Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Franz i hrabia wyszli, a za nimi Peppino. U drzwi stał powóz. Na koźle siedział Ali.
Franz poznał niemego niewolnika z groty na Monte Christo.
Wsiedli do powozu — był to kryty kocz. Peppino usiadł przy Alim — i ruszyli galopem.
Ali już wcześniej otrzymał rozkazy, skierował się bowiem prosto na Corso, przejechał Campo Vaccino, ulicę San Gregorio i dotarł do bramy Świętego Sebastiana. Tutaj miejski stróż chciał im robić trudności, ale hrabia Monte Christo pokazał mu pozwolenie gubernatora Rzymu do wjazdów i wyjazdów z miasta o dowolnej porze w dzień i w nocy. Krata została zatem podniesiona; stróż dostał za fatygę ludwika i pojechali dalej.
Powóz pędził starożytną via Appia, wzdłuż której ciągnął się sznur grobowców.
Przy blasku wschodzącego księżyca Franzowi wydawało się niekiedy, że widzi, jak od ruin odrywa się jakby wartownik; lecz zaraz, na znak dany przez Peppina, wartownik znikał w cieniu.
Niedaleko cyrku Karakalli powóz stanął. Peppino otworzył drzwiczki, hrabia i Franz wysiedli.
— Za dziesięć minut — rzekł hrabia do towarzysza — będziemy na miejscu.
Po czym wziął Peppina na stronę, wydał mu po cichu jakiś rozkaz i Peppino odszedł, zaopatrzywszy się w pochodnię, którą dobyto z kufra powozu.
Minęło jeszcze pięć minut: przez ten czas Franz patrzył, jak pasterz zagłębia się wąską ścieżką w pofałdowane niemal konwulsyjnie pola rzymskiej równiny i na koniec znika wśród bujnych czerwonawych traw, co wyglądają jak najeżona grzywa gigantycznego lwa.
— A teraz — odezwał się hrabia — idźmy za nim.
Franz i hrabia puścili się tą samą ścieżką, która po stu krokach jęła opadać zboczem w dół do małej dolinki.
Wkrótce spostrzegli dwóch ludzi rozmawiających w cieniu.
— Mamy iść dalej — zapytał Franz hrabiego — czy trzeba się zatrzymać?
— Chodźmy; Peppino musiał uprzedzić wartownika o naszym przybyciu.
Istotnie, jednym z tych ludzi był Peppino, a drugim bandyta postawiony na straży.
Franz i hrabia podeszli do nich; bandyta ukłonił się.
— Ekscelencja raczy iść za mną — rzekł Peppino do hrabiego — otwór do katakumb jest o dwa kroki.
— Dobrze — rzekł hrabia. — Idź przodem.
Rzeczywiście, za gęstwiną krzaków, pomiędzy skałami, widać było otwór, przez który człowiek mógł się od biedy prześliznąć. Peppino pierwszy wcisnął się w rozpadlinę, lecz zaledwie uszedł kilka kroków, gdy podziemne przejście się rozszerzyło. Zatrzymał się tu, zapalił pochodnię i odwrócił się, by zobaczyć, czy hrabia i Franz idą za nim.
Hrabia pierwszy wsunął się w ten szczególny dymnik, a Franz za nim.
Przejście łagodnie opadało i w miarę, jak się posuwali, coraz bardziej się rozszerzało; na razie jednak Franz i hrabia musieli iść pochyleni, jeden za drugim. Tak przeszli ze sto pięćdziesiąt kroków, aż zatrzymał ich głos:
— Kto idzie!
Jednocześnie blask ich pochodni odbił się w ciemnościach lśnieniem na lufie karabinu.
— Przyjaciel! — zawołał Peppino. Podszedł do przodu i szepnął kilka słów do wartownika, który podobnie jak poprzedni skłonił się, dając znak nocnym gościom, że mogą iść dalej.
Za wartownikiem były schody o dwudziestu stopniach. Franz i hrabia zeszli po nich i znaleźli się na skrzyżowaniu dróg cmentarnych. Korytarze rozchodziły się promieniście, w ścianach wydrążone były jedne nad drugimi nisze w kształcie trumien, co wskazywało, że nareszcie weszli do katakumb.
W jednym z korytarzy, którego długości nie sposób określić, migotał nikły poblask światła.
Hrabia położył dłoń na ramieniu Franza:
— Czy chcesz pan zobaczyć obóz bandytów na wywczasie?
— O, oczywiście.
— No, to proszę za mną... Peppino, zgaś pochodnię.
Peppino usłuchał i znaleźli się nagle w najgłębszych ciemnościach. I tylko jakieś pięćdziesiąt kroków przed nimi tańczyły wciąż na murach czerwonawe błyski, wyraźniejsze, odkąd Peppino zgasił pochodnię.
Szli w milczeniu; hrabia prowadził Franza, jakby posiadał przedziwny dar widzenia w ciemnościach.
Zresztą i Franz zaczął rozpoznawać coraz lepiej drogę, w miarę jak zbliżali się do refleksów światła, które służyły im za drogowskaz.
Przed nimi wyłoniły się trzy arkady, z których środkowa stanowiła drzwi.
Arkady te wychodziły z jednej strony na korytarz, gdzie byli Franz i hrabia, a z drugiej na wielką, kwadratową komnatę, otoczoną także niszami. Pośrodku komnaty stały cztery kamienie, niegdyś służące za ołtarz, jak to wskazywał nadal wieńczący je krzyż. Jedyna lampa postawiona na ściętym trzonie kolumny oświetlała bladym, chwiejnym światłem dziwaczną scenę, jaka otwarła się przed skrytymi w cieniu obserwatorami.
Odwrócony tyłem do arkad, przez które patrzyli na niego przybysze, siedział jakiś człowiek, a wsparłszy łokieć o kolumnę, czytał.
Był to wódz bandy — Luigi Vampa.
Wokół niego dostrzec można było ze dwudziestu bandytów, ulokowanych jak im się żywnie podobało: albo wylegiwali się w pelerynach na ziemi, albo siedzieli na długiej kamiennej ławie, obiegającej kolumbarium, a każdy miał w zasięgu ręki karabin.
W głębi, milczący i niemal niewidoczny, przechadzał się niby cień wartownik, tam i z powrotem, koło jakiegoś otworu, którego można się tam było dopatrzeć tylko dlatego, że w tym miejscu ciemność była jeszcze czarniejsza.
Gdy hrabia uznał, że Franz nasycił już oko tym malowniczym obrazem, przyłożył palec do ust, zalecając mu milczenie i pokonując trzy schodki, które prowadziły z korytarza do kolumbarium, wszedł do komnaty przez środkową arkadę i podszedł do Vampy, tak głęboko zatopionego w lekturze, że nie słyszał nawet odgłosu jego kroków.
— Kto idzie? — krzyknął inny wartownik, niezajmujący się strażowaniem, który przy świetle lampy spostrzegł, jak za wodzem rośnie jakiś cień.
Na ten krzyk Vampa zerwał się, dobywając pistoletu zza pasa. W mgnieniu oka wszyscy bandyci znaleźli się na nogach i dwadzieścia luf zwróciło się ku hrabiemu.
— Ależ — rzekł hrabia spokojnym tonem, a w jego twarzy nie drgnął nawet mięsień. — Ależ, mój drogi Vampo, czyż to nie za wiele ceremonii, by powitać przyjaciela?
— Broń do nogi! — zawołał wódz, dając jedną ręką znak rozkazujący, a drugą zdejmując z uszanowaniem kapelusz.
I zwrócił się ku osobie, która grała główne skrzypce w tej scenie:
— Przepraszam, panie hrabio! Ale tak dalece nie spodziewałem się, że będę miał zaszczyt oglądać pana tutaj, żem go wcale nie poznał.
— Zdaje się, drogi Vampo, że masz krótką pamięć pod każdym względem. Nie tylko nie pamiętasz ludzkich twarzy, ale i umów, jakie zawierasz.
— A jakich to warunków nie dopełniłem, panie hrabio? — odezwał się bandyta tonem, który świadczył, że chciałby najszczerzej naprawić błąd, jeśliby takowy popełnił.
— Czyż nie uzgodniliśmy — spytał hrabia — że nie tylko ja, ale i moi przyjaciele mają być dla was nietykalni?
— I w czymże ten traktat naruszyłem, ekscelencjo?
— Porwaliście tego wieczora i przywieźliście tu wicehrabiego Alberta de Morcerf; otóż — mówił dalej hrabia tonem, od którego Franz zadrżał — ten młody człowiek jest jednym z moich przyjaciół, ten młody człowiek mieszka w tym samym co i ja hotelu, ten młody człowiek przez tydzień rozjeżdżał się po Corso w moim własnym powozie, a jednak, powtarzam ci, porwałeś go i przywiozłeś tutaj; i — dodał hrabia, wyciągając list z kieszeni — nałożyłeś na niego okup jak na pierwszego lepszego.
— Dlaczegoście mnie o tym nie uprzedzili, słyszycie? — zawołał Vampa, odwracając się do swoich podwładnych, którzy cofnęli się pod jego spojrzeniem. — Dlaczego naraziliście mnie na złamanie słowa wobec takiego człowieka, jak pan hrabia, który ma w swym ręku nasze życie? Na rany Zbawiciela! Gdybym sądził, że któryś z was wiedział, iż ten młody człowiek jest przyjacielem pana hrabiego, własnoręcznie wypaliłbym mu w łeb.
— A co — zwrócił się do Franza hrabia — nie mówiłem panu, że zaszła jakaś pomyłka?
— Pan hrabia nie przyszedł sam? — zapytał Vampa z niepokojem.
— Jestem z osobą, do której ten list był napisany, a której chciałem dowieść, że Luigi Vampa jest człowiekiem słownym. Niech pan baron zechce tu podejść — rzekł do Franza. — Luigi Vampa sam panu powie, jak głęboko żałuje tej pomyłki.
Franz zbliżył się; wódz podszedł także kilka kroków i rzekł:
— Witaj nam, ekscelencjo. Słyszał pan, co mówił pan hrabia i com mu na to odpowiedział; dodam jeszcze, że nie pragnąłbym, aby doszło do takiej pomyłki nawet za cztery tysiące piastrów, które wyznaczyłem za życie przyjaciela pańskiego.
— Ale — zapytał Franz, rozglądając z niepokojem wokół — gdzie jest więzień? Nie widzę go...
— Nic mu się nie stało, mam nadzieję? — spytał hrabia, marszcząc brew.
— Więzień jest tam — rzekł Vampa, wskazując ręką na zagłębienie, przed którym przechadzał się wartownik. — Powiem mu osobiście, że jest wolny.
Podszedł do miejsca, które wskazał jako więzienie Alberta, a Franz i hrabia udali się za nim.
— Co robi więzień? — zapytał Vampa wartownika.
— Przysięgam, wodzu, że nie wiem — odpowiedział. — Od godziny już nie słyszałem, żeby się tam coś poruszyło.
— Zapraszam do środka — rzekł Vampa.
Hrabia i Franz weszli po ośmiu stopniach, poprzedzani przez Vampę, który odsunął zasuwę i pchnął drzwi.
I wtedy, przy świetle lampy podobnej do tej, która paliła się w kolumbarium, zobaczyli Alberta: otuliwszy się peleryną, której mu użyczył jeden z bandytów, i skuliwszy się w kącie, spał jak zabity.
— Doprawdy — uśmiechnął się w sobie tylko właściwy sposób hrabia. — Całkiem nieźle jak na człowieka, który miał być rozstrzelany o siódmej rano.
Vampa patrzył na śpiącego z pewnym podziwem; widać było, że bandyta nie był niewrażliwy na taki dowód odwagi.
— Pan hrabia ma słuszność — rzekł. — Taki człowiek musi należeć do pańskich przyjaciół.
Potem podszedł do Alberta i trącił go w ramię:
— Niech ekscelencja raczy się zbudzić!
Albert przeciągnął się, przetarł oczy i spojrzał.
— A, to wy, wodzu — zawołał. — Do licha, po co było wyrywać mnie ze snu? Śniło mi się coś nader przyjemnego: tańczyłem galopkę u pana Torlonia z hrabiną G***!
Wyciągnął zegarek (nie oddał go, pragnąc sam wiedzieć, jak mija czas).
— Wpół do drugiej! — zawołał. — Ale po kiego diabła budzisz mnie pan o tej godzinie?
— By zawiadomić ekscelencję, że jest wolny.
— Mój drogi — odparł Albert z absolutnym spokojem — zapamiętaj sobie na przyszłość tę oto zasadę Napoleona Wielkiego: „budźcie mnie tylko, gdy przyjdą złe wieści”. Gdybyś pozwolił mi spać, skończyłbym moją galopkę, za co byłbym ci wdzięczny do grobu... więc zapłacono już okup?
— Nie.
— E, no to jakimże sposobem mam być wolny?
— Ktoś, komu nie mogę niczego odmówić, przybył upomnieć się o pana.
— Aż tutaj?
— Aż tutaj.
— Ha! Do licha, to dopiero miły człowiek!
Albert rozejrzał się wokół i spostrzegł Franza.
— Jak to! Mój drogi, to ty posuwasz tak daleko poświęcenie dla mnie?
— Nie, nie ja — odpowiedział Franz — ale nasz sąsiad, pan hrabia de Monte Christo.
— Ach, naprawdę, panie hrabio — powiedział wesoło Albert, poprawiając halsztuk i mankiety. — Jest pan człowiekiem nieoszacowanym i mam nadzieję, że raczysz mnie uważać za swego wiecznego dłużnika, po pierwsze za powóz, a następnie za to, co się tu stało.
I wyciągnął rękę do hrabiego, który zadrżał, nim podał mu swoją — ale jednak podał.
Bandyta przypatrywał się w osłupieniu całej tej scenie; przywykł do więźniów, którzy przed nim drżeli, a tymczasem ten oto nie stracił nawet żartobliwego poczucia humoru. Franz zaś nie posiadał się z radości, że Albert nie splamił wobec bandyty honoru narodowego.
— Mój drogi Albercie — rzekł — jeśli zechcesz się pospieszyć, zdążymy jeszcze na ten bal u pana Torlonia i będziesz mógł zacząć galopkę tam, gdzie ci ją przerwano; i dzięki temu nie zachowasz żadnych pretensji do imć Luigiego, który naprawdę zachował się w całej tej sprawie jak dżentelmen.
— A, istotnie — zawołał Albert. — Masz rację, możemy tam być już na drugą. Szanowny panie Luigi — ciągnął Albert — czy powinienem dopełnić jakichś formalności, nim pożegnam się z waszą ekscelencją?
— Nie, panie — odpowiedział bandyta. — Jesteś wolny niczym wiatr.
— A więc życzę panu pomyślności i dużo radości w życiu! Chodźmy, panowie, chodźmy.
I Albert razem z Franzem i hrabią zeszli po schodach i przeszli przez kwadratową salę; wszyscy bandyci powstali i zdjęli kapelusze.
— Peppino! — rzekł wódz. — Podaj mi pochodnię!
— A cóż to pan robisz? — spytał hrabia.
— Odprowadzę pana — odrzekł herszt. — Chociaż w ten sposób uhonoruję waszą ekscelencję.
I wziąwszy zapaloną pochodnię z rąk pasterza, poszedł przodem, nie jak lokaj, gorliwy w swej służalczości, lecz jak król prowadzący ambasadorów.
Gdy dotarli do drzwi, ukłonił się.
— Teraz, panie hrabio — odezwał się — przepraszam raz jeszcze i mam nadzieję, że nie zachowasz pan urazy do mnie za to, co się stało.
— Nie, kochany Luigi; naprawiasz swoje błędy w tak ujmujący sposób, że ma się wręcz ochotę być ci za nie wdzięcznym.
— Panowie — zwrócił się Vampa do młodych ludzi — być może propozycja moja wyda się wam niezbyt zachęcająca; ale gdyby się panom kiedykolwiek podobało odwiedzić mnie po raz drugi, możecie być pewni serdecznego przyjęcia.
Franz i Albert skłonili się.
Hrabia wyszedł pierwszy, za nim Albert; Franz zaś nie kwapił się jakoś do wyjścia.
— Ekscelencja chciałby mnie o coś zapytać — zagadnął z uśmiechem Vampa.
— Przyznam się panu, że tak. Jestem ciekaw, co to za dzieło czytałeś pan z taką uwagą, gdyśmy weszli?
— Komentarze Cezara — rzekł bandyta. — To moja ulubiona książka.
— Ejże, nie idziesz? — zawołał Albert.
— Zaraz — odparł Franz — Już idę.
I wysunął się przez rozpadlinę.
Przeszli potem kilka kroków.
— Ach, przepraszam — odezwał się Albert, zawracając. — Za pozwoleniem,
Uwagi (0)