ciekawy, aby podarować Bertucciowi ten mały spacer.
Po dwudziestu minutach dojechali do Auteuil. Gdy wjechali do wsi, Bertuccio, wciśnięty w kąt powozu, jął z gorączkowym podnieceniem przyglądać się pilnie wszystkim budowlom, jakie mijali.
— Każ pan stanąć na ulicy de la Fontaine 28 — rzekł hrabia, uporczywie i bezlitośnie wpatrując się w intendenta.
Pot zrosił twarz Bertuccia; a jednak usłuchał rozkazu i wychylając się z powozu, zawołał do stangreta:
— Ulica de la Fontaine 28.
Numer 28 znajdował się na końcu wsi. Tymczasem, gdy jechali, zapadła noc — albo raczej na niebo nasunęła się czarna chmura; przepełniona elektrycznością nadawała tej przedwczesnej ciemności uroczysty wygląd jakowejś dramatycznej chwili.
Powóz stanął, lokaj pospieszył, aby otworzyć drzwiczki.
— Cóż to, panie Bertuccio, nie zamierza pan wysiadać? Chcesz pan zostać w powozie? O czymże, u diabła, dziś pan myślisz?
Bertuccio wyskoczył z powozu i podał ramię hrabiemu, który tym razem oparł się na nim i z wolna zszedł stopień po stopniu.
— Zastukaj — rzekł hrabia — i oznajmij mnie.
Bertuccio zastukał, drzwi się otwarły i wyszedł odźwierny.
— O co chodzi? — zapytał.
— O to, dobry człowieku, że przyjechał twój nowy pan — odparł lokaj.
I podał odźwiernemu list od notariusza.
— A to dom jest już sprzedany — zapytał odźwierny — i ten pan ma w nim zamieszkać?
— Tak, przyjacielu — rzekł hrabia. — Postaram się, abyś nie żałował dawnego pana.
— O, proszę pana, nie mam powodu go żałować, bośmy go bardzo rzadko widywali; od pięciu lat nie był tu nawet raz i do licha, dobrze zrobił, że sprzedał dom, który mu nie dawał wcale dochodu.
— Jakże się twój dawny pan nazywał? — spytał Monte Christo.
— Pan markiz de Saint-Méran. O, jestem pewny, że go nie sprzedał za tyle, za ile kupił.
— Markiz de Saint-Méran... — zastanowił się Monte Christo. — Zdaje mi się, że to nazwisko nie jest mi obce... Markiz de Saint-Méran...
I zdawał się szukać czegoś w pamięci.
— Stary szlachcic — mówił odźwierny — wierny sługa Burbonów, miał jedyną córkę, która poszła za pana de Villefort, niegdyś prokuratora królewskiego w Nîmes, a potem w Wersalu.
Monte Christo zerknął na Bertuccia: intendent był bledszy niż ściana, o którą się oparł, aby nie upaść.
— Czy ta córka aby nie umarła? Zdaje mi się, że coś takiego słyszałem...
— Tak, proszę pana, lat temu około dwadzieścia i od tego czasu nasz biedny pan markiz był tu tylko dwa czy trzy razy.
— Dziękuję, dziękuję — rzekł Monte Christo, sądząc po zrozpaczonym wyglądzie intendenta, że nie powinien dłużej naciągać struny, aby nie pękła. — Daj nam jakie światło, dobry człowieku.
— Mam iść z panem?
— Nie trzeba, Bertuccio mi poświeci — i Monte Christo do tych słów dołączył dwie sztuki złota, za co odźwierny zasypał go błogosławieństwami.
— O, proszę pana — odezwał się odźwierny, obmacawszy na próżno gzyms kominka i półki — ale nie mam tu świecy.
— Panie Bertuccio, proszę wziąć latarnię i obejść ze mną pokoje — rzekł hrabia.
Intendent bez żadnych uwag spełnił rozkaz, ale było widać z drżenia ręki, w której trzymał latarnię, ile kosztuje go to posłuszeństwo.
Zwiedzili dosyć obszerny parter, a następnie pierwsze piętro, składające się z salonu, łazienki i dwóch sypialni; z jednej z nich wychodziło się na kręcone schodki prowadzące do ogrodu.
— Patrz, schody dla służby — zauważył hrabia. — To całkiem wygodne. Poświeć no, panie Bertuccio; idź przodem, zobaczymy, gdzie nas te schody zaprowadzą.
— Panie hrabio, te schody prowadzą do ogrodu.
— A skądże o tym wiesz?
— To znaczy, tak mi się wydaje.
— A więc trzeba się przekonać.
Bertuccio westchnął i poszedł naprzód.
Schody wychodziły rzeczywiście na ogród.
Przy drzwiach na zewnątrz intendent zatrzymał się.
— No, dalej, panie Bertuccio — mówił hrabia.
Ale intendent stał prawie bez zmysłów, oszołomiony i pognębiony; jego błędne oczy jakby szukały wokół śladów jakiejś straszliwej przeszłości; dłonie kurczowo zaciśnięte jakby próbowały odepchnąć okropne wspomnienia.
— No, czemu pan nie idzie? — nalegał hrabia.
— Nie, nie! — wykrzyknął Bertuccio, stawiając w rogu latarnię. — Nie, panie hrabio, nie pójdę dalej ani kroku! Nie mogę.
— Co to ma znaczyć? — wycedził Monte Christo głosem, któremu trudno było się oprzeć.
— Ale pan hrabia nie widzi — zawołał intendent — że to wszystko nie może być rzeczą naturalną? Chce pan kupić dom w Paryżu i kupuje go pan właśnie w Auteuil; i jest to akurat dom pod nr 28 przy ulicy de la Fontaine... Ach, panie hrabio, czemużem nie powiedział panu wszystkiego od razu! Na pewno by pan wtedy nie wymagał, abym tu przyjechał. Nie sądziłem zresztą, że pan hrabia kupi akurat ten dom. Jak gdyby nie było w Auteuil innych domów oprócz tego, w którym doszło do morderstwa!
— Oho! — zatrzymał się nagle Monte Christo. — A cóż to za okropne wyrzekłeś słowo! Diabeł nie człowiek! Niepoprawny Korsykanin, nic, tylko tajemnice i zabobony! No, dalej, weź pan latarnię i przejdźmy się po ogrodzie. Ze mną nie będziesz się chyba bał!
Bertuccio podniósł latarnię i usłuchał.
Za otwartymi drzwiami ukazało się sine niebo, gdzie księżyc na próżno próbował walczyć z istnym morzem chmur, które zakrywały go ciemnymi falami. Rozświetlał je na chwilę, a potem ginęły jeszcze ciemniejsze w otchłaniach nieskończoności.
Intendent chciał zwrócić się na lewo.
— Nie, mój panie — rzekł Monte Christo. — Po co mamy wchodzić na alejki? Mamy przed sobą tak piękny trawnik, idźmy prosto.
Bertuccio otarł pot spływający mu z czoła, ale posłuchał, a mimo to nadal próbował kierować się w lewo.
Monte Christo przeciwnie, szedł cały czas w prawą stronę i zatrzymał się pod kępą drzew. Intendent nie wytrzymał.
— Panie hrabio, proszę stamtąd odejść, błagam! — zawołał. — Jest pan dokładnie w tym miejscu!
— W jakim miejscu?
— W miejscu, gdzie on upadł.
— Kochany panie Bertuccio — roześmiał się Monte Christo. — Opamiętaj się, proszę; nie jesteśmy w Sartene ani w Corte. To nie maquis, to ni mniej ni więcej angielski ogród; źle utrzymany, przyznaję, ale nie trzeba go od razu za to oczerniać.
— Niech pan hrabia stamtąd odejdzie, błagam, błagam!
— Mości Bertuccio, ty chyba zwariowałeś — rzekł zimno hrabia. — A jeśli tak, to uprzedź mnie, będę cię mógł wtedy zamknąć w domu dla wariatów, zanim zdarzy się jakie nieszczęście.
