Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Trzy dni później, około siódmej wieczorem, ujrzałem, jak z domu wyjechał konno służący i pogalopował drogą wiodącą do traktu na Sèvres; domyśliłem się, że jedzie do Wersalu. Nie myliłem się. Po trzech godzinach człowiek ten wrócił, okryty kurzem; jego poselstwo było wypełnione.
Dziesięć minut później przyszedł jakiś człowiek okryty peleryną; otworzył furtkę od ogrodu, która sama się za nim zamknęła.
Zbiegłem co żywo na dół. Chociaż nie widziałem twarzy Villeforta, serce mówiło mi, że to on; przeszedłem ulicę i wspiąłem się na słup przy węgle muru, skąd po raz pierwszy oglądałem ogród.
Ale tym razem nie zadowoliłem się widokiem; dobyłem nóż z kieszeni, upewniłem się, czy jest dość ostry na końcu i przeskoczyłem przez mur.
Najpierw pobiegłem do furtki; Villefort zostawił klucz w zamku, przekręcając go tylko dwukrotnie.
A zatem z tej strony nic nie przeszkadzało mi w ucieczce. Zacząłem więc badać miejsce. Ogród tworzył długi czworobok, pośrodku rozciągał się miękki angielski trawnik; w jego rogach rosły kępy drzew o gęstych koronach i jesienne kwiaty.
Aby dojść do domu lub z niego wrócić, Villefort musiał zawsze przechodzić koło jednej z tych kęp.
Było to pod koniec września; wiał silny wiatr; blady skrawek księżyca, zakrywany co chwila przez wielkie chmury, co przemykały szybko po niebie, posrebrzał piasek alejek, prowadzących do domu; nie mógł jednak przeniknąć ciemności, jakie panowały pod gęstymi kępami drzew, gdzie ktokolwiek mógłby się ukryć bez obawy, że ktoś go przyuważy.
Schowałem się w tej kępie drzew, koło której musiał przechodzić Villefort; zaledwie się tam zaczaiłem, gdy wśród podmuchów wiatru uginających drzewa nad moją głową zdało mi się, że słyszę jakieś jęki.
Ale jak pan hrabia wie, a raczej nie wie, człowiek, który czeka chwili, w której ma popełnić morderstwo, zawsze słyszy w powietrzu jakieś głuche jęki.
Minęły dwie godziny, a mnie wiele razy wydawało się, że słyszę te jęki.
Wybiła północ.
Gdy ostatni dźwięk zegara, ponury i donośny, jeszcze wibrował w powietrzu, spostrzegłem, jak w oknach tych schodów, którymiśmy zeszli, migocze słabe światełko.
Otwarły się drzwi i wyszedł człowiek w pelerynie.
Straszliwa to była chwila, ale od tak dawna przygotowywałem się do niej, że nic nie mogło mną zachwiać; dobyłem noża, otwarłem go i stanąłem w pogotowiu.
Człowiek w pelerynie szedł prosto na mnie; ale w miarę jak się zbliżał po trawniku, wydało mi się, że w prawej ręce trzyma broń; przeląkłem się — nie walki, ale aby mój zamiar nie spełzł na niczym.
Kiedy był już tylko o parę kroków ode mnie, zrozumiałem, że broń była ni mniej, ni więcej, jak łopatą.
Gdy zastanawiałem się na próżno, po co mu była łopata, pan de Villefort zatrzymał się na skraju kępy drzew, rozejrzał się wokół i zaczął kopać dół. Dopiero wtedy zauważyłem, że chował coś pod peleryną, bo właśnie położył ową rzecz na murawie, aby mieć swobodę ruchów.
Przyznam się, że wtedy do przepełniającej mnie nienawiści wniknęło nieco ciekawości: chciałem zobaczyć, co właściwie robi pan de Villefort; stałem więc bez ruchu, wstrzymując oddech, i czekałem.
A potem zabłysła mi w głowie pewna myśl, a utwierdziłem się w niej, gdy ujrzałem, jak prokurator wyciąga spod peleryny kuferek na dwie stopy długi, a na jakie osiem cali szeroki.
Poczekałem, aż złoży kuferek w dole i przykryje ją ziemią; a potem udeptał ją jeszcze, by zatrzeć ślady swego dzieła.
Wówczas rzuciłem się na niego i zatopiłem mu w piersi nóż, mówiąc:
„Jestem Giovanni Bertuccio! Twoja śmierć za mojego brata, twój skarb dla wdowy po nim; i widzisz, moja zemsta jest pełniejsza, niż się spodziewałem”.
Nie wiem, czy słyszał te słowa; zapewne nie, bo upadł, nawet nie krzyknąwszy; poczułem jak strumień gorącej krwi trysnął mi na ręce i na twarz; ale byłem pijany, byłem w szale; ta krew rzeźwiła mnie, zamiast palić. Wziąłem łopatę i w mgnieniu oka odkopałem kuferek; a potem, by nie spostrzeżono, że go zabrałem, zasypałem jamę, wyrzuciłem łopatę przez mur, wybiegłem przez furtkę, zamknąłem ją na dwa spusty, a klucz zabrałem ze sobą.
— No, nieźle — rzekł Monte Christo. — Z tego, co widzę, było to drobne morderstwo powiększone o kradzież.
— Nie, panie hrabio — odpowiedział Bertuccio. — To była vendetta, połączona z odebraniem należności.
— A czy sumka była przynajmniej okrągła?
— Tam nie było pieniędzy.
— A prawda, przypominam sobie. Wspominałeś coś o dziecku.
— Właśnie, ekscelencjo. Pobiegłem nad rzekę, usiadłem na stromym brzegu, a że bardzo byłem ciekaw, co było w tym kuferku, podważyłem zamek nożem.
W cienkiej batystowej pieluszce leżał noworodek; purpurowa twarzyczka i sine rączki wskazywały, że umarło uduszone pępowiną, która owijała mu szyję; ale ponieważ jeszcze nie było całkiem zimne, zawahałem się, czy aby rzucić je do wody. Istotnie, po krótkiej chwili wydało mi się, że jego serduszko lekko bije; odwinąłem pępowinę z jego szyi, a ponieważ byłem w Bastii pielęgniarzem w szpitalu, zrobiłem więc wszystko, co mógłby w podobnych okolicznościach zrobić lekarz: użyłem sztucznego oddychania i po kwadransie największych wysiłków ujrzałem, że oddycha, i usłyszałem, jak zakrzyczało.
Ja także wydałem okrzyk — ale z radości.
A więc Bóg — powiedziałem sobie — nie przeklął mnie, skoro pozwolił mi ocalić życie istocie ludzkiej, w zamian za życie, którem zniszczył!
— I cóżeś zrobił z tym dzieckiem? — spytał Monte Christo. — Bo to przecież dość niewygodny bagaż dla człowieka, który musi uciekać.
— Toteż ani przez chwilę nie myślałem, by je zatrzymać. Wiedziałem, że jest w Paryżu przytułek, gdzie przyjmują takie biedactwa. Przechodząc przez rogatkę, oświadczyłem, że znalazłem dziecko przy drodze i zapytałem, gdzie jest przytułek. Kuferek świadczył, że mówię prawdę; batystowe pieluszki wskazywały, że rodzice byli bogaci; krew, którą byłem zbryzgany, mogła się wziąć z cucenia dziecka. Nie wypytywano mnie więc o nic i wskazano przytułek, który znajdował się na końcu ulicy d’Enfer. Nie zapomniałem jednak rozciąć pieluszki na pół, tak aby na każdej części była jedna z liter monogramu; położyłem mój ciężar na kole, zadzwoniłem i uciekłem co żywo.
Dwa tygodnie później byłem z powrotem w Rogliano; powiedziałem Assuncie:
— Pociesz się, bratowo; Izrael zginął, ale jest pomszczony!
Spytała, co mam przez to na myśli i opowiedziałem jej wszystko, co się stało.
— Giovanni — rzekła Assunta — powinieneś był przywieźć tu to dziecko, bylibyśmy mu zastąpili rodziców, których utraciło; nazwalibyśmy go Benedetto i Bóg by nam za to na pewno pobłogosławił.
Nie odpowiedziałem, pokazałem jej natomiast połowę pieluszki, którą zachowałem, by upomnieć się o dziecko, gdybyśmy się wzbogacili.
— Jakież litery były wyhaftowane na tej pieluszce? — spytał Monte Christo.
— H. i N. a nad nimi korona baranowska.
— O, jak mi Bóg miły, panie Bertuccio! Posługujesz się pan terminami heraldycznymi! Gdzieś, u diabła, uczył się heraldyki?
— Na służbie u pana hrabiego, tu wszystkiego można się nauczyć.
— Mów dalej, jestem ciekaw dwóch rzeczy.
— Jakichże, jaśnie panie?
— Co się stało z tym chłopczykiem? Bo zdaje mi się, panie Bertuccio, że mówiłeś o chłopczyku.
— Nie przypominam sobie, panie hrabio, abym to mówił.
— A, widać tylko mi się zdawało, to i pomyliłem się.
— O, nie, panie hrabio, nie pomylił się pan, to był rzeczywiście chłopczyk. Ale pan hrabia mówił, że chciał dowiedzieć się dwóch rzeczy; jaka jest druga?
— O jaką zbrodnię oskarżono pana, gdyś zażądał spowiednika i kiedy ksiądz Busoni odwiedził cię w więzieniu w Nîmes?
— Ale to może być naprawdę długa opowieść, ekscelencjo.
— Nie szkodzi, jest zaledwie dziesiąta, wiesz przecież, że prawie nie sypiam, a myślę, że i tobie niezbyt chce się dziś spać.
Bertuccio ukłonił się i podjął znowu opowieść.
— W części dlatego, by odegnać wspomnienia, które mnie trapiły, a w części dlatego, by utrzymać nieszczęśliwą wdowę, zabrałem się znów z zapałem do rzemiosła przemytniczego, które stało się dużo łatwiejsze, bo jak zwykle po każdej gwałtownej zmianie władzy, prawa nie przestrzegano zbyt ściśle. A szczególnie źle strzeżone były wybrzeża Morza Śródziemnego — z powodu ciągłych rozruchów, to w Awinionie, to w Nîmes, to Uzes.
Wykorzystaliśmy to szczególne zawieszenie broni, którego nam udzielił rząd, aby nawiązać stosunki na całym wybrzeżu. Od czasu, jak w Nîmes zamordowano mi brata, nie chciałem wracać do tego miasta. Dlatego też karczmarz, z którym robiliśmy dawniej interesy, widząc, że już nie chcemy do niego przychodzić, sam przyszedł do nas — założył drugą karczmę o nazwie Pont-du-Gard, przy drodze między Bellegarde a Beaucaire. Tym sposobem mieliśmy w okolicach Aigues-Mortes, Martigues i Bouc ze dwanaście składów, gdzie zostawialiśmy nasz towar i gdzie oprócz tego mogliśmy się ukryć przed celnikami i żandarmami. Rzemiosło przemytnika może przynosić duże zyski, tym bardziej, gdy komuś nie zbywa na inteligencji i energii. A ja zamieszkałem w górach, bo miałem teraz dwa powody, aby lękać się żandarmów i celników; gdybym stanął przed sądem, jak w każdym dochodzeniu sięgnięto by do przeszłości, a w mojej przeszłości można by się teraz było doszukać czegoś dużo gorszego niż przemyt cygar i baryłek wódki.
Przekładając tedy śmierć nad więzienie, dokazywałem cudów. I to mnie przekonało, że zbytnia troska o życie jest niemal zawsze jedyną przeszkodą w wykonaniu tych zamiarów, które wymagają szybkiej decyzji, energicznej realizacji i ryzyka. Rzeczywiście — gdy ktoś raz zaryzykuje życiem, przewyższa przez to innych ludzi, albo raczej inni ludzie już nie są mu równi; a ktokolwiek raz powziął taką decyzję, czuje od razu, jak rosną jego siły i rozszerzają się przed nim horyzonty.
— O, panie Bertuccio, jak filozoficznie! — przerwał hrabia. — Widzę, że popróbowałeś w życiu wszystkiego.
— O, pan hrabia raczy darować.
— Nie, nie! Chciałem tylko powiedzieć, że filozofowanie o wpół do jedenastej to trochę późno. Ale nie mam innych zastrzeżeń, zważywszy, że twoja filozofia jest całkiem słuszna, czego nie można bynajmniej powiedzieć o innych filozofiach.
— Zakres moich działań stawał się coraz obszerniejszy i coraz bardziej korzystny. Assunta była gospodarna i nasza fortunka zaokrąglała się.
Pewnego dnia, gdy wyjeżdżałem na jakąś wyprawę, rzekła do mnie:
„Jedź, po powrocie będzie na ciebie czekać niespodzianka”.
Pytałem na próżno, co to za niespodzianka: nie chciała powiedzieć. Wyruszyłem więc.
Wyprawa tym razem trwała blisko sześć tygodni. Byliśmy w Lucce po oliwę i w Livorno po bawełnę angielską; wyładowaliśmy towar bez kłopotu.
Rozliczyliśmy się z zysku i weseli wróciliśmy.
Gdy wszedłem do domu, pierwsze, co zobaczyłem w izbie Assunty, na honorowym miejscu, to kołyska kontrastująca wspaniałością z resztą mieszkania; w kołysce leżało ośmiomiesięczne niemowlę.
Krzyknąłem z radości. Jedyne chwile smutku, jakie napadały mnie po zabiciu prokuratora, przeżywałem tylko wtedy, gdy przypominałem sobie o porzuceniu dziecka.
Rozumie się, że bynajmniej nie miałem wyrzutów sumienia z powodu morderstwa.
Biedna Assunta wszystkiego się domyśliła: skorzystała z mojej nieobecności i zanotowawszy wcześniej dzień i godzinę, w której zostawiłem dziecko w przytułku, zabrała połowę pieluszki, udała się do Paryża, aby je odebrać. Nie wysunięto tam żadnych przeszkód i oddano jej dziecko.
Ach, panie hrabio, przyznam się, że kiedym zobaczył tę biedną istotkę śpiącą w kołysce, wzruszenie chwyciło mnie za serce i łzy popłynęły mi z oczu.
„O, Assunto! — zawołałem. — Jesteś naprawdę szlachetną kobietą i Opatrzność ci za to pobłogosławi”.
— No, to już nie było tak logiczne — odezwał się Monte Christo — jak twoja filozofia; to była już tylko wiara.
— Niestety, pan hrabia ma rację, bo to dziecko zesłał mi Bóg, aby mnie pokarać. Nigdy jeszcze wcześniej nie objawiła się tak przewrotna natura, a przecież nie można rzec, by dziecko nie było dobrze chowane — bratowa obchodziła się z nim jak z książątkiem; chłopczyk miał prześliczną twarzyczkę: oczy miał jasnobłękitne jak kolor ornamentów na chińskiej porcelanie, który tak pięknie zgadza się z mlecznobiałym tłem; tylko jasne włosy wpadające w rudość nadawały jego twarzyczce szczególny jakiś charakter, który uwydatniał jeszcze żywość spojrzenia i złośliwy uśmiech. Nieszczęściem przysłowie uczy, że rudy albo jest samą dobrocią, albo samą złością; przysłowie to nie kłamało w przypadku Benedetta — od samego początku objawiał się w nim zły charakter.
Prawda, że łagodność przybranej matki wspomogła rozwój jego wrodzonych skłonności; dziecko, dla którego biedna moja bratowa chodziła na targ do miasta o pięć mil stamtąd, aby kupować mu wczesne owoce i najdelikatniejsze cukry, wolało kasztany kradzione u sąsiada albo suszone jabłka na jego strychu od pomarańcz z Parmy i genueńskich konfitur, mając przy tym do woli kasztanów i jabłek w naszym sadzie.
Pewnego razu, gdy Benedetto mógł mieć pięć lub sześć lat, sąsiad nasz Wasilio, który zgodnie z obyczajami naszego kraju nie zamykał ani pieniędzy, ani kosztowności, bo pan hrabia wie lepiej niż kto inny, że na Korsyce nie ma złodziei — otóż nasz sąsiad Wasilio użalił się przed nami, że mu zginął z sakiewki jeden ludwik. Myśleliśmy, że może źle policzył, ale on twierdził, że się nie myli.
Tego dnia Benedetto wyszedł z domu wczesnym rankiem i już mocno się niepokoiliśmy, gdy zobaczyliśmy go znów wieczorem; przyprowadził ze sobą małpkę, którą znalazł, jak powiedział, przywiązaną do drzewa.
Niedobry dzieciak, który już sam nie wiedział, czego ma sobie zażyczyć, roił sobie od miesiąca, że musi mieć małpkę. Tę nieszczęsną zachciankę powziął zapewne wtedy, gdy przechodził przez Rogliano kuglarz z kilkoma małpkami; sztuki wyprawiane przez nie bardzo mu się podobały.
„W naszych lasach nie ma małp — powiedziałem — a tym bardziej małp przywiązanych do drzew. Przyznaj się, skąd ją wziąłeś”.
Benedetto upierał się przy kłamstwie i popierał je takimi szczegółami, że przynosiły większy zaszczyt jego wyobraźni, niż prawdomówności; rozgniewałem się, a on się roześmiał; pogroziłem mu, odskoczył parę kroków.
„Nie możesz mnie uderzyć — rzekł — nie masz prawa, nie jesteś moim ojcem”.
Nie dowiedzieliśmy się nigdy, kto mu odkrył tę fatalną tajemnicę, którą staraliśmy się jak najusilniej przed nim ukrywać. W każdym razie
Uwagi (0)