Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— A, wiem, o co idzie. Panowie, raczcie przejść do salonu, znajdziecie tam na stoliku doskonałe hawańskie cygara, a ja za chwilę wrócę.
Goście wstali i wyszli jednymi drzwiami, podczas gdy hrabia, przepraszając ich raz jeszcze, zniknął za drugimi. Albert, wielki amator cygar, który czuł się mocno pokrzywdzony faktem, że we Włoszech był pozbawiony takich cygar, jakie podawano w Café de Paris, podchodząc do stołu, z radości aż wykrzyknął, widząc na nim oryginalne puros.
— No i co myślisz o panu Monte Christo? — odezwał się Franz.
— Co myślę? — rzekł Albert, wyraźnie zdziwiony takim pytaniem. — Myślę, że to człowiek czarujący, który umie znakomicie podejmować gości, który wiele widział, mnóstwo wie, który rozważa wszystko do głębi. Należy, jak Brutus, do szkoły stoików; a poza tym — dodał, wypuszczając z rozkoszą kłąb dymu, który uniósł się spiralą aż pod sufit — posiada doskonałe cygara.
Takie było zdanie Alberta; a ponieważ Franz wiedział, że Albert szczyci się tym, że wyrabia sobie opinię o ludziach i rzeczach dopiero po głębokich refleksjach, nie próbował więc zmieniać jego wyobrażeń.
— Ale czy nie zauważyłeś jednej dziwnej rzeczy?
— Jakiej to?
— Że ci się przypatrywał z nadzwyczajną uwagą.
— Mnie?
— Tak, tobie.
Albert zastanowił się.
— A! — rzekł po chwili, wzdychając — nic dziwnego. Nie byłem w Paryżu już od roku, moje ubranie musi być naprawdę niemodne. Hrabia wziął mnie za parafianina; wyprowadź go z błędu, mój kochany, błagam, przy pierwszej sposobności, że tak nie jest.
Franz uśmiechnął się; po chwili wszedł hrabia.
— Oto jestem, moi panowie, gotów na wasze usługi, wydałem już wszystkie rozkazy; powóz pojedzie swoją drogą na plac del Popolo, my zaś pójdziemy, jak pan sobie zażyczył, przez ulicę del Corso. Proszę sobie wziąć trochę tych cygar, panie de Morcerf.
— Z prawdziwą przyjemnością! Włoskie cygara są chyba jeszcze paskudniejsze niż nasze monopolowe. Kiedy przyjedziesz pan do Paryża, odwdzięczę się za wszystko.
— O, nie odmówię; zamierzam się kiedyś wybrać, a skoro pan zapraszasz, zastukam i do pańskich drzwi. Ale chodźmy już, panowie, nie mamy czasu do stracenia, już wpół do pierwszej, chodźmy.
I wszyscy trzej wyszli.
Stangret wysłuchał ostatnich rozkazów swojego pana i odjechał ulicą del Babuino, trzej zaś piechurzy podążyli przez Plac Hiszpański na ulicę Frattina, która zaprowadziła ich prosto między pałac Fiano i pałac Rospolich.
Franz wpatrywał się wyłącznie w okna tego ostatniego pałacu; nie zapomniał bowiem o znaku umówionym w Koloseum pomiędzy człowiekiem w pelerynie a Transteverczykiem.
— A któreż to pańskie okna? — zapytał hrabiego tonem tak naturalnym, na jaki tylko mógł się zdobyć.
— Trzy ostatnie — odpowiedział hrabia z obojętnością, która nie miała w sobie nic sztucznego, bo nie mógł się domyślać, dlaczego mu zadano takie pytanie.
Wzrok Franza przeniósł się szybko na te trzy okna.
Boczne wybite były żółtym adamaszkiem, środkowe zaś białym, na tle którego naszyto czerwony krzyż.
A więc człowiek w pelerynie dotrzymał słowa danego Transteverczykowi, i nie podlegało już wątpliwości, że owym człowiekiem był hrabia.
W trzech oknach nie było jeszcze nikogo. A wokół czyniono przygotowania do widowiska: ustawiano krzesła, wznoszono rusztowania, przystrajano okna. Maski i powozy mogły pojawić się na ulicach dopiero na dźwięk dzwonów, ale czuć było, że za oknami czai się już wiele masek, a za bramami stoi już wiele ekwipaży.