— Niestety, ekscelencjo — rzekł Bertuccio, potrząsając głową i załamując ręce takim gestem, że rozśmieszyłby tym hrabiego, gdyby go tak mocno nie pochłonęła ta ważna chwila, przez co obserwował pilnie najmniejszy odruch tego człowieka, objawiający stan jego zatrwożonego sumienia. — Niestety, panie hrabio, nieszczęście się już stało!
— Panie Bertuccio — rzekł hrabia. — Muszę ci wyznać, że machasz i wywijasz rękami, i do tego wywracasz oczami jak potępieniec, z którego diabeł za nic nie chce wyjść; a zdążyłem zauważyć, że najbardziej uparty diabeł, co nie chce opuścić człowieka, to jego tajemnica. Wiem, żeś Korsykanin, wiem, żeś człowiek ponury i że drąży cię jakaś stara historia vendetty; we Włoszech puszczałem to mimo, bo we Włoszech te rzeczy są bardzo zwyczajne; ale we Francji morderstwo uważa się powszechnie za rzecz w najgorszym tonie: zajmują się tym żandarmi, potępiają to sędziowie, a szafot dokonuje zemsty.
Bertuccio złożył ręce, a ponieważ wykonując wciąż te dziwne gesty, nie wypuszczał latarni, blask oświetlił jego zmienioną twarz.
Monte Christo patrzył na niego przez chwilę tym wzrokiem, jakim w Rzymie przypatrywał się egzekucji na Andrei; a potem odezwał się głosem, który na nowo przejął wskroś dreszczem biednego intendenta:
— A więc ksiądz Busoni oszukał mnie, gdy po swojej podróży po Francji, w 1829 roku, przysłał cię do mnie z listem rekomendacyjnym, polecając mi twoje cenne zalety? No cóż, napiszę do księdza, że jest odpowiedzialny za swego protegowanego, a z pewnością dowiem się, o co chodzi z tym morderstwem. Jednak uprzedzam cię, panie Bertuccio, że kiedy mieszkam w jakimś kraju, zwykłem stosować się do jego praw i nie mam bynajmniej ochoty, by poróżnić się dla ciebie z francuską sprawiedliwością.
— O, niech pan tego nie robi, ekscelencjo! Czyż nie służyłem panu wiernie? — zawołał w rozpaczy Bertuccio. — Byłem zawsze uczciwym człowiekiem, a nawet więcej: spełniałem, ile się tylko dało, dobre uczynki.
— Nie mówię, że nie — odparł hrabia — ale dlaczego u diabła tak się dziś pan podniecasz? Zły to znak; czyste sumienie nie powleka taką bladością twarzy ani nie wywołuje takiego drżenia rąk.
— Ależ, panie hrabio — zawahał się Bertuccio — czyż sam nie powiedziałeś, że ksiądz Busoni, który wysłuchał mej spowiedzi w więzieniu w Nîmes, uprzedził cię, że moje sumienie obciąża wielki grzech?
— Tak, ale kiedy cię do mnie przysłał, zapewniając, że nadasz się na wybornego intendenta, myślałem, żeś coś gdzieś ukradł i nic więcej!
— O, panie hrabio! — zawołał z oburzeniem Bertuccio.
— Albo że, jako Korsykanin, dobrałeś się komuś do skóry, jak to się u was eufemistycznie mówi na zabójstwo.
— Ano właśnie, panie hrabio, właśnie tak! — zawołał Bertuccio, rzucając się do nóg hrabiemu. — Tak, to była tylko zemsta, przysięgam, zwykła zemsta.
— Rozumiem, ale jednak nie mogę zrozumieć, dlaczego tak cię poraża ten dom.
— Ale, jaśnie wielmożny panie, to zupełnie naturalne. W tym domu została dokonana zemsta.
— Jak to? W moim domu?
— O, jaśnie panie, wtedy nie należał do pana — odpowiedział naiwnie Bertuccio.
— Ale do kogo więc należał? Do markiza de Saint-Méran, jak mówił odźwierny? Za cóż u diabła mściłeś się na markizie de Saint-Méran?
— O, to nie na nim, panie hrabio, na kim innym.
—
Uwagi (0)