Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Był to ekwipaż z warsztatu Kellera, a zaprzężone konie były to te, których Drake, jak głosiła plotka, nie chciał sprzedać poprzedniego dnia za osiemnaście tysięcy franków.
— Panie Albercie — rzekł Monte Christo — nie zapraszam cię do siebie, gdyż mógłbym panu pokazać tylko naprędce urządzony dom, a jak pan wiesz, mam ustalone zdanie o improwizacjach i chciałbym je zachować; proszę mi darować dzień zwłoki i przyjąć zaproszenie na jutro; będę wtedy pewien, że nie uchybię prawom gościnności.
— Jeśli prosi mnie pan o jeden dzień, panie hrabio, to jestem pewien, że pokaże mi pan raczej pałac niż dom. Stanowczo, musisz mieć pan na swoje rozkazy jakiegoś geniusza.
— O, proszę rozpowszechniać tę opinię — rzekł Monte Christo, wchodząc po aksamitnych stopniach wspaniałego powozu — to mi się przyda wobec dam.
Wskoczył do powozu, zatrzasnął drzwiczki i konie puściły się galopem, ale nie na tyle prędko, by nie był w stanie dostrzec, jak w oknie salonu, gdzie rozstał się z panią de Morcef, poruszyła się nieznacznie firanka.
Gdy Albert wrócił do matki, zastał ją w buduarze, zagłębioną w wielkim aksamitnym fotelu; cały pokój pogrążony był w mroku, tylko gdzieniegdzie na wypukłościach wazonów lub w załamaniach złoconych ram połyskiwały złotawe refleksy.
Albert nie mógł dostrzec twarzy matki, osłoniętej gazowym szalem, którym spowiła włosy jak jaką mglistą aureolą; ale wydało mu się, że miała zmieniony głos; rozpoznał nadto wśród woni róż i heliotropów, zdobiących kwietnik, ostry ślad zapachu soli trzeźwiących; istotnie — na rzeźbionym gzymsie kominka zauważył z niepokojem flakon soli, wydobyty z szagrynowego etui.
— Mamo, źle się czujesz? — zawołał, wchodząc. — Czyżbyś zasłabła, gdy wyszedłem?
— Ja? Nie, nie. Ale widzisz, zapach róż, tuberoz i kwiatów pomarańczowych jest tak silny w początkach upałów, do których nie jesteśmy przyzwyczajeni...
— Więc, mamo — rzekł Albert, wyciągając rękę do dzwonka — trzeba wynieść je wszystkie do przedpokoju. Przecież ty się naprawdę nie czujesz najlepiej; już wtedy, gdy wchodziłaś do salonu, byłaś bardzo blada.
— Mówisz, że byłam blada?
— Z tą bladością jest ci bardzo do twarzy, moja mamo; jednak i mnie, i ojca to bardzo przeraziło.
— Ojciec ci o tym mówił? — zapytała żywo hrabina.
— Nie, powiedział to wprost mamie. Nie pamiętasz?
— Nie.
Wszedł służący, którego przywołał dźwięk dzwonka.
— Wynieś te kwiaty do przedpokoju albo do gotowalni — rzekł Albert. — Szkodzą pani hrabinie.
Służący wziął się do pracy. Podczas tej krzątaniny w pokoju panowało milczenie.
— A tak właściwie, co to za nazwisko, Monte Christo? — zagadnęła hrabina, gdy służący wyszedł, zabierając ostatni wazon. — Czy to nazwisko rodowe, pochodzące od majątku, czy po prostu przydomek?
— To musi być przydomek i nic więcej. Hrabia kupił wyspę w Archipelagu Toskańskim, a z tego, co mówił dziś rano, wynika, że ufundował komandorię. Wiesz, że tak się teraz robi: we Florencji można kupić komandorię Świętego Szczepana, w Parmie Świętego Jerzego, w podobny sposób można zostać kawalerem maltańskim. Zresztą nie ma on wcale pretensji do znakomitego rodu i sam się nazywa hrabią z przypadku, chociaż w Rzymie uważa się go za prawdziwego wielkiego pana.
— Jego maniery są zachwycające — rzekła hrabina. — Sądząc przynajmniej z tego, co mogłam spostrzec przez tych kilka chwil, które u nas zabawił.
— O, tak, mamo, wśród ludzi, których znam, a pochodzących z najwytworniejszej szlachty w Europie, to znaczy francuskiej, hiszpańskiej i niemieckiej, jego dystynkcja nie ma sobie równej.
