Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Vampa na widok złota dumnie podniósł czoło, ale oczy Teresy zabłysły, gdy pomyślała, ile mogłaby za tyle pieniędzy kupić klejnotów i pięknych sukni.
Cucumetto był przebiegły jak Szatan — jakby zamiast przybrać kształty węża, przyjął postać bandyty; podchwycił spojrzenie Teresy, poznał, że jest nieodrodną córką Ewy i wszedł do lasu, odwracając się co chwilę, pod pretekstem, że chce serdecznie podziękować swoim wybawcom.
Upłynęło jednak wiele dni, a Cucumetto nie dawał o sobie znać i słuch o nim zaginął.
Zbliżał się czas karnawału. Hrabia San-Felice zapowiedział wielki bal maskowy, na który zaproszono najświetniejsze rzymskie towarzystwo.
Teresa miała ogromną ochotę zobaczyć ten bal. Luigi zapytał swego protektora, rządcy pałacu, czy mogliby wmieszać się w czasie balu w dworską czeladź i w ten sposób przyglądać tańcom. Rządca zezwolił.
Bal ten wydawał hrabia przede wszystkim dla córki, którą kochał ponad wszystko.
Carmela była w takim samym wieku i takiego samego wzrostu co Teresa, a Teresa była co najmniej tak piękna, jak Carmela.
Na wieczór, kiedy miał odbyć się bal, Teresa ubrała się w swą najpiękniejszą suknię, wpięła we włosy najbogatsze zapinki i założyła najbardziej błyszczące paciorki. Był to kostium kobiet z Frascati.
Luigi przywdział jakże malowniczy, odświętny strój chłopów ze wsi rzymskiej.
Wmieszali się — zgodnie z udzielonym im pozwoleniem — w służbę dworską.
Bal był wspaniały. Nie tylko pałac jaśniał od świateł, cały ogród migotał od tysięcy kolorowych lampionów zawieszonych na drzewach. Wkrótce wszyscy goście wylegli na tarasy, a z tarasów na alejki parku.
Na każdym skrzyżowaniu rozbrzmiewała orkiestra, ustawiono stoły z jedzeniem i napojami; goście zatrzymywali się, zaczynano grać kadryla i wszyscy tańczyli tam, gdzie się komu spodobało.
Carmela ubrała się jak chłopka z Sonnino. Miała czepeczek naszywany perłami, złote szpilki zdobne w diamenty przytrzymywały jej włosy, a talię opasała tureckim jedwabiem haftowanym w wielkie kwiaty; stanik i spódniczka były kaszmirowe, fartuszek z indyjskiego muślinu, guziczki gorsetu z drogich kamieni.
Jej dwie towarzyszki przebrały się za wieśniaczki z okolic Nettuno i Ricci.
Czterech młodzieńców z najbogatszych i najznamienitszych rodzin rzymskich asystowało dziewczętom — pozwalała na to owa włoska swoboda, jakiej nie znajdziesz ze świecą w żadnym innym kraju — a przebrani byli również za chłopów: z Albano, Velletri, Civita-Castellane i Sory.
Rozumie się samo przez się, że stroje mężczyzn nie ustępowały w przepychu strojom kobiecym i podobnie kapały od złota i kamieni.
Carmeli przyszła ochota uformować kadryl w takich właśnie kostiumach, ale brakowało im jednej tancerki. Rozejrzała się wokół, ale żadna z zaproszonych panien nie miała stroju, który pasowałby do kostiumów jej i jej towarzyszek.
Hrabia San-Felice wskazał na Teresę, która wsparta na ramieniu Luigiego stała wśród innych wieśniaczek.
— Pozwolisz mi, ojcze?... — spytała Carmela.
— A czemuż by nie? — odpowiedział hrabia. — Czyż to nie karnawał?
Carmela zwróciła się do młodzieńca, który jej asystował, szepnęła mu kilka słów, wskazując palcem dziewczynę. Młodzieniec podążył spojrzeniem za ślicznym paluszkiem, który mu służył za przewodnika, skłonił się na znak posłuszeństwa i poszedł zaprosić Teresę do kadryla, którego miała prowadzić hrabianka Carmela.
Teresa poczuła, jak ognie występują jej na twarz. Zapytała wzrokiem Lugiego — nie sposób było odmówić. Luigi puścił wolniutko rękę Teresy, dziewczyna odeszła ze swoim eleganckim kawalerem i cała drżąca zajęła miejsce w arystokratycznym kadrylu.
W oku prawdziwego artysty strój Teresy, pełen prostoty wiejski strój, miałby niewątpliwie więcej uroku niż kostiumy Carmeli i jej przyjaciółek; ale Teresa była płocha, była kokietką; hafty na muślinach, złote liście palmowe na jedwabnej przepasce, czar kaszmiru ją olśniewały, a migotanie szafirów i diamentów przywodziło ją prawie do szaleństwa.
A Luigi czuł, jak rodzi się w nim nieznane mu do tej pory uczucie: był to jakby głuchy ból, który kąsał mu zrazu serce, a potem przenikał w żyły i opanowywał całe jestestwo. Śledził każdy ruch Teresy i jej kawalera; gdy ich ręce się spotykały, ćmiło mu się w oczach, puls bił gwałtownie, a w uszach wibrowały mu jakby uderzenia dzwonu. A gdy rozmawiali, to chociaż Teresa słuchała tancerza nieśmiało i ze spuszczonymi oczyma, Luigi czytał w rozpłomienionych oczach kawalera, że mówi Teresie gorące komplementy; zdawało mu się wtedy, że ziemia pod nim wiruje, a piekielne głosy podszeptują mu zewsząd myśli o morderstwie. Wówczas, lękając się, że poniesie go szaleństwo, wpijał się ręką w kratę ogrodowej altany, przy której stał; a drugą ręką ściskał konwulsyjnie rzeźbioną rękojeść sztyletu, który miał za pasem i mimowolnie wyciągał go niemal całkiem z pochwy.
Luigi był zazdrosny! Czuł, że jeśli Teresa poszłaby za swoją płochą a zarazem próżną naturą, mogłaby mu się wymknąć.
A tymczasem młoda wieśniaczka, z początku onieśmielona i prawie przerażona, nabrała z powrotem odwagi. Teresa była piękna, jak już powiedzieliśmy. Ale to nie wszystko: Teresa miała niezwykły wdzięk, ów urok dzikości, jakże różny od minoderii i afektacji dam światowych. To jej składano niemal wszystkie hołdy w kadrylu, a jeśli zazdrościła hrabiance, ośmielimy się wyznać, że i hrabianka zazdrościła Teresie.
I kawaler, obsypując Teresę tysiącem komplementów, odprowadził ją tam, gdzie na nią czekał Luigi.
W czasie kontredansa dziewczyna rzuciła kilka razy wzrokiem na swego miłego i za każdym razem jego twarz jawiła się jej blada i jakby skurczona. Raz nawet ostrze sztyletu raziło jej oczy niczym złowroga błyskawica.
Z drżeniem więc wsunęła dłoń pod jego ramię.
Kadryl zakończył się wielkim sukcesem, i wszyscy oczywiście zapragnęli bisów. Tylko Carmela opierała się temu, ale ojciec prosił ją tak serdecznie, że w końcu zgodziła się.
Jeden z tancerzy pobiegł natychmiast po Teresę, bez której nie można było zatańczyć kontredansa, ale dziewczyna zniknęła.
W istocie, Luigi czuł, że zabraknie mu sił, by wytrzymać jeszcze jedną taką próbę i częściowo prośbą, częściowo siłą zaciągnął Teresę w inny koniec ogrodu. Teresa ustąpiła wbrew samej sobie; ale ujrzawszy zmienioną twarz Luigiego, widząc jego milczenie i wstrząsające nim nerwowe drżenie, zrozumiała, że dzieje się w nim coś dziwnego. Sama była mocno podniecona, i choć nie poczuwała się do niczego złego, wydawało jej się, że kochanek ma prawo czynić jej wyrzuty; ale za co? sama nie wiedziała; czuła jednak, że zasłużyła sobie na te wymówki.
Ku zdumieniu jednak Teresy Luigi milczał, przez resztę balu nie padło z jego ust ani jedno słowo. Dopiero gdy chłód nocy zagnał gości do pałacu, którego bramy zamknęły się za nimi, bo zabawa miała się już toczyć tylko na salonach, Luigi odprowadził Teresę do domu, a rozstając się z nią, zapytał:
— Tereso, o czym myślałaś, kiedy tańczyłaś naprzeciw hrabianki San-Felice?
— Myślałam — odpowiedziała dziewczyna z naiwną szczerością — że oddałabym pół życia za strój, który miała na sobie.
— A co mówił do ciebie twój tancerz?
— Że ode mnie tylko zależy, abym taki miała; że wystarczy, bym rzekła słowo.
— Miał rację — powiedział Vampa. — Naprawdę marzysz o tej sukni tak gorąco, jak mówisz?
— Tak.
— A więc będziesz ją miała.
Dziewczyna uniosła zdziwiona głowę, by zadać jakieś pytanie; ale jego lica były tak ponure i straszne, że słowa zamarły jej na ustach.
A zresztą natychmiast po tych słowach Luigi odszedł.
Teresa odprowadziła go wzrokiem, póki nie rozpłynął się w mroku. Gdy zniknął, weszła do domu, wzdychając głęboko.
Tej samej nocy zdarzył się okropny wypadek, zapewne przez nieostrożność któregoś ze służących, który zapomniał zgasić światło; wybuchł pożar i to akurat w tej części pałacu, która sąsiadowała z pokojami pięknej Carmeli. Obudzona w środku nocy blaskiem ognia, wyskoczyła z łóżka, owinęła się w peniuar i dopadła drzwi, ale korytarz, którędy trzeba było przejść, stał już w płomieniach. Cofnęła się więc do pokoju, krzycząc o pomoc, gdy wtem okno, znajdujące się dwadzieścia stóp nad ziemią, otwarło się nagle; młody jakiś wieśniak wpadł do pokoju, porwał ją w ramiona i z nadludzką siłą i zręcznością zaniósł na murawę w ogrodzie, gdzie omdlała. Gdy odzyskała przytomność był przy niej ojciec, a otaczała ich cała służba, która zbiegła się na pomoc. Całe skrzydło pałacu pochłonęły płomienie, ale nie miało to znaczenia, skoro Carmela była cała i zdrowa.
Szukano wszędzie wybawcy, ale wybawca zniknął bez śladu; wypytywano o niego wszędzie, lecz nikt go nie widział; Carmela zaś była tak wstrząśnięta, że nie zdołała zapamiętać jego twarzy.
Poza tym hrabia był niezwykle bogaty, toteż pożar i poniesione straty niewiