Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Po obiedzie jednak zaanonsowano hrabiego Monte Christo. Młodzieńcy nie widzieli się z nim od dwóch dni. Jak ich poinformował imć Pastrini, ważne sprawy wezwały go do Civitavecchia. Wyjechał wczoraj wieczorem, a powrócił zaledwie godzinę temu.
Hrabia był dziś czarujący: czy to przez to, że się pilnował, czy to dlatego, że żaden przypadek nie potrącił w nim strun goryczy, które zabrzmiały już kilka razy przy różnych okolicznościach, nadając cierpką tonację jego słowom. Człowiek ten stanowił dla Franza istną enigmę. Hrabia nie mógł przecież wątpić, że młody podróżny go rozpoznał; a jednak ani jedno jego słowo nie mogło świadczyć, że go sobie przypomina. A choć Franza mocno kusiło, by uczynić jakąś aluzję do ich pierwszego spotkania, zatrzymywała go obawa, że mógłby tym sprawić przykrość człowiekowi, który obsypywał ich takimi względami; zachowywał się zatem nadal równie powściągliwie, jak Monte Christo.
Hrabia dowiedział się, że przyjaciele pragnęli wynająć lożę w teatrze Argentina, i że odpowiedziano im, iż wszystkie miejsca były już wykupione.
Dlatego też przyniósł im klucz od swojej loży; a przynajmniej pod takim pretekstem złożył im wizytę.
Franz i Albert opierali się trochę, powołując się na to, że nie chcieliby jego samego pozbawiać loży; lecz hrabia wyjaśnił, że wybiera się tego wieczoru do teatru Palli, a zatem jego loża w Argentinie tylko się zmarnuje, jeżeli z niej nie skorzystają.
Takie zapewnienie skłoniło młodzieńców do przyjęcia propozycji.
Franz powoli przyzwyczaił się do bladości hrabiego, która przy pierwszym ich spotkaniu zrobiła na nim tak silne wrażenie.
Musiał wreszcie oddać sprawiedliwość urodzie tej surowej twarzy: bladość była jej jedyną wadą, a może raczej jej główną zaletą.
Istny bohater z Byrona! Gdy Franz patrzył na niego, a nawet tylko przedstawiał go sobie w myśli, zawsze wyobrażał sobie to chmurne oblicze podobnym do Lary lub Manfreda. Zmarszczka na czole Monte Christa dowodziła, że towarzyszy mu nieodstępnie jakaś gorzka myśl; jego pałające oczy mogły przenikać do głębi ludzkiej duszy; usta wyniosłe i drwiące nadawały słowom, jakie z nich padały, ów szczególny charakter, jaki sprawia, że wszystko, co się mówi, pozostaje głęboko wyryte w pamięci słuchaczy.
Hrabia nie był młodzieniaszkiem, miał przynajmniej czterdzieści lat, a jednak widać było od razu, że był stworzony, aby grać pierwsze skrzypce wśród młodzieży, jeśli znajdował się w jej towarzystwie. Rzeczywiście, hrabia posiadał cechę, która łączyła go z niezwykłymi bohaterami angielskiego poety: był to dar fascynacji.
Albert nie przestawał rozwodzić się nad szczęściem, jakie mieli z Franzem, spotykając podobnego człowieka. Franz nie okazywał aż takiego entuzjazmu, ale jednak i on ulegał urokowi, jaki ludzie niepospolici wywierają na otoczenie.
Kilka razy zastanawiał się nad tym, że hrabia zamyślał przyjechać do Paryża i nie wątpił, że jego ekscentryczne zachowanie, charakterystyczna uroda i ogromna fortuna sprawią tam niesłychane wrażenie.
A jednak wolałby nie być w Paryżu, gdy zjawi się tam hrabia.
Wieczór przeszedł, jak to zwykle w teatrach włoskich, na rozmowach i wzajemnych wizytach, nie zaś na słuchaniu śpiewaków. Hrabina G*** próbowała sprowadzić rozmowę na hrabiego, ale Franz oświadczył jej, że ma do opowiedzenia coś dużo świeższego i mimo że Albert jął demonstrować fałszywą skromność, Franz zrelacjonował hrabinie wspaniałą przygodę, która już od trzech dni tak mocno ich zajmowała.
Ponieważ tego rodzaju intrygi nie są rzadkie we Włoszech, jeżeli możemy wierzyć opowieściom podróżnych, hrabina nie okazała niedowierzania i pogratulowała z serca Albertowi, że rozpoczął przygodę, która obiecywała równie przyjemny koniec.
Pożegnali się, przyrzekając sobie nawzajem spotkać się u księcia Bracciano, który zaprosił do siebie cały Rzym.
Dama z bukietem dotrzymała słowa: nie dała Albertowi znaku życia przez dwa następne dni.
Przyszedł nareszcie wtorek, ostatni i najbardziej szalony z dni karnawału. W ten wtorek wszystkie teatry otwierają się o dziesiątej rano, bo o ósmej wieczór rozpoczyna się post. W ów dzień wszyscy, co z braku pieniędzy, czasu lub zapału nie wzięli udziału w zabawie, dołączają się do bachanaliów, dają się wciągnąć do orgii i wnoszą swój udział w powszechny gwar i ruch.
Od drugiej do piątej Franz i Albert podążali w sznurze powozów, obsypując się nawzajem garściami confetti z powozami jadącymi w przeciwnym kierunku i z pieszymi, którzy plątali się wszędzie, między końmi i kołami ekwipaży — a mimo to nie wydarzył się w tym straszliwym tłoku ani jeden wypadek, nie doszło do ani jednej kłótni czy bójki. Pod tym względem Włosi są narodem w całym tego słowa znaczeniu. Święta są dla nich prawdziwymi świętami. Autor tej powieści, bawiąc przez pięć lat we Włoszech, nie przypomina sobie, aby widział kiedykolwiek, by jakakolwiek feta została tam zakłócona jakimiś wypadkami, które u nas towarzyszą nierozłącznie wszelkim uroczystościom.
Albert święcił triumfy w stroju arlekina. Na ramieniu miał różową wstęgę związaną w kokardę, a jej końce sięgały mu łydek. Aby nie ryzykować pomyłki, Franz zachował kostium rzymskiego wieśniaka.
Im bardziej chylił się dzień, tym większy stawał się tumult; nie znalazłbyś na ulicy, w powozach, w oknach choćby jednych milczących ust, choćby jednej próżnującej ręki; była to prawdziwa ludzka burza grzmiąca od krzyków, istny grad cukierków, bukietów, jaj, pomarańcz i kwiatów.
O trzeciej wystrzały z moździerzy odpalonych jednocześnie na Placu del Popolo i w Pałacu Weneckim z trudem przebiły się przez ten straszliwy tumult, oznajmiając początek wyścigów.
Wyścigi, podobnie jak i moccoli, stanowią osobny epizod ostatnich dni karnawału.
Na odgłos wystrzałów wszystkie powozy umknęły w najbliższe przecznice. Cały ten manewr odbywa się z niepojętą zręcznością i cudowną szybkością; policja nie musi się bynajmniej troszczyć o wskazywanie drogi i miejsca ekwipażom.
Piesi przycisnęli się do pałacowych murów i natychmiast rozległ się tętent końskich kopyt i szczęk szabli.
Szwadron konnych karabinierów, po piętnastu w rzędzie, przegalopował przez Corso, zajmując całą jego szerokość, aby zrobić miejsce dla barbieri. Gdy oddział stanął przed Pałacem Weneckim, nowa salwa z moździerzy dała znać, że ulica była wolna.
W tymże prawie momencie, wśród powszechnej, niesłychanej, niezmiernej wrzawy, niby zjawy przemknęło osiem koni, podniecone krzykiem trzystutysięcznego tłumu i żelaznymi dzwonkami podskakującymi im nad grzbietami; następnie działo z Zamku Świętego Anioła wypaliło trzykrotnie na znak, że wygrał koń numer trzy.
Nie czekając na inny sygnał, powozy znów ruszyły, wylewając się na Corso ze wszystkich ulic, niby potoki, których bieg został na chwilę wstrzymany, i które teraz rzucają się razem w koryto zasilanej przez siebie rzeki — tak samo ogromna fala powozów popędziła bardziej wartko niż kiedykolwiek między murowanymi brzegami.
Ale w tej wrzawie i w tej krzątaninie pojawił się nowy element: na scenę wkroczyli przekupnie moccoletti.
Moccoli albo moccoletti to świece rozmaitej wielkości, od świec paschalnych po cieniutkie stoczki, które wywołują u aktorów ostatniej wielkiej sceny karnawału rzymskiego dwa sprzeczne dążenia:
1. Aby zachować swoją świecę zapaloną.
2. Aby gasić moccoletti trzymane przez bliźnich.
Z moccoletto jest więc jak z życiem: człowiek zna do tej pory jeden tylko sposób dawania życia; i ów sposób otrzymał od Boga.
Wynalazł w zamian tysiące sposobów, by je niszczyć; choć prawda, że w tej ostatecznej kwestii pomógł mu nieco szatan.
Moccoletto zapalić można, zbliżając je do jakiegokolwiek światła.
Ale któż zdoła opisać tysiące sposobów, które wynaleziono, by je gasić — to gigantyczne miechy, monstrualne gasidła, to nadnaturalnej wielkości wachlarze...
Wszyscy zatem pospieszyli kupować moccoletti, łącznie z Franzem i Albertem.
Noc zbliżała się szybko; piskliwe głosy handlarzy nawoływały zewsząd: Moccoli! i nagle nad tłumem zabłysło na niebie kilka gwiazd. Stało się to sygnałem.
Dziesięć minut później migotało już pięćdziesiąt tysięcy świateł, wędrując od Pałacu Weneckiego na Plac del Popolo i z powrotem.
Rzekłbyś, że to święto błędnych ogników.
Zresztą, kto tego nie widział na własne oczy, nie jest w stanie sobie wyobrazić tego spektaklu.
To jakby wszystkie gwiazdy spadły z nieba i rzuciły się na ziemi w jakiś szalony taniec; a towarzyszy temu taka wrzawa, jakiej nigdy na całej kuli ziemskiej ucho ludzkie nie słyszało.
Znikają wtedy ostatecznie wszelkie różnice stanu. Facchino napastuje księcia, książę transteverczyka, transteverczyk mieszczanina, a każdy dmucha, gasi, zapala. Gdyby pojawił się tu stary Eol, ogłoszono by go królem moccoli, Akwilona zaś następcą tronu.
Ta szalona, płomienna bieganina trwała dwie prawie godziny; ulica del Corso była widna jak w biały dzień; można było dojrzeć rysy twarzy widzów na trzecim i czwartym piętrze.
Co pięć minut Albert dobywał zegarka, który wreszcie wskazał siódmą.
Przyjaciele byli właśnie na wysokości via dei Pontefici; Albert wyskoczył z powozu z moccoletto w dłoni.
Kilka masek rzuciło się na niego, aby mu zgasić lub wyrwać świecę; ale Albert, zręczny bokser, posłał każdą na bruk o dziesięć kroków od siebie i skierował się prosto do kościoła San-Giacomo.
Tłumy gapiów i masek zalegały stopnie kościoła, te ostatnie walczyły, wyrywając sobie nawzajem świece. Franz śledził wzrokiem Alberta; widział, jak Albert postawił stopę na pierwszym stopniu; niemal w tej samej chwili maseczka w dobrze nam znanym kostiumie — wieśniaczki z bukietem — wyciągnęła rękę i bez żadnego oporu ze strony młodzieńca, wyrwała mu moccoletto z ręki.
Franz stał zbyt daleko, by usłyszeć, jakie zamienili słowa; ale zdaje się, że nie były one zbyt wrogie, widział bowiem, jak Albert i wieśniaczka odchodzą, trzymając się pod rękę.
Czas jakiś przepychał się jeszcze w ślad za nimi, ale na via Macello stracił ich z oczu.
Wtem rozległ się dźwięk dzwonu na znak zamknięcia karnawału i w mgnieniu oka wszystkie świece zgasły, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Rzekłbyś, że to wszystko zniszczyło jedno potężne tchnienie wiatru.
Franz znalazł się nagle w najgłębszych ciemnościach.
Jednocześnie urwał się gwar, jakby potężny podmuch, który porwał światła, uniósł ze sobą i hałas.
Słychać już było tylko turkot powozów, uwożących maski do domu; widać już było tylko kilka świateł błyszczących za oknami.
Skończył się karnawał.