Hrabina zastanawiała się przez chwilę i po krótkim wahaniu podjęła:
— Widziałeś, kochany Albercie... chcę cię o to zapytać jako matka, rozumiesz? Widziałeś hrabiego de Monte Christo w jego własnym domu; jesteś inteligentny, obyty, masz więcej intuicji niż twoi rówieśnicy; sądzisz, że hrabia jest rzeczywiście tym, na kogo wygląda?
— A na kogóż on wygląda?
— Sam mówiłeś przed chwilą, że na prawdziwego magnata.
— Mówiłem, mamo, że go za takiego uważają.
— Ale co ty o tym myślisz, Albercie?
— Przyznam się, że nie mam o nim sprecyzowanego zdania; sądzę, że jest Maltańczykiem.
— Nie pytam o jego pochodzenie, pytam o to, jaki jest.
— A, to zupełnie inna rzecz. Widziałem w nim tyle dziwnych cech, że skoro mam ci, mamo, powiedzieć, co o tym myślę, wyznam, że uważałbym go chętnie za jednego z bohaterów Byrona, którego nieszczęście napiętnowało swoim fatalnym znamieniem; jakiś Manfred, Lara albo Werner; jeden z tych potomków starożytnego rodu, którzy wyzuci z ojcowskiego spadku, znajdują sobie własną fortunę siłą swego awanturniczego geniuszu, który stawia ich ponad prawami społeczeństwa.
— Co mówisz?
— Po prostu: Monte Christo to wysepka na Morzu Śródziemnym; bezludna, bez załogi wojskowej, jest bezpieczną kryjówką dla przemytników i piratów wszystkich narodowości i ze wszystkich możliwych krajów. Kto wie, czy zacni przedsiębiorcy nie płacą swemu władcy haraczu za prawo azylu?
— To możliwe — rzekła hrabina w roztargnieniu.
— Mniejsza o to. Kimkolwiek jest, przemytnikiem czy nie, przyznasz wszak, kochana mamo, boś go już widziała, że hrabia de Monte Christo jest człowiekiem niezwykłym i zrobi karierę w salonach paryskich. O właśnie, już dziś rano, u mnie, stawiając pierwsze kroki w świecie, wprawił w zdumienie wszystkich, nawet takiego Château-Renauda.
— Ile też może mieć lat? — spytała Mercedes, przywiązując wyraźnie wielką wagę do tego pytania.
— Trzydzieści pięć do trzydziestu sześciu.
— Taki młody! To niemożliwe — szepnęła Mercedes, odpowiadając jednocześnie na to, co powiedział Albert, i na to, co nasuwały jej myśli.
— A jednak tak jest. Kilka razy mówił mi, i to bez konkretnego celu: wtedy a wtedy miałem lat pięć, wtedy a wtedy dziesięć, a kiedy indziej dwanaście. Ciekawość sprawiła, że uważałem na te szczegóły, porównywałem daty i nigdy nie złapałem go na najmniejszej sprzeczności. Ten szczególny człowiek, który nie ma określonego wieku, liczy na pewno około trzydziestu pięciu lat. Prócz tego, przypominasz sobie, mamo? jak żywo spoglądają jego oczy; nie ma ani jednej srebrnej nitki we włosach, a na jego czole, choć bladym, nie widać ani jednej zmarszczki. To nie tylko organizm żywotny, ale do tego jeszcze młody.
Hrabina opuściła głowę, jakby pod ciężarem gorzkich myśli.
— I ten człowiek okazuje ci przyjaźń? — odezwała się z nerwowym drgnieniem.
— Tak mi się przynajmniej zdaje.
— A ty... ty też go polubiłeś?
— Bardzo mi przypadł do gustu, cokolwiek by o tym mówił Franz, który chciał mi wmówić, że hrabia wrócił z tamtego świata.
Hrabina drgnęła z przerażenia.
— Albercie — rzekła z trudem — mówiłam ci tyle razy, abyś ostrożnie zawierał nowe znajomości; teraz jesteś już mężczyzną i mógłbyś mi sam udzielać rad; a jednak powtarzam: bądź ostrożny.
— Mamo, żebym mógł skorzystać z twojej rady, najpierw powinienem wiedzieć, czego mam się strzec. Hrabia nie grywa, hrabia pije tylko czystą wodę zabarwioną kilku kroplami wina hiszpańskiego; hrabia jest tak bogaty, że pożyczałby ode mnie pieniędzy chyba na żarty; czego więc miałbym się obawiać ze strony hrabiego?
— Masz słuszność. Moje obawy są niedorzeczne, tym bardziej względem człowieka, który ci ocalił życie... Ale, ale, czy twój ojciec dobrze go przyjął? Musimy być dla hrabiego nadzwyczaj uprzejmi, to bardzo ważne. Ojciec jest często zaaferowany, przejmuje się swoimi interesami, mógłby więc mimo woli...
— Ojciec zachował się doskonale — przerwał Albert. — Powiem więcej: wydało mi się, że go bardzo ujęły komplementy, niezwykle zręczne, które hrabia mu podrzucił tak zgrabnie, a jednocześnie trafnie, jakby go znał od trzydziestu lat. Każda z tych pochwalnych strzałek bardzo przyjemnie połechtała papę — roześmiał się Albert — do tego stopnia, że rozstali się jak najlepsi przyjaciele. A papa chciał go nawet zaprowadzić do Izby, żeby się popisać przed nim swoją mową.
Hrabina nie odpowiedziała ani słowa; była tak głęboko zatopiona w myślach, że z wolna zamknęły jej się oczy.
Młodzieniec stał przed nią i patrzył na nią z ową synowską miłością, o tyle tkliwszą i serdeczniejszą, jeśli matka jest młoda i wciąż piękna. Spostrzegłszy, że przymknęła powieki i pogrążyła się w słodkim odrętwieniu, przez chwilę przysłuchiwał się jej oddechowi, a sądząc, że zasnęła, oddalił się lekko na palcach, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
— To diabeł, nie człowiek — mruczał sam do siebie, potrząsając głową. — Przepowiedziałem mu, że wywoła tu sensację; a właśnie widzę tego efekt na niezawodnym termometrze. Zauważyła go matka, a więc musi być naprawdę godzien uwagi.
Zszedł do stajni, nie bez skrywanej irytacji, że Monte Christo, nawet o tym nie myśląc, położył rękę na zaprzęgu, który odeśle jego gniadosze w oczach znawców na miejsce nr 2.
— Stanowczo — rzekł — ludzie nie są sobie równi. Muszę poprosić ojca, aby rozwinął tę tezę przed Wysoką Izbą.
Hrabia przyjechał tymczasem do domu; zajęło mu to sześć minut. Tych sześć minut wystarczyło, by przyuważyło go ze dwudziestu złotych młodzieńców znających dobrze cenę zaprzęgu, którego sami nie byli w stanie kupić, i spięło konie w galop, aby zerknąć na magnata, który sobie sprawiał konie po dziesięć tysięcy franków sztuka.
Ali wybrał na miejską rezydencję hrabiego Monte Christo dom położony po prawej stronie u końca Pól Elizejskich, z dziedzińcem i ogrodem; gęste drzewa wznoszące się pośrodku dziedzińca zakrywały część fasady; kępę drzew ujmowały niczym ramiona dwie alejki, którymi powozy mogły zajeżdżać od okratowanej bramy przed sam ganek o podwójnych schodach; na każdym stopniu stał porcelanowy wazon z kwiatami.
Dom stał samotnie; miał oprócz wejścia głównego jeszcze inne, wychodzące na ulicę Ponthieu.
Zanim stangret zawołał odźwiernego, żelazna krata obróciła się na zawiasach; widziano, jak zbliżał się powóz i hrabia został obsłużony z równie błyskawiczną szybkością, jak to się działo w Rzymie.
Stangret wjechał, zakreślił półkole, nie zwalniając ani trochę; brama zamknęła się, nim koła przestały zgrzytać na piasku alejki.
Powóz zatrzymał się po lewej stronie ganku; przy drzwiczkach natychmiast pojawiło się dwóch ludzi; jednym z nich był Ali, który uśmiechnął się do swego pana z niewymowną, najszczerszą radością, uszczęśliwiony jednym spojrzeniem Monte Christa.
Drugi skłonił się nisko i podał rękę hrabiemu, by pomóc mu wysiąść z powozu.
— Dziękuję, panie Bertuccio — rzekł hrabia, zeskakując lekko ze stopni powozu. — Co z notariuszem?
— Czeka w małym salonie, ekscelencjo.
— A bilety wizytowe, które ci kazałem zamówić, skoro będziesz znał numer domu?
— Już gotowe, panie hrabio. Byłem u najlepszego litografa w Palais Royal i w mojej obecności przygotował płytkę; pierwszy odbity bilet został odniesiony natychmiast stosownie pańskich rozkazów do pana barona Danglars, deputowanego, Chaussée-d’Antin 7, inne leżą na kominku w sypialni pana hrabiego.
— Dobrze. Która godzina?
— Czwarta.
Monte Christo oddał rękawiczki, cylinder i laskę lokajowi francuskiemu, temu samemu, który wybiegł z antyszambrów u Morcefów, aby przywołać powóz; następnie poszedł do saloniku — drogę wskazywał mu Bertuccio.
— Nie najładniejsze te marmury w przedpokoju — rzekł Monte Christo. — Spodziewam się, że je stąd usuniecie.
Bertuccio skłonił się.
Jak uprzedził intendent, notariusz czekał w saloniku.
Miał poczciwą fizjonomię podrzędnego urzędnika, któremu udało się zdobyć rzecz nieosiągalną — stanowisko notariusza na przedmieściu.
— To pan jesteś notariuszem, który w imieniu właścicieli ma sprzedać dom, który chciałbym kupić? — spytał Monte Christo.
— Tak, panie hrabio — odrzekł notariusz.
— Czy akt sprzedaży już gotów?
— Gotowy, panie hrabio.
— Przyniósł go pan?
— Oto i on.
— Doskonale. A gdzie się ten dom znajduje? — zapytał niedbale Monte Christo, zwracając się w połowie do Bertuccia, w połowie do notariusza.
Intendent wykonał gest, który znaczył: „nie wiem”.
Notariusz spojrzał zdziwiony na Monte Christo.
— Jak to? — rzekł. — To pan hrabia nie wie, gdzie się znajduje dom, który chce kupić?
— Ano nie — odparł hrabia.
— I pan hrabia go wcale nie zna?
— Jak miałbym, u diabła, go znać? Dziś rano przyjechałem z Kadyksu, nie byłem nigdy wcześniej w Paryżu i pierwszy raz noga moja stanęła we Francji.
— A, to co innego — odpowiedział notariusz. — Dom, który pan hrabia pragnie kupić, leży w Auteuil.
Na te słowa Bertuccio zbladł.
— A gdzież to? — zapytał Monte Christo.
— Dwa kroki stąd, panie hrabio. Zaraz za Passy, cudowne położenie, w samym środku Lasku Bulońskiego.
— Tak blisko? Ależ to nie na wsi? Panie Bertuccio, jak mogłeś, u diabła, wybrać mi dom tuż przy rogatkach Paryża?
— Ja? — zawołał intendent z osobliwym pośpiechem. — O, to na pewno nie mnie pan hrabia polecił wyszukanie tego domu; niech pan hrabia raczy sobie przypomnieć, poszperać w pamięci...
— A, prawda — rzekł Monte Christo — przypominam sobie teraz! Przeczytałem ogłoszenie w jakimś dzienniku i dałem się zwieść kłamliwemu tytułowi „Dom wiejski”.
— Jeszcze czas — wtrącił spiesznie Bertuccio. — Jeżeli pan hrabia raczy mi zlecić, bym poszukał gdzie indziej, znajdę na pewno, co tylko będzie najlepszego w Enghien, Fontenay-aux-Roses czy w Bellevue.
— E, nie trzeba — rzekł niefrasobliwie Monte Christo. — Skoro już znaleźliśmy ten dom, niech tak zostanie.
— I pan hrabia ma słuszność — wtrącił skwapliwie notariusz, z obawy, by nie stracić honorarium. — To prześliczna posiadłość: strumyki, gęste zagajniki, mieszkanie wygodne, chociaż od dawna opuszczone; nie mówiąc już o meblach, które są wprawdzie stare, ale mają pewną wartość, szczególnie dziś, kiedy wszyscy szukają staroci. Ale przepraszam, pan hrabia chyba gustuje w dzisiejszej epoce.
— Ależ proszę mówić dalej, nie szkodzi. A więc jest przyzwoity?
— Panie hrabio, przyzwoity? Wspaniały!
— Tam do kata, nie traćmy takiej okazji — rzekł Monte Christo. — Proszę o kontrakt.
Podpisał szybko, rzuciwszy okiem na miejsce, gdzie w akcie określono położenie domu i nazwisko właścicieli.
— Panie Bertuccio, proszę dać panu
Uwagi (0)