Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Stało się, jak powiedział Albert, a nazajutrz o piątej po południu przyjaciele się rozstali: Albert ruszył do Paryża, Franz pojechał na dwa tygodnie do Wenecji.
Lecz Albert, zanim wsiadł do powozu, oddał chłopcu hotelowemu — z obawy, by hrabia nie sprawił mu zawodu — bilet do hrabiego Monte Christo, na którym pod napisem: „Wicehrabia Albert de Morcerf” dopisał ołówkiem: „21 maja, o wpół do jedenastej, ulica Helderska nr 27”.
Rankiem dwudziestego pierwszego maja w domu przy ulicy Helderskiej, dokąd Albert de Morcerf zaprosił jeszcze w Rzymie hrabiego Monte Christo, wszyscy domownicy krzątali się na przyjęcie hrabiego, aby Albert mógł wystąpić przed nim jak należy.
Albert de Morcerf mieszkał w pawilonie, wzniesionym na rogu wielkiego dziedzińca, naprzeciw drugiego gmachu przeznaczonego dla służby.
Jedynie dwa okna pawilonu wychodziły na ulicę, dalsze trzy były na dziedziniec, a dwa na ogród.
Między dziedzińcem a ogrodem wznosił się pałac hrabiostwa de Morcerf, zbudowany w szpetnym stylu Cesarstwa, modny jednak i okazały.
Wzdłuż całej posiadłości ciągnął się mur, odgradzając ją od ulicy, a na nim stały w równych odstępach wazony z kwiatami; w środku muru wielka żelazna krata ze złoconymi strzałami służyła za bramę paradną; furtka, przylepiona niemal do domku odźwiernego, używana była przez służbę lub też przez państwo, jeśli wychodzili pieszo.
Wybór pawilonu na mieszkanie dla Alberta był dowodem pełnej taktu troskliwości matki, która nie chcąc rozstawać się z synem, rozumiała jednak, iż młodzieniec w wieku Alberta potrzebuje zupełnej swobody.
Z drugiej zaś strony widać było, musimy to przyznać, że mieszkanie Alberta stanowiło obraz mądrego egoizmu młodzieńca rozkochanego w swobodnym i leniwym życiu, złoconym niby klatka dla ptaków, jakie wiedzie młody człowiek z dobrej rodziny.
Przez okna od ulicy Albert mógł obserwować, co się dzieje na zewnątrz. Widok taki jest niezbędny dla młodego człowieka, który lubi, aby co rusz ktoś nowy pojawiał się na horyzoncie, niechby nawet ulicznym! Następnie, jeśli w czasie obserwacji takich zdarzył się jakiś przedmiot zasługujący na głębsze badania, Albert mógł dla dalszych poszukiwań wyjść przez furtkę podobną do tej, którą wskazaliśmy przy domku odźwiernego, a wartą szczególnej wzmianki. Była to furteczka jakby zapomniana przez wszystkich natychmiast po zbudowaniu domu, niepozorna i zakurzona — rzekłbyś, że nikt jej już nigdy nie przestąpi; starannie naoliwione zamek i zawiasy dowodziły jednak, że często ją w jakowychś tajemniczych celach otwierano.
Chytre te drzwiczki robiły konkurencję dwóm pozostałym wejściom, naigrawając się z odźwiernego, że jego czujność i władza ich nie dosięgały, a otwierały się jak słynna brama jaskini z Tysiąca i Jednej Nocy, niby Sezam zaklęty Ali Baby, kiedy ktoś wyrzekł kabalistyczne słowa lub zapukał w umówiony sposób — słowa te musiały być wymawiane przez głos wyjątkowo melodyjny, pukać musiały paluszki najdelikatniejsze w świecie.
W końcu wąskiego i cichego korytarza, który stykał się z owymi drzwiczkami i stanowił przedpokój, znajdowały się po prawej stronie drzwi do sali jadalnej Alberta z oknami na dziedziniec, a po lewej do saloniku z oknami od ogrodu. Krzewy i pnącza, rozwijając się na kształt wachlarza przed oknami, zakrywały od dziedzińca i ogrodu wnętrze tych dwóch pokoi na parterze, jedynych, do których mogłoby zajrzeć niedyskretne oko.
Na pierwszym piętrze, oprócz dwóch takich samych pokoi, znajdował się nad przedpokojem jeszcze trzeci. Były to salon, sypialnia i buduar.
W salonie dolnym, urządzonym jak komnaty algierskie, mieściła się palarnia.
Buduar przylegał do sypialni i przez sekretne drzwiczki miał wyjście na schody.