Franz, Albert i hrabia szli dalej ulicą del Corso. W miarę jak zbliżali się do placu del Popolo, tłum gęstniał coraz bardziej; ponad tym tłumem głów wznosił się obelisk z krzyżem na szczycie, wskazujący środek placu, a przed nim, tam, gdzie zbiegała się perspektywa ulic del Babuino, del Corso i di Ripetta, widać było dwie najwyższe belki rusztowania, pomiędzy którymi błyszczał nóż w kształcie półksiężyca — była to mandaia.
Na rogu ulicy natknęli się na intendenta hrabiego, który czekał tu na swojego pana.
Okno wynajęte za tak szaleńczą cenę, że hrabia nie chciał jej zdradzić swoim gościom, było na drugim piętrze wielkiego pałacu znajdującego się pomiędzy ulicą Babuino a Monte Pincio. Było to lokum składające się z gotowalni przylegającej do pokoju sypialnego; zamknąwszy drzwi od sypialni, lokator gotowalni mógł czuć się jak u siebie w domu. Na krzesłach leżały porozkładane kostiumy arlekinów z biało-niebieskiego atłasu.
— Ponieważ zostawiliście mi panowie wybór kostiumów — rzekł hrabia — poleciłem przygotować takie. Po pierwsze są modne, po drugie będą bardzo praktyczne przy confetti, bo nie będzie na nich widać białego proszku.
Franz niezbyt uważnie słuchał ostatnich słów hrabiego, i zapewne nie docenił właściwie tego nowego dowodu życzliwości; cała jego uwaga była już zwrócona na widowisko, jakie przedstawiał plac del Popolo oraz na to straszliwe rusztowanie, które w tej chwili stanowiło główną jego ozdobę.
Pierwszy to raz Franz widział gilotynę; nazwijmy to gilotyną, albowiem rzymska mandaia jest właściwie zbudowana według tego samego wzorca, co i nasze narzędzia śmierci. Ostrze kształtu księżyca tnie tutaj stroną wypukłą i spada z mniejszej wysokości — to wszystko.
Dwaj jacyś ludzie, siedząc na ruchomej desce, na której kładzie się skazańca, zajadali tymczasem śniadanie, które składało się, o ile Franz mógł dostrzec, z chleba i kiełbasy; jeden z nich podniósł deskę, wydobył flaszkę wina, napił się i podał towarzyszowi; ci dwaj ludzie byli pomocnikami kata.
Na sam ten widok Franz uczuł, jak czoło zraszają mu krople potu.
Skazańcy, przeniesieni w przeddzień z więzienia Carceri Nuove do kościółka Santa Maria del Popolo, spędzili tam noc całą, mając przy sobie każdy po dwóch księży, w okratowanej kaplicy przedpogrzebowej, przed którą przechadzali się strażnicy zmieniani co godzinę.
Szpaler karabinierów ustawionych od drzwi kościoła aż po szafot tworzył przejście szerokie na jakieś dziesięć stóp, a sam szafot otaczał kręgiem liczącym ze sto kroków obwodu. Reszta placu była wybrukowana głowami ludzkimi. Wiele kobiet posadziło sobie dzieci na ramionach. Dzieci owe, górując dzięki temu nad tłumem, miały wprost wymarzone miejsca.
Monte Pincio zdawała się jednym wielkim amfiteatrem z widzami zapełniającymi szczelnie stopnie. Krużganki dwóch kościołów na rogach ulic del Babuino i di Ripetta pękały od gapiów uprzywilejowanych; stopnie zaś zakryte były jakby falą pstrokatą i ruchliwą, którą bezustanny przypływ spychał w stronę bram kościelnych. Każdy występ muru, na którym mógłby się zmieścić człowiek, był zwieńczony żywym posągiem.
Hrabia zatem mówił prawdę: tym, co najciekawsze w życiu, jest widok czyjejś śmierci.
A zamiast ciszy, którą zdawało się nakazywać tak uroczyste widowisko, plac wrzał od gwaru, gwaru złożonego ze śmiechów, nawoływań i wesołych okrzyków; było oczywiste, jak to już mówił hrabia, że egzekucja taka stanowiła dla ludu po prostu początek karnawału.
Nagle wrzawa ustała, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki — otwarły się drzwi kościoła.
Najpierw ukazało się bractwo pokutników, odzianych w szare worki z otworami tylko na oczy; każdy trzymał w ręku płonącą świecę; na czele kroczył starszy bractwa.
Za pokutnikami szedł człowiek wysokiego wzrostu. Był niemal całkiem nagi, miał na sobie tylko krótkie, płócienne pludry; przy lewym boku wisiał mu w pochwie wielki nóż; na prawym ramieniu dźwigał ciężką, żelazną maczugę.
Był to kat.
Stopy miał obute w sandały przymocowane rzemykami do łydki powyżej kostki.
Za katem postępował najpierw Peppino, a za nim Andrea — w takiej kolejności, w jakiej mieli być straceni.
Obok każdego z nich szło dwóch kapłanów. Skazańcom nie zawiązano oczu.
Peppino postępował krokiem dość pewnym, wiedząc zapewne, że ktoś zajął się jego ocaleniem. Andrea był za to podtrzymywany za ramiona przez księży.
Od czasu do czasu skazańcy całowali krucyfiks, który podawał im spowiednik.
Franz na sam ten widok poczuł, że uginają się pod nim nogi; spojrzał na Alberta. Albert blady jak własna koszula machinalnym ruchem odrzucił cygaro od siebie, chociaż wypalił je zaledwie do połowy.
Tylko hrabia stał nieporuszony. Co więcej: przez sinawą bladość jego lica zdawał się przebijać leciutki rumieniec.
Rozdymał nozdrza, niby dziki zwierz, co zwietrzył krew, a z jego na wpół otwartych ust wyglądały zęby białe, drobne i ostre jak u szakala.
A jednocześnie w jego twarzy czaił się łagodny uśmiech, jakiego Franz jeszcze nigdy u niego nie zauważył; szczególnie zaś przepełnione dobrocią były jego czarne, aksamitne oczy.
Dwaj skazańcy kroczyli ciągle ku rusztowaniu i w miarę jak się zbliżali, coraz łatwiej można było rozpoznać ich rysy. Peppino był ślicznym chłopcem w wieku około dwudziestu pięciu lat; w twarzy ogorzałej od słońca błyszczały śmiało oczy o dzikim wyrazie. Szedł z uniesioną wysoko głową, węsząc jakby, z której strony nadejdzie jego wybawca.
Andrea był niski i tęgi, jego pełna okrucieństwa twarz nie zdradzała dokładnie wieku; mógł mieć około trzydziestu lat. W więzieniu zapuścił brodę. Głowa zwieszała mu się na ramię, uginały się pod nim nogi: jego ciało wydawało się automatem, poruszającym się wyłącznie machinalnie, w którym nic już nie zależało od jego woli.
— Zdawało mi się — zagadnął hrabiego Franz — że pan mówił o tylko jednej egzekucji.
— I powiedziałem panu prawdę — odrzekł zimno hrabia.
— A jednak widzę tu dwóch skazańców...
— Tak, ale jeden z nich idzie na śmierć, a drugi ma jeszcze przed sobą długie lata.
— Ale przecież nie ma czasu do stracenia, ułaskawienie powinno już nadejść.
— Patrz pan — rzekł hrabia.
Istotnie, w chwili gdy Peppino zbliżył się do mandai, jakiś spóźniony pokutnik przedarł się przez szpaler żołnierzy, którzy nie próbowali go wcale zatrzymać, i podał starszemu z bractwa papier złożony we czworo.
Płomienny wzrok Peppina nie stracił żadnego szczegółu tej sceny; przełożony bractwa rozłożył papier, przeczytał i wzniósł rękę.
— Błogosławiony niech będzie Pan nasz, chwała Jego Świątobliwości! — zawołał głośno i wyraźnie. — Jeden ze skazańców otrzymał ułaskawienie!
— Ułaskawienie! — zawołał lud. — Ułaskawienie!
Na dźwięk tego słowa Andrea wstrząsnął się i podniósł głowę.
— Ułaskawienie? — zawołał. — Dla kogo?
Peppino stał nieporuszony, milcząc i ciężko dysząc.
— Uwolniono od kary Peppina, zwanego Rocca Priori — oznajmił starszy bractwa pokutników.
I podał pismo dowódcy karabinierów, który przeczytał je i zwrócił z powrotem.
— Łaska dla Peppina?! — wrzasnął Andrea, wyrwany całkiem z odrętwienia. — Czemuż dla niego, a nie dla mnie? Mieliśmy umrzeć obaj, obiecano mi, że on zginie przede mną, nie macie prawa zabijać tylko mnie! Nie chcę umierać sam!
I rycząc, klnąc, wijąc się jak wariat, wyrwał się księżom, chcąc rozerwać więzy, które mu krępowały ręce.
Kat dał znak swoim pomocnikom, którzy zeskoczyli razem z rusztowania i uchwycili skazańca.
— Co się dzieje? — zapytał Franz hrabiego.
Nie zrozumiał tej sceny, ponieważ wszyscy mówili w dialekcie rzymskim.
— Co się dzieje? Nie pojmuje pan? Oto istota ludzka mająca za chwilę umrzeć, która wścieka się, że jej bliźni nie umrze z nią razem, a gdyby tylko mogła, rozszarpałaby go raczej pazurami i kłami, niż dopuściłaby, żeby ów bliźni cieszył się życiem, które on sam ma stracić. O ludzie, ludzie, jaszczurcze plemię, jak powiada Karol Moor! — zawołał hrabia, wznosząc ku tłumowi zaciśnięte pięści. — Jakże was w tym dobrze widać! Zawsze jesteście godni siebie!
I rzeczywiście — Andrea i pomocnicy kata tarzali się w tumanach kurzu. Skazany wrzeszczał bez przerwy:
— On musi umrzeć, chcę, żeby umarł! Nie macie prawa zabijać tylko mnie!
— Patrzcie, panowie, patrzcie — mówił hrabia, ujmując młodych ludzi za ręce. — Przyjrzyjcie się dokładnie, bo na mą duszę, to rzecz nader ciekawa: oto człowiek, który poddał się już swemu losowi, spokojnie szedł na szafot i miał umrzeć tchórzliwie, ale za to spokojnie i bez skargi. A wiecie, co mu dawało siłę, co go pocieszało, dlaczego tak cierpliwie gotów był przyjąć kaźń? Dlatego że ktoś inny bał się tak samo jak on, dlatego że ten inny miał umrzeć tak samo jak i on; dlatego że ten inny miał umrzeć przed nim! Spróbujcie zaprowadzić dwa barany albo dwa woły do rzeźni i dajcie jednemu do zrozumienia, że drugi nie umrze: baran zabeczy wtedy z radości, wół zaryczy. Ale człowiek, którego Bóg stworzył na swoje podobieństwo, człowiek, któremu Bóg pragnął zaszczepić miłość bliźniego jako pierwszy, jedyny i najświętszy obowiązek, człowiek, któremu Bóg dał mowę, aby wyrażał swe myśli — cóż powie ów człowiek, dowiedziawszy się, że jego towarzysz jest ocalony? Będzie złorzeczył. Chwała człowiekowi, arcydziełu natury, chwała panu stworzenia!
I hrabia roześmiał się, ale był to śmiech straszliwy, dowodzący, że musiał bardzo cierpieć, aby nauczyć się śmiać się w ten sposób.
Bójka wciąż trwała, widok był okropny. Pachołkowie katowscy wciągali Andreę na rusztowanie; tłum był przeciwko niemu; dwadzieścia tysięcy głosów wołało zgodnie:
— Zabić go! Zabić!
Franz rzucił się w tył, ale hrabia chwycił go za ramię i przytrzymał przy oknie.
— Co pan robisz! Czuje pan litość dla tego człowieka? O, dobrześ sobie pan wybrał obiekt! Gdybyś usłyszał, że ktoś krzyczy: „Wściekły pies!”, porwałbyś za strzelbę, wypadł na ulicę i wypaliłbyś prosto w łeb temu biednemu zwierzęciu, które cóż zresztą winne, że ukąszone przez innego psa, oddaje, co wzięło? A pan lituje się nad człowiekiem, którego nikt nie ugryzł, a który jednak zabił swojego dobroczyńcę; a teraz, kiedy już zabijać nie może, bo ma związane ręce, chce za wszelką cenę zobaczyć, jak umiera jego towarzysz niedoli! O, nie, nie, patrz, patrz!
Zachęta ta była już właściwie zbyteczna; Franz stał zafascynowany widokiem tej okropnej sceny. Pachołkowie kata wynieśli delikwenta siłą na szafot i mimo jego oporu, ukąszeń i krzyków, zmusili go, by ukląkł. Tymczasem kat stanął z boku i wzniósł maczugę. Na dany znak dwaj pachołkowie odsunęli się. Skazaniec spróbował
Uwagi (0)