Franzowi nie zdarzyło się chyba jeszcze przeżyć tak gwałtownego załamania nastroju, tak nagłego przejścia od wesołości do smutku, jak w owej chwili; rzekłbyś, że Rzym pod czarodziejskim tchnieniem jakiegoś ducha nocy przemienił w jeden rozległy grobowiec. Księżyc, będący już w trzeciej kwadrze, miał wzejść dopiero o jedenastej — co jeszcze bardziej powiększało ciemności; ulice, którymi jechał młodzieniec, tonęły w głębokim mroku. Trasa zresztą nie była długa; po dziesięciu minutach jego powóz, albo raczej hrabiego, zatrzymał się przed Hotelem Londyńskim.
Obiad już był gotów; ponieważ Albert uprzedził, że zapewne nie wróci zbyt wcześnie, Franz sam zasiadł do stołu.
Pan Pastrini, który przywykł, że jadali razem, zapytał o przyczynę nieobecności Alberta; Franz odpowiedział tylko, iż towarzysz jego otrzymał przedwczoraj zaproszenie na dzisiejszy wieczór.
Nagłe zagaśnięcie moccoletti, ta ciemność, która zastąpiła światło, cisza, co nastała po wrzawie, pozostawiły w duszy Franza jakieś przygnębienie, niewolne od niepokoju.
Zjadł więc obiad w milczącym nastroju mimo profesjonalnej opiekuńczości hotelarza, który kilka razy przychodził zapytać, czy Franz czegoś nie potrzebuje.
Franz postanowił czekać na Alberta jak tylko można najdłużej.
Kazał przygotować powóz dopiero na jedenastą, prosząc pana Pastriniego, by natychmiast go zawiadomił, jeżeli Albert przybędzie do hotelu.
O jedenastej Albert nadal nie wracał.
Franz przebrał się i pojechał, uprzedzając hotelarza, że spędzi noc u księcia Bracciano.
Dom księcia Bracciano jest jednym z najpiękniejszych w Rzymie; jego żona, pochodząca z ostatnich Colonnów, przyjmuje gości z największym wdziękiem; stąd przyjęcia u nich cieszą się sławą na skalę europejską.
Franz i Albert przybyli do Rzymu z listami polecającymi do księcia; książę zapytał więc zaraz na wstępie, co się dzieje z towarzyszem podróży Franza. Ten odparł, że rozstali się z Albertem, gdy gaszono moccoletti, i że stracił go z oczu na Via Macello.
— I od tego czasu nie wrócił? — zapytał książę.
— Czekałem na niego aż do tej pory.
— A wiesz pan, gdzie poszedł?
— Nie, nie wiem dokładnie, zdaje mi się jednak, że było to coś w rodzaju schadzki miłosnej.
— Do licha! — zawołał książę. — To zły dzień, albo raczej zła noc na takie późne wyprawy, prawda, pani hrabino?
Słowa te zwrócone były do hrabiny G***, która weszła przed chwilą i przechadzała się wsparta na ramieniu pana Torlonia, brata księcia.
— Przeciwnie, noc jest pełna czaru i tutaj obecni będą żałowali tylko jednego — że zbyt prędko przeminie — odparła hrabina.
— Ja też nie mówię o osobach, które są tutaj — odparł książę, uśmiechając się — mężczyznom grozi tutaj tylko, że mogą paść ofiarą pani wdzięków, a kobietom, że się pochorują z zazdrości, widząc, jak pani jesteś piękna. Mówię tu naturalnie o tych, co uganiają się po ulicach.
— Ech, mój Boże! — zawołała hrabina. — Któż chodzi po ulicach o tej godzinie? Chyba ci, którzy idą na bal!
— Nasz wspólny przyjaciel, pani hrabino, Albert de Morcerf, z którym rozstaliśmy się, gdy pogonił za swoją nieznajomą o siódmej wieczór — oznajmił Franz. — Od tej pory już go nie widziałem.
— Jak to? I nie wiesz, gdzie jest?
— Nie mam najmniejszego pojęcia.
— Ma jakąś broń przy sobie?
— Jak? Przecież jest w kostiumie arlekina.
— O, nie powinien był pan go puszczać — rzekł książę. — Zna pan Rzym lepiej od niego...
— Zapewne; mógłbym równie dobrze próbować zatrzymać w biegu konia, który wygrał dzisiaj gonitwę — odparł Franz. —
Uwagi (0)