Widzimy, że nie zapomniano o żadnych środkach ostrożności.
Nad pierwszym piętrem królowała rozległa pracownia, którą powiększono, wyburzając ściany wewnętrzne i przepierzenia; pandemonium, które stanowiło obraz walki artysty z dandysem.
Znalazły tu schronienie wszystkie kolejne pasje Alberta: trąby myśliwskie, basetle, flety — cała orkiestra, bo Albert upodobał sobie przez czas jakiś muzykę — nie było to jednak zainteresowanie, lecz kaprys; sztalugi, palety, farby, bo po zapale do muzyki nastąpiły pretensje do malarstwa; na koniec florety, rękawice bokserskie, szpady i laski różnego rodzaju, bo wierny obyczajom ówczesnych złotych młodzieńców Albert de Morcerf kształcił się z dużo większą wytrwałością, niż to okazał przy muzyce i malarstwie, w tych trzech sztukach uzupełniających męską edukację, to jest w fechtunku, boksie, walce na kije — i w opisanym pomieszczeniu, przystosowanym do ćwiczeń fizycznych, lekcji udzielali mu Grisier, Cooks i Karol Lecour.
Resztę umeblowania tej szacownej komnaty stanowiły kufry z czasów Franza I, pełne chińskiej porcelany, waz japońskich, fajansów Lucca della Robbii i półmisków Bernarda le Palissy, starodawne fotele, na których zasiadał może Henryk IV albo Sully, Ludwik XIII albo Richelieu — dwa bowiem z nich, ozdobione rzeźbionymi herbami: błyszczące na lazurowym tle trzy lilie Bourbonów zwieńczone królewską koroną, pochodziły jeśli nie z magazynów w Luwrze, to przynajmniej z jakiego zamku królewskiego. Na fotelach tych barwy ciemnej i ponurej rzucone były w nieładzie bogate tkaniny o żywych kolorach, barwione słońcem Persji albo utkane przez niewiasty z Kalkuty i Chandernagoru.
Trudno zgadnąć, co mogły tu robić owe tkaniny.
Wabiąc wzrok, oczekiwały na przeznaczenie, którego nie znał sam ich właściciel, a tymczasem rozświetlały salę jedwabistym, złotawym lśnieniem.
Na honorowym miejscu stał fortepian z drzewa różanego, dzieło Rullera i Blancheta, odpowiadający rozmiarami naszym lilipucim salonom, który w ciasnym i dźwięcznym pudle zawierał jednak całą orkiestrę, a uginał się pod brzemieniem arcydzieł Beethovena, Webera, Mozarta, Haydna, Grétry’ego i Porpory.
Ponadto wszędzie, na ścianach, powyżej drzwi, na suficie — szpady, sztylety, krisy, maczugi, topory, zbroje pozłacane, damasceńskie, inkrustowane; zielniki, minerały, wypchane ptaki z otwartymi do nieruchomego lotu płomiennie czerwonymi skrzydłami i dziobami, których nigdy już nie miały zamknąć.
Rozumie się samo przez się, że była to ulubiona komnata Alberta.
W dzień jednak spotkania młodzieniec obrał sobie za główną kwaterę salonik na parterze, gdzie czekał w wytwornym negliżu na przyjęcie gościa. Tu, na stole otoczonym szeroką, miękką sofą, złociły się w fajansowych naczyniach o spękanej polewie, za jakimi przepadają Holendrzy, wszelkie znane gatunki tytoniu, począwszy od żółtego petersburskiego, aż do czarnego synajskiego, nie pomijając maryland, portorico i latakié.
Obok zaś w szkatułkach z wonnego drzewa leżały uporządkowane według wielkości i gatunku cygara: puros, regalia, hawańskie i manilskie.
Na koniec, w otwartej na oścież szafie, zbiór fajek — niemieckich, tureckich o ustnikach z bursztynu zdobnych w korale, inkrustowane złotem nargile o długich safianowych rurkach, zwiniętych niby węże — oczekiwał na kaprys lub zachciankę palaczy. Albert sam czuwał, jak uporządkowano albo raczej rozłożono w artystycznym nieładzie owe przybory, którym nowocześni biesiadnicy lubią przypatrywać się po kawie poprzez obłoki dymu, z ust ich kłębem unoszących się pod sufit w długich kapryśnych spiralach.
Za kwadrans dziesiąta wszedł lokaj.
Był to mały piętnastoletni stajenny, imieniem John, mówiący tylko po angielsku, który stanowił całą domową służbę Alberta.
Oczywiście miał zawsze do dyspozycji kucharza pałacowego, a przy nadzwyczajnych okazjach na jego rozkazy był także strzelec hrabiego.
Lokaj ów, obdarzony całkowitym zaufaniem swego młodego pana, położył na stole stos gazet, Albertowi zaś podał plik listów. Albert spojrzał w roztargnieniu na tę różnorodną korespondencję, po czym wybrał z niej dwie perfumowane koperty, na których widać było pismo nakreślone delikatną ręką, rozpieczętował je i przeczytał listy z pewną uwagą.
— Skąd te listy? — zapytał.
— Jeden przyszedł pocztą, a drugi przyniósł lokaj pani Danglars.
— Każ powiedzieć pani Danglars, że przyjmuję miejsce w jej loży... Czekaj, czekaj... Później wstąpisz do Róży; powiesz jej, że skoro zaprasza, po wyjściu z Opery przyjdę do niej na kolację, i zaniesiesz tam sześć butelek wyborowego wina — cypryjskiego, malaga i xeres, a także beczułkę ostryg ostendzkich. Ostrygi weźmiesz u Borela, ale nie zapomnij mu powiedzieć, że to dla mnie.
— O której godzinie jaśnie pan każe podawać do stołu?
— A która teraz?
— Za kwadrans dziesiąta.
— A więc podasz o wpół do jedenastej. Debray może będzie musiał pójść do ministerstwa... A zresztą — (Albert popatrzył do notatnika) — na tęże godzinę zaprosiłem hrabiego; dwudziesty pierwszy maja o wpół do jedenastej; chociaż nie liczę bardzo na jego obietnicę, chcę jednak być akuratny. Aha, nie wiesz, czy pani hrabina już wstała?
— Jeśli jaśnie pan sobie życzy, pójdę się dowiedzieć.
— Dobrze... i poproś też o trochę likierów, gdyż moja piwniczka już niezbyt pełna. Powiedz pani hrabinie, że będę miał zaszczyt być u niej o godzinie trzeciej i że pytam, czy zgodzi się, abym przedstawił jej kogoś.
Lokaj wyszedł.
Albert rzucił się na sofę, rozdarł opaski kilku dzienników, przejrzał program spektakli, skrzywił się, tego dnia bowiem dawano nie balet, a operę; jął szukać na próżno w ogłoszeniach o pachnidłach pasty do zębów, którą mu zachwalano i ciskając precz trzy najbardziej wzięte w Paryżu pisma, ziewał na całe gardło i mruczał:
— Doprawdy, te gazety robią się coraz nudniejsze.
W tejże chwili przed drzwiami zatrzymał się wolant, a wkrótce wszedł lokaj i oznajmił przybycie pana Lucjana Debray. Do salonu wszedł jasnowłosy młody człowiek, wysoki, blady, z którego szarych oczu biła pewność siebie, a z wąskich ust chłód. Ubrany w granatowy frak ze złotymi cyzelowanymi guzikami i biały halsztuk, miał zawieszony na jedwabnej tasiemce monokl w szylkretowej oprawie, który niekiedy, dzięki wysiłkom mięśni policzka, udawało mu się utrzymać w oczodole. Wkroczył bez uśmiechu, nie mówiąc ani słowa, z miną na wpół urzędową.
— Dzień dobry, Lucjanie, dzień dobry — rzekł Albert. — Przerażasz mnie, mój drogi, swoją punktualnością! Ba, gdybyż to była tylko punktualność! Spodziewałem się, że przyjdziesz najpóźniej, a ty pojawiasz się już za pięć dziesiąta, kiedy termin spotkania ustalony jest dopiero na wpół do jedenastej. To jakiś cud! A może nastąpił przypadkiem upadek rządu?
— Nie, złociutki — rzekł młodzieniec, sadowiąc się wygodnie na sofie. — Uspokój się, my się zawsze chwiejemy, ale nigdy nie upadamy i zaczynam wierzyć, że powolutku dochodzimy do dożywotniego urzędowania, nie mówiąc o tym, że sprawa Półwyspu umocniła nas zupełnie.
— A tak, prawda! Wypędzacie don Carlosa z Hiszpanii.
— Nie, złociutki, nie mieszajmy pojęć. My go tylko przenosimy z jednej strony granicy na drugą — do Francji i ofiarujemy mu królewską gościnę, w Bourges.
— W Bourges?
— A tak, i nie ma na co się skarżyć, do diabła! Bourges to stolica króla Karola VII. Jak to, nic nie wiedziałeś? Przecież od wczoraj w całym Paryżu o tym mówią, a przedwczoraj rzecz ta przeniknęła na giełdę, bo pan Danglars (nie wiem, jakim sposobem ten człowiek otrzymuje wiadomości w tym czasie, co my) zagrał na hossę i zyskał milion.
— A ty nowy orderek, jak się zdaje; bo widzę, że masz błękitną wstążeczkę.
— Ehm, przysłano mi medal Karola III — rzekł niedbale Debray.
— Hejże, nie udawaj obojętnego, przyznaj, że to ci sprawia przyjemność.
— Daję słowo! Jako uzupełnienie stroju, medal zawsze dobrze się prezentuje przy czarnym fraku zapinanym pod szyję. Wygląda to elegancko.
— Tak — rzekł Morcerf z uśmiechem — człowiek wygląda wtedy jak książę Galii albo Reichstadu.
— I właśnie dlatego widzisz mnie tak rano.
— Ponieważ dostałeś medal Karola III i chciałeś mi się z nim pokazać.
— Nie. Ponieważ spędziłem noc całą na rozsyłaniu listów: wyekspediowałem dwadzieścia pięć depesz dyplomatycznych. Gdym dziś rano wrócił do siebie, chciałem zasnąć, ale rozbolała mnie tak mocno głowa, że musiałem wstać, by się przejechać godzinę konno. W Lasku Bulońskim napadła mnie nuda i głód — dwaj wrogowie, którzy rzadko występują razem, a którzy jednak połączyli się przeciwko mnie. To zupełnie jak jakiś związek karlistowsko-republikański; wtedy przypomniałem sobie, że u ciebie ma być dziś z rana uczta — więc jestem; jeść mi się chce — nakarm mnie; nudzi mi się — zabaw mnie.
— To, kochany, moja powinność jako gospodarza — odrzekł Albert, dzwoniąc na służącego, gdy Lucjan tymczasem podrzucał szpicrutą, ozdobioną złotą gałką inkrustowaną turkusami, rozłożone gazety. — Germain, podaj xeres i biszkopty. A na początek, drogi Lucjanie, poczęstuj się cygarem, oczywiście pochodzi z kontrabandy. Spróbuj i przekonaj swojego ministra, żeby nam podobne sprzedawał, zamiast jakichś paskudnych liści orzechowych, na które skazuje obywateli.
— O, do diabła, tego nie zrobię. Gdyby tylko rząd sprowadzał takie cygara, uznałbyś je zaraz za obrzydliwe. A przy tym to nie rzecz spraw wewnętrznych, ale skarbu; udaj się do pana Humanna, do wydziału podatków pośrednich, korytarz A, pokój 26.
— Doprawdy — odparł Albert — imponujesz mi wiadomościami. Weźże lepiej cygaro!
— Ach, drogi hrabio — rzekł Lucjan, zapalając manilę od różowej świecy osadzonej w złoconym lichtarzu i rzucając się na sofę. — Ach, drogi hrabio, jaki szczęściarz z ciebie, że nie masz nic do roboty! Doprawdy, nie znasz własnego szczęścia!
— I cóż ty byś począł, mój drogi, mój drogi pacyfikatorze królestw — odparł Morcerf z lekką ironią — gdybyś nie miał nic do roboty? Jak to! Ty, osobisty sekretarz ministra, mający udział zarazem w wielkiej kabale europejskiej i drobnych intrygach Paryża, ty, który chronisz królów, a co ważniejsze — królowe, który masz godzić stronnictwa, i kierować wyborami, ty, który więcej zdziałasz piórem i telegrafem, siedząc w gabinecie, niż Napoleon zdziałał na polu bitwy mieczem i zwycięstwami; ty, który posiadasz dwadzieścia pięć tysięcy liwrów renty oprócz pensji w ministerstwie oraz konia; ty, który chadzasz do Jockey Clubu, opery i teatru, nie potrafisz znaleźć w tym nic, co mogłoby cię rozerwać? A więc dobrze, jeśli tak, to ja cię zabawię.
— Jakim sposobem?
— Dziś poznasz kogoś u mnie.
— Mężczyznę czy kobietę?
— Mężczyznę.
— E, znam ich dosyć.
— Ale nie znasz takiego, jak ten.
— Skądże się wziął? Z krainy czarów?
— Kto wie.
— Do diabła! Mam nadzieję, że nie przybywa stamtąd razem z naszym śniadaniem?
— Nie, bądź spokojny; śniadanie szykuje się w kuchni, u mamy.
Uwagi (0)