Darmowe ebooki » Powieść » Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)



1 ... 65 66 67 68 69 70 71 72 73 ... 179
Idź do strony:
— odpowiedział z uśmiechem hrabia — nie zadawałbyś sobie tyle trudu prawie upokarzającego dla podróżnika, który jak ja, żywił się makaronem w Neapolu, polentą w Mediolanie, olla pudrida w Walencji, pilawem w Konstantynopolu, carrickiem w Indiach, jaskółczymi gniazdami w Chinach. Taki obieżyświat jak ja uznaje każdą kuchnię. Jadam wszystko i wszędzie, tyle że mało, a dziś właśnie, gdy wyrzucasz mi pan wstrzemięźliwość, mam ogromny apetyt, ponieważ od wczoraj nie jadłem nic.

— Jak to! Od wczorajszego rana? — zawołali biesiadnicy — Pan hrabia nie jadł od 24 godzin?

— Nie jadłem — odpowiedział Monte Christo. — Zmuszony byłem zboczyć nieco z drogi i zasięgnąć informacji w okolicach Nîmes, przez co, będąc i tak spóźnionym, nie chciałem dłużej już się zatrzymywać.

— I nie jadł pan również w powozie? — zapytał Albert.

— Nie; spałem, tak jak zdarza mi się to, gdy nudzę się, a nie mam odwagi rozerwać się, lub kiedy jestem głodny, a jeść nie mam ochoty.

— Rządzisz pan swoim snem? — zapytał Albert.

— W pewnym sensie

— Zapewne masz pan na to jakiś sposób?

— Niezawodny.

— To by się dopiero przydało nam, Afrykańczykom, bo nie zawsze mamy co jeść, a rzadko kiedy co pić — rzekł Morrel.

— Masz pan rację — odpowiedział Monte Christo. — Niestety jednak mój sposób, znakomity dla kogoś, kto jak ja prowadzi życie wyjątkowe, byłby bardzo niebezpieczny dla wojska, gdyż w razie potrzeby mogło by się nie obudzić.

— Można dowiedzieć się, cóż to za sposób? — zapytał Debray.

— Ależ oczywiście — rzekł Monte Christo. — Nie robię z tego żadnej tajemnicy; jest to mieszanina doskonałego opium, po które sam jeździłem do Kantonu, aby być pewnym jego jakości, i najlepszego haszyszu, jaki się zbiera na Wschodzie, między Tygrysem i Eufratem; miesza się oba te składniki w równych proporcjach i formułuje w pigułki, które zażywane są w razie potrzeby. Po dziesięciu minutach zaczynają działać. Może pan zapytać barona Franza d’Epinay, zdaje się, że on wypróbowywał kiedyś ten środek.

— Tak, rzeczywiście — odpowiedział Albert. — Wspominał coś pokrótce i zdaje się, że nawet zachował bardzo przyjemne wrażenia z owego doświadczenia.

— Ale, ale — przerwał Beauchamp, który jako dziennikarz był bardzo nieufny — czy zawsze nosisz pan przy sobie ów narkotyk?

— Zawsze — odpowiedział Monte Christo.

— Nie byłoby nadużyciem prosić pana o pokazanie owych cennych pigułek? — mówił dalej Beauchamp, mając nadzieję, iż przyłapie cudzoziemca na bladze.

— Ależ skąd, proszę bardzo — odpowiedział hrabia.

I dobył z kieszeni cudne puzderko, całe wykonane z jednego szmaragdu, w środku wydrążonego, zamkniętego złotą śrubką. Gdy śrubkę tę się odkręciło, wypadała malutka gałka koloru zielonego, a wielkości groszku, o przenikliwym, cierpkim zapachu. Puzderko mieściło cztery czy pięć podobnych gałek, a miejsca było w nim na jakieś dwanaście.

Puzderko okrążyło stół, lecz goście podawali je sobie więcej dla widoku owego cudnego szmaragdu, niż z ciekawości zobaczenia i zbadania pigułek.

— Czy to kucharz pański przygotowuje ów specjał? — zapytał Beauchamp.

— Nie — odpowiedział Monte Christo. — W tym, co sprawia mi prawdziwą rozkosz, nie zdaję się na łaskę rąk niegodnych. Jestem niezgorszym chemikiem, sam więc przygotowuję owe pigułki.

— To prawdziwie piękny szmaragd i największy, jaki kiedykolwiek widziałem, choć i moja matka miała kilka godnych uwagi klejnotów — rzekł Château-Renaud.

— Miałem kiedyś trzy takie — odpowiedział Monte Christo. — Jeden podarowałem sułtanowi, który kazał osadzić go w mieczu, drugi dałem Ojcu Świętemu, ów umieścił szmaragd w tiarze, obok innego, mniej jednak pięknego, podarowanego jego poprzednikowi Piusowi VII przez cesarza Napoleona; a trzeci zostawiłem sobie i ten kazałem wydrążyć; ujęło mu to co prawda połowę wartości, ale dzięki temu stał się on bardziej użytecznym.

Wszyscy z zadziwieniem spoglądali na Monte Christo. Opowiadał to z taką prostotą, że tylko czysta prawda lub obłąkanie mogły ten wyraz w głosie i słowach wzbudzić; błyszczący jednak szmaragd w jego ręku zdawał się naturalnie świadczyć za pierwszym przypuszczeniem.

— I cóż władcy owi dali panu w zamian za tak wspaniały podarunek? — zapytał Debray.

— Sułtan darował wolność jednej kobiecie — odpowiedział hrabia — a Ojciec Święty życie jednemu człowiekowi. Tym samym, raz w życiu byłem tak potężny, jak gdyby Bóg pozwolił mi się urodzić na stopniach tronu.

— Tym ocalonym od śmierci był Peppino, nieprawdaż? — zawołał Albert. — Dla niego to wyjednałeś ułaskawienie.

— Być może — rzekł Monte Christo z uśmiechem.

— Nie wyobrażasz sobie, panie hrabio, jaką mi pan sprawia przyjemność, mówiąc w taki właśnie sposób — rzekł Albert. — Zdążyłem pana zapowiedzieć przyjaciołom jako postać z bajki, jako czarodzieja z Tysiąca i jednej nocy albo średniowiecznego czarnoksiężnika; lecz paryżanie tak nawykli do paradoksów, że biorą za kaprys wyobraźni prawdy niezaprzeczalne, skoro tylko te nie wchodzą w ramy ich codziennego życia. I tak: Debray czyta, a Beauchamp drukuje co dzień, że napadnięto i obrabowano na bulwarze członka Jockey-Clubu, co się trochę zapóźnił; że zamordowano cztery osoby przy ulicy Saint-Denis albo na przedmieściu Saint-German; że schwytano dziesięciu, piętnastu, dwudziestu złodziei, już to w kawiarni przy bulwarze Temple, już to w Termach Juliana, a jeden i drugi zaprzecza istnieniu bandytów w Maremmes, na rzymskiej wsi i na Bagnach Pontyjskich. Powiedzże im sam, panie hrabio, bardzo proszę, że ci bandyci mnie porwali i gdyby nie pańskie szlachetne wstawiennictwo, oczekiwałbym dzisiaj na ciała zmartwychwstanie w katakumbach Świętego Sebastiana, a nie przyjmował ich śniadaniem w moim nędznym domku na Helderskiej.

— Ależ przyrzekłeś mi pan — obruszył się Monte Christo — że nigdy nie wspomnisz przy mnie o tej drobnostce.

— To nie ja, panie hrabio — zawołał Albert. — To ktoś inny, któremu wyświadczyłeś pan tą samą przysługę: pomylił go pan ze mną. Owszem, mówmy o tym, błagam, bo jeśli opowiesz pan o tym, to może powtórzysz nie tylko to, o czym już wiem, ale także dodasz wiele faktów, o których nie wiem.

— Zdaje mi się przecież — rzekł hrabia z uśmiechem — że pan grałeś w tej sprawie rolę na tyle ważną, że wiesz równie dobrze jak ja, co się wówczas stało.

— Czy przyrzeknie mi pan — rzekł Albert — że gdy opowiem to, co sam wiem, pan dopowie, czego nie wiem?

— To słuszna propozycja — odpowiedział Monte Christo.

— A więc, chociażby moja miłość własna mogła na tym cierpieć — rzekł Albert — sądziłem przez trzy dni, że jestem obiektem zalotów maseczki, którą brałem za prawnuczkę Tulii lub Poppei — a która była po prostu contadiną; zauważcie, że mówię „contadiną”, by nie powiedzieć „chłopką”. Wiem jeszcze, że okazałem się jeszcze większym dudkiem, bo wziąłem za tę wieśniaczkę młodego bandytę, szesnastoletniego gołowąsa o smukłej kibici, który, gdym posunął się tak daleko, że chciałem go pocałować w gładkie ramię, przyłożył mi pistolet do gardła i z pomocą ośmiu kompanów zaprowadził albo raczej zaciągnął do katakumb Świętego Sebastiana. Tam zastałem herszta bandytów bardzo, daję słowo, kształconego, bo czytał Komentarze Cezara; raczył jednak przerwać lekturę, by mi powiedzieć, że jeśli do szóstej rano nie przekażę czterech tysięcy piastrów do jego kasy, to kwadrans po szóstej przestanę żyć. List istnieje, znajduje się u Franza, ma mój podpis i dopisek pana Luigiego Vampy. Jeśli o tym wątpicie, napiszę do Franza, a ten poświadczy u notariusza podpisy. Ja wiem tyle. A to, czego nie wiem, to to, jakim sposobem zyskałeś sobie, panie hrabio, tak wielki autorytet u rzymskich bandytów, którzy niczego niemal nie szanują? Przyznam się panu, że razem z Franciszkiem nie mogliśmy wyjść z podziwu.

— Nic prostszego, drogi panie. Znam słynnego Vampę od ponad dziesięciu lat. Kiedy jeszcze był pasterzem, w młodości, dałem mu pewnego razu sztukę złota za wskazanie mi drogi. A on, żeby mi nic nie zawdzięczać, dał za to sztylet z rękojeścią, którą sam wyrzeźbił. Musiałeś go pan widzieć w mojej kolekcji broni. Po pewnym czasie, czy zapomniał o tej wymianie podarunków, która powinna była ustanowić przyjaźń między nami, czy też mnie nie poznał, w każdym razie spróbował zasadzić się na mnie. Ale to ja go schwytałem razem z dwunastu jego ludźmi. Mogłem go oddać w ręce sprawiedliwości rzymskiej, która wydaje wyroki błyskawicznie, a z Vampą jeszcze bardziej by się pospieszyła, alem tego nie zrobił. Puściłem go wolno wraz z innymi.

— Pod warunkiem, że nie będą więcej grzeszyli — roześmiał się dziennikarz. — Z przyjemnością widzę, że skrupulatnie dotrzymali słowa.

— Nie, drogi panie — odparł Monte Christo. — Pod warunkiem, że będzie szanował mnie i moich znajomych. Może to, co powiem, wyda się wam dziwne, panowie socjaliści, zwolennicy postępu i humanitaryzmu; nie przejmuję się bliźnimi, nie staram się ochraniać społeczeństwa, które mnie nie chroni w żaden sposób, powiem więcej — które jeśli zajmuje się mną, to po to zazwyczaj, by mi szkodzić; a sądzę, że bliźni i społeczeństwo winni mi wdzięczność, jeśli zachowuję wobec nich neutralność, nie szanując ich zarazem wcale.

— To ci dopiero! — zawołał Château-Renaud. — Oto pierwszy człowiek, jakiego słyszę, który szczerze i odważnie głosi egoizm. To bardzo pięknie! Brawo, panie hrabio!

— To przynajmniej uczciwa postawa — rzekł Morrel — ale jestem pewien, że pan hrabia nie żałował, że raz odstąpił od zasad, które nam tu tak śmiało wyłożył.

— W jaki to sposób miałbym uchybić tym zasadom? — spytał Monte Christo, który nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć od czasu do czasu na Maksymiliana z taką uwagą, że kilka już razy ten tak śmiały młodzieniec musiał spuścić oczy, nie wytrzymując jasnego, przenikliwego spojrzenia hrabiego.

— Zdaje mi się przecież — odparł Morrel — że ocalając pana de Morcerf, którego pan przecież nie znał, przysłużyłeś się pan i bliźniemu, i społeczeństwu.

— Którego Albert stanowi najpiękniejszą ozdobę — dodał poważnie Beauchamp, opróżniając jednym haustem kielich szampana.

— Panie hrabio — zawołał Albert — zwyciężono pana takim oto rozumowaniem, choć jest pan najlogiczniej rozumującym człowiekiem, jakiego znam. A zaraz zobaczy pan, że dowiedziemy, iż nie jest pan egoistą, ale przeciwnie, filantropem. Panie hrabio, mieni się pan synem Wschodu, Lewantyńczykiem, Maltańczykiem, Hindusem, Chińczykiem, dzikusem; nosi pan nazwisko rodowe Monte Christo, ochrzcił się pan sam Sindbadem Żeglarzem; a zaledwie znalazłeś się w Paryżu, instynktownie przyswoiłeś sobie największą zaletę lub największą wadę naszych paryskich ekscentryków: uzurpujesz pan sobie wady, których nie masz, a ukrywasz cnoty, które cię zdobią!

— Drogi hrabio — odparł Monte Christo — we wszystkim, co powiedziałem i zrobiłem, nie widzę nic, co mogłoby usprawiedliwiać owe pochwały ze strony pańskiej i pańskich przyjaciół. Nie był pan dla mnie obcy, ponieważ znałem pana, odstąpiłem panom dwa pokoje, zaprosiłem pana na śniadanie, pożyczyłem powóz, razem patrzyliśmy na pochód masek na Corso i razem oglądaliśmy z okna na placu del Popolo egzekucję, która wywarła na panu tak silne wrażenie, że o mało nie zasłabłeś. Pytam więc, panowie, czy mogłem zostawić mego gościa w rękach tych okropnych bandytów, jak panowie ich nazywacie? A przy tym, wie pan przecież o tym, że ratując pana, miałem także pewien ukryty zamiar: pomyślałem sobie, że wprowadzisz mnie pan do świata paryskiego, kiedy przyjadę do Francji. Przez czas jakiś mogłeś pan uważać ten zamysł za przelotny i dość nieokreślony; ale dzisiaj, jak pan widzisz, to rzeczywistość, której musisz się pan poddać, pod groźbą złamania słowa.

— I dotrzymam je. Boję się tylko, że drogi hrabia może się mocno rozczarować. Jest pan przyzwyczajony do malowniczych widoków, niezwykłych wydarzeń, fantastycznych horyzontów. Tu nie spotka pan ani jednego z takich epizodów, do jakich przyzwyczaiło cię awanturnicze życie. Nasze Chimborazzo to Montmartre; nasze Himalaje to góra Valérien; nasza Sahara to równina Grenelle, w której i tak wiercą studnię artezyjską, by karawany mogły się zaopatrzyć w wodę. Mamy wprawdzie złodziei, nawet sporo, chociaż nie tylu, jak się mówi, ale złodzieje ci lękają się bardziej najnędzniejszego ze szpiegów niż największego z panów. Na koniec nasza Francja to kraj tak prozaiczny, a Paryż to tak ucywilizowane miasto, że nie znajdziesz pan w naszych osiemdziesięciu pięciu departamentach (mówię osiemdziesięciu pięciu, bo nie liczę Korsyki) choćby jednego pagórka, na którym nie byłoby telegrafu, najmniejszej groty, w której komisarz policji nie ustawił gazowej latarni. Mogę więc oddać panu hrabiemu jedną tylko przysługę i jestem gotów na pańskie rozkazy: przedstawię pana wszędzie sam albo przez przyjaciół. Skądinąd nie potrzebujesz pan do tego pośredników: pańskie nazwisko, majątek, przymioty umysłu — (tu Monte Christo ukłonił się z lekko ironicznym uśmiechem) — będą same mówić za pana i wszędzie spotka pana miłe przyjęcie. Tak naprawdę mogę więc przydać się panu w jednej tylko rzeczy: mógłbym pomóc panu znaleźć odpowiednie mieszkanie, znam się bowiem na paryskich obyczajach i magazynach, mam doświadczenie w wygodnym urządzaniu się. Jestem do pańskiej dyspozycji. Nie śmiem panu proponować, by zamieszkał pan u mnie, choć korzystałem z pańskiej gościny w Rzymie; nie głoszę egoizmu, jestem jednak egoistą par excellence, oprócz mnie samego, nie pomieściłby się w moim mieszkaniu nawet cień, chyba że byłby to cień kobiecy.

— Ach! — zawołał hrabia. — To zastrzeżenie jest wyraźnie małżeńskiej natury. Prawda, mówił mi pan w Rzymie o układanym małżeństwie. Mam winszować panu przyszłego szczęścia?

— Sprawa jest ciągle na etapie projektu, panie hrabio.

— A kto mówi o projektach — przerwał Debray — ten ma na myśli ewentualność.

— Nie, bynajmniej! — rzekł Albert. — Mój ojciec jest bardzo za tym i spodziewam się, że wkrótce przedstawię panom jeśli nie żonę, to przynajmniej narzeczoną: pannę Eugenię Danglars.

— Eugenię Danglars! — przerwał Monte Christo. — Chwileczkę, czy jej ojcem nie jest przypadkiem baron Danglars?

— Tak — odpowiedział Albert. — Ale to świeżo upieczony baron.

— Och, cóż to znaczy — powiedział Monte Christo — jeśli oddał krajowi usługi, za które należał mu się taki tytuł.

— Ogromne usługi — rzekł Beauchamp. — Choć w duszy liberał, uzupełnił w 1829 roku sześciomilionową pożyczkę dla Karola X, który zrobił go

1 ... 65 66 67 68 69 70 71 72 73 ... 179
Idź do strony:

Darmowe książki «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz