Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Niech mi ekscelencja wybaczy — rzekł w rzymskim dialekcie — żem dał na siebie czekać. Jednak spóźniłem się nie więcej niż kilka minut. Dopiero co na wieży Świętego Jana z Lateranu wybiła dziesiąta.
— Nie spóźniłeś się, to ja przyszedłem za wcześnie — odpowiedział nieznajomy w najczystszym języku toskańskim. — Nie musisz się tłumaczyć. Zresztą nawet gdybyś się spóźnił, domyśliłbym się przecież, że stało się to z przyczyny niezależnej od ciebie.
— I miałby pan wtedy słuszność, ekscelencjo. Wracam właśnie z Zamku Świętego Anioła, gdzie po wielkich trudnościach udało mi się rozmówić z Beppem.
— Co to za jeden, ten Beppo?
— Beppo jest dozorcą więziennym, któremu wypłacam niewielką pensyjkę, by wiedzieć, co się dzieje w zamku Jego Świątobliwości.
— Aha! Widzę, mój drogi, że jesteś bardzo przezorny!
— Cóż robić! Kto wie, co się może wydarzyć? Być może ja też wpadnę kiedyś w sidła, jak biedny Peppino. Czyż nie będę wtedy potrzebował jakiegoś szczura, aby mi przegryzł parę oczek siatki?
— Krótko mówiąc, czegoś się dowiedział?
— We wtorek odbędą się dwie egzekucje, jak każe zwyczaj przed otwarciem uroczystości karnawałowych. Jeden ze skazanych ma być mazzolato: to nędznik, co zamordował księdza, swego opiekuna — ten nie zasługuje na żadną litość; drugi ma być decapitato, i ma to być właśnie biedny Peppino.
— Dziwisz się, mój drogi? Wzbudzasz trwogę nie tylko w rządzie papieskim, ale i w sąsiednich królestwach; zdecydowano więc ukarać go dla przykładu.
— Ależ Peppino nie należał nawet do mojej bandy, to biedny pasterz, który nie popełnił żadnej innej zbrodni prócz tej, że dostarczał nam żywność.
— To wystarcza, by uznać go za waszego wspólnika. Zresztą widzisz, mój kochany, że mają nawet dla niego pewne względy: zamiast go zamęczyć na śmierć, co ciebie nie ominie, jeśli wpadniesz im kiedyś w ręce — zadowolą się ścięciem mu głowy. Zresztą tak odmienne widowiska będą mogły zadowolić różne gusta widzów.
— Nie licząc tego widowiska, które ja im przygotuję, a którego się ani spodziewają — podjął mieszkaniec Transtevere.
— Mój drogi, daruj — rzekł nieznajomy w pelerynie — ale widzę jednak, że jesteś chyba gotów popełnić jakieś głupstwo.
— Jestem gotów zrobić wszystko, by nie dopuścić do egzekucji na tym biedaku, który wpadł w kłopoty, bo oddawał mi przysługi. Klnę się na Najświętszą Pannę! Miałbym się za tchórza, gdybym nie zrobił czegoś dla tego zacnego chłopca.
— Cóż tedy zrobisz?
— Ustawię ze dwudziestu ludzi wokół szafotu i w chwili, gdy go przyprowadzą, na dany przeze mnie znak skoczymy ze sztyletami na eskortę i odbijemy go.
— To według mnie bardzo ryzykowne; jestem przekonany, że mój projekt jest lepszy.
— A jakiż jest projekt ekscelencji?
— Dam, komu trzeba, dziesięć tysięcy piastrów; odłożą egzekucję Peppina do przyszłego roku; potem w ciągu roku dam kolejny tysiąc drugiej osobie, dzięki której Peppino ucieknie z więzienia.
— Ekscelencja jest pewien, że to się powiedzie?
— Pardieu! — zaklął z francuska nieznajomy w płaszczu.
— Przepraszam, ekscelencjo?
— Zaręczam ci, mój drogi, że więcej dokażę ja moim złotem niż ty i twoi ludzie ze swoimi sztyletami, pistoletami, strzelbami i garłaczami. Zdaj się na mnie.
— Doskonale! Ale jeżeli się panu nie uda, my będziemy w pogotowiu.
— A bądźcie sobie w pogotowiu, jeśli sprawia to wam przyjemność, ale możesz być pewien, że wyjednam dla niego ułaskawienie.
— Niech pan pamięta, że wtorek to pojutrze! Ma pan tylko jeden dzień.
— Tak, ale dzień składa się z dwudziestu czterech godzin, godzina z sześćdziesięciu minut, a minuta z sześćdziesięciu sekund; przez osiemdziesiąt sześć tysięcy czterysta sekund można wiele zdziałać.
— A jakże się dowiemy, jeżeli ekscelencji powiodą się zabiegi?
— O, bardzo prostym sposobem. Wynająłem trzy ostatnie okna w pałacu Rospolich; jeżeli otrzymam ułaskawienie, dwa narożne okna każę wybić żółtym adamaszkiem, a środkowe białym, z naszytym czerwonym krzyżem.
— Wybornie! A kto doręczy od pana ułaskawienie?
— Przyślijcie mi któregoś ze swoich ludzi w przebraniu pokutnika, to mu dam. Jego habit utoruje mu drogę aż do samego rusztowania, odda papier starszemu bractwa, a ten wręczy je katowi. Tymczasem daj o tym znać Peppinowi, żeby czasem nie umarł lub nie oszalał ze strachu, bo byśmy wydali niepotrzebnie pieniądze.
— Niech pan posłucha, ekscelencjo — powiedział rzekomy chłop. — Jestem panu mocno oddany, i nie wątpi pan o tym, prawda?
— Mam przynajmniej taką nadzieję.
— A więc, jeżeli ocali pan Peppina, przysięgam, że będzie mógł pan liczyć na więcej niż oddanie, bo na posłuszeństwo.
— Uważaj na to, co mówisz, mój drogi! Być może przypomnę ci to kiedyś, bo może pewnego dnia i ja będę cię potrzebował?
— Cóż, wtedy ekscelencja znajdzie mnie zawsze w razie potrzeby, tak jak ja znalazłem pana dzisiaj. I wtedy choćby był pan na drugim końcu świata, skoro tylko mi pan napisze: „zrób to”, a ja zrobię wszystko, jakem...
— Ciii! — szepnął nieznajomy. — Słyszę coś.
— To jacyś podróżni zwiedzają przy świetle pochodni Koloseum.
— Lepiej niech nas tu razem nie spotkają. Przewodnicy wszędzie szpiegują, mogliby cię poznać; jakkolwiek twoja przyjaźń jest dla mnie zaszczytem, mógłbym utracić dobrą opinię, gdyby dowiedziano się o takiej zażyłości między nami.
— A zatem, jeśli uzyska pan ułaskawienie?
— Środkowe okno będzie zasłonięte białym adamaszkiem z czerwonym krzyżem.
— A jeżeli się nie uda?
— Wszystkie okna będą żółte.
— Cóż wtedy?...
— Wtedy, drogi przyjacielu, pozwalam — możecie dobyć sztyletów, a będę patrzył, jak wam pójdzie.
— Do widzenia, ekscelencjo, liczę na pana, a pan może liczyć na mnie.
Po tych słowach Transteverczyk zbiegł jak strzała po schodach, nieznajomy zaś, zasłaniając twarz peleryną szczelniej niż poprzednio, przemknął dwa kroki od Franza i zszedł na arenę zewnętrznymi schodami.
Sekundę później imię Franza rozbrzmiało echem pod sklepieniami: to wołał go Albert.
Nim odpowiedział, poczekał, aż dwaj mężczyźni oddalą się jeszcze bardziej, nie chciał bowiem zdradzić, że mieli świadka, który jeśli nawet nie widział ich twarzy, nie stracił nawet słowa z ich rozmowy.
Dziesięć minut później jechali już do hotelu. Franz słuchał z niemal niegrzecznym roztargnieniem, jak Albert snuje, odwołując się do Pliniusza i Calpurniusa, uczone dysertacje na temat siatek najeżonych kolcami, które nie pozwalały dzikim zwierzętom rzucać się na widzów.
Franz nie przerywał mu, ani nie wtrącał się w te wywody; śpieszno mu było znaleźć się w samotności, by zastanowić się w spokoju nad tym, co wydarzyło się przed chwilą.
Z tych dwóch ludzi jednego Franz na pewno nie znał; pierwszy raz go słyszał i widział, ale co do drugiego, rzecz się miała całkiem inaczej. Chociaż Franz nie mógł dopatrzeć się jego rysów to ginących w cieniu, to zasłoniętych peleryną, brzmienie tego głosu zbyt mocno uderzyło go za pierwszym razem, by mógł go nie rozpoznać. Miał on w sobie, a zwłaszcza w akcentach szyderczych, coś ostrego i metalicznego, co przejęło go drżeniem tak samo w ruinach Koloseum, jak w grocie na Monte Christo. Był przekonany, że ów mężczyzna był ni mniej ni więcej jak Sindbadem Żeglarzem.
W każdych innych okolicznościach ciekawość, jaką wzbudzał ów człowiek we Franzu, przemogłaby i Franz zdradziłby swoją obecność; ale rozmowa, którą podsłuchał, była tak poufna, że Franz nie pisnął ni słowa, powstrzymywany rozsądną myślą, że ukazując się nagle, nie sprawiłby nieznajomemu zbytniej przyjemności. Pozwolił mu więc odejść, ale przyrzekł sobie, że jeśli spotka go jeszcze raz, nie przepuści takiej okazji, jak uczynił tym razem.
Myśli pochłaniały go tak, że długo nie mógł zasnąć. Całą noc spędził na rozważaniach o wszystkim, co miało związek z panem groty i nieznajomym z Koloseum — wszystkie okoliczności wskazywały, że był to jeden i ten sam człowiek; im dłużej nad tym myślał, tym bardziej utwierdzał się w takim przekonaniu.
Zasnął dopiero nad ranem i obudził się bardzo późno. Albert, jako prawdziwy paryżanin, zdążył już poczynić przygotowania na wieczór. Zarezerwował przez posłańca lożę w teatrze Argentina.
Franz zamierzał napisać wiele listów do Paryża, oddał więc Albertowi powóz na cały dzień.
O piątej Albert powrócił; złożył wszystkie swoje listy polecające, otrzymał mnóstwo zaproszeń na wieczory i pooglądał Rzym.
Na to wszystko wystarczył mu jeden dzień. Zdążył nawet dowiedzieć się, jaką sztukę będą grali w teatrze i jacy aktorzy wystąpią.
Wystawiano Parisinę z Cosellim, Morianim i panią Spech w rolach głównych.
Nasi młodzieńcy nie byli więc, jak widzimy, tak bardzo pechowi: mieli zobaczyć jedną z najlepszych oper autora Łucji z Lamermooru, i do tego w wykonaniu trójki aktorów należących do najlepszych włoskich artystów.
Albert nie mógł się w żaden sposób przyzwyczaić do tutejszych teatrów, w których osoby z towarzystwa nie mogły siadać w pierwszych rzędach parteru, w których nie było otwartych lóż ani balkonów; było to rzeczywiście nieprzyjemne dla człowieka, który miał własne krzesło w teatrze Bouffes i swoje miejsce w „loży dandysów” w Operze.
Nie przeszkadzało to jednak Albertowi ubierać się jak najwykwintniej za każdym razem, gdy wybierali się z Franzem do opery; próżne wysiłki, bo przyznać należy ku hańbie jednego z najgodniejszych przedstawicieli naszej złotej młodzieży, że minęło już cztery miesiące, jak Albert przebiegał Włochy, a nie zdarzyła mu się ani jedna przygoda miłosna.
Albert lubił czasem pożartować sobie na ten temat; ale w głębi duszy był zrozpaczony: on, Albert de Morcerf, jeden z najbardziej rozrywanych młodych ludzi w Paryżu, tutaj musiał się wciąż obywać smakiem. Sprawa była tym boleśniejsza, że Albert wyjechał z Paryża z przekonaniem wspólnym dla wszystkich naszych ziomków — że we Włoszech odniesie ogromne sukcesy, o których będzie mógł potem opowiadać do woli, wzbudzając podziw u bywalców bulwaru Gandawskiego.
Niestety, nic z tego nie wychodziło: zachwycające hrabiny z Genui, Florencji i Neapolu nie odstępowały ani na krok nie tyle swoich mężów, ile swoich kochanków, i Albert nabył okrutnego dla siebie przekonania, że Włoszki w tym przynajmniej mają przewagę nad Francuzkami: trwają wiernie przy swojej niewierności.
Nie chcę przez to powiedzieć, że we Włoszech, jak zresztą wszędzie, nie zdarzały się wyjątki.
A przecież Albert był nie tylko doskonale wykwintnym młodzieńcem, ale nie brakło mu i zalet umysłu; prócz tego był wicehrabią — prawda, że świeżo upieczonym; ale dziś, gdy nikt nie wymaga okazywania dowodów, mniejsza o to, czy szlachectwo sięga roku 1399 czy też 1815! Ponadto posiadał dochód równy pięćdziesięciu tysiącom liwrów rocznie. Było to więcej, niż trzeba, by utrzymywać się na fali w Paryżu. Czyż nie było to więc nieco upokarzające dla takiego młodzieńca, że nie zaznał do tej pory przychylności ze strony żadnej kobiety w żadnym mieście, jakie do tej pory zwiedził?
Liczył jednak na to, że wszystkie te niepowodzenia odbije sobie w Rzymie, w czasie karnawału — który na całym świecie, gdzie by nie świętowano tego czcigodnego obyczaju, jest czasem swobody, w którym najbardziej cnotliwe dają się uwieść jakiemuś aktowi szaleństwa. Ponieważ zaś karnawał miał się otworzyć nazajutrz, dla Alberta było sprawą niezmiernie ważną, by oznajmić wszystkim swoje przybycie tuż przed rozpoczęciem.
I Albert wynajął w tym celu lożę w najbardziej widocznym miejscu w teatrze, a udając się na spektakl, wystroił się doprawdy nienagannie. Miejsce to znajdowało się w pierwszym rzędzie, co zastępuje naszą galerię. Zresztą trzy pierwsze piętra zajmowane są wszystkie przez arystokrację, dlatego też nazywa się je miejscami szlacheckimi.
Loża ta, w której mogło się pomieścić wygodnie dwanaście osób, kosztowała naszych przyjaciół nieco mniej niż loża na cztery osoby w teatrze Ambigu.
Albert żywił jeszcze inną nadzieję: gdyby udało mu się zakraść do serca jakiej rzymskiej piękności, zdobyłby naturalnym biegiem rzeczy również un posto w powozie, a tym samym mógłby oglądać karnawał z wysokości arystokratycznej karety lub książęcego balkonu.
Wszystkie powyższe rozważania sprawiały, że Albert był dużo bardziej ruchliwy niż kiedykolwiek. Odwracał się tyłem do aktorów, wychylał się prawie do połowy z loży i lornetował wszystkie piękności za pomocą instrumentu długiego na sześć cali.
Starania Alberta nie pomagały mu jednak: ani jedna ładna kobieta nie nagrodziła choćby jednym spojrzeniem — nawet z czystej ciekawości — jego wysiłków.
I nic dziwnego; każdy tu mówił o swoich interesach, miłostkach, rozrywkach, jakie miał przynieść karnawał, który już jutro się zaczynał, o zbliżającym się Wielkim Tygodniu — nikt nie zwracał najmniejszej uwagi ani na aktorów, ani na sztukę; z wyjątkiem paru określonych chwil, gdy wszyscy zwracali wzrok na scenę, aby posłuchać fragmentu jakiegoś recytatywu Cosellego, nagrodzić brawami Morianiego za szczególnie piękną nutę lub krzyknąć z zapałem dla pani Spech.
W końcu pierwszego aktu drzwi loży dotąd niezajętej otworzyły się i Franz ujrzał, jak wchodziła do niej osoba, której miał zaszczyt być przedstawionym w Paryżu, a o której sądził, że przebywa jeszcze we Francji. Albert spostrzegł poruszenie Franza, zaskoczonego obecnością tej damy, i odwrócił się ku niemu:
— Znasz tę kobietę?
— Znam, jakże ci się podoba?
— Urocza, mój drogi, i do tego blondynka! O, co za włosy! To Francuzka?
— Wenecjanka.
— Jak się nazywa?
— Hrabina G***.
— Ach, znam ją ze słyszenia — zawołał Albert. — Mówią, że równie inteligentna jak ładna. Do diabła! Kiedy pomyślę, że mogłem być jej przedstawiony na ostatnim balu u państwa de Villefort i zaniedbałem taką okazję... O, co za głupiec ze mnie!
— Może chcesz naprawić ten błąd? — zapytał Franz.
— Co? Czyżbyś znał ją tak dobrze, że mógłbyś mnie zaprowadzić do jej loży?
— Rozmawiałem z nią kilka razy; ale jak wiesz, to wystarczy, by nie popełnić nietaktu.
W tej chwili hrabina spostrzegła Franza i pozdrowiła go wdzięcznym skinieniem dłoni, na co Franz odpowiedział, schylając z szacunkiem głowę.
— Ejże! Widzę, że
Uwagi (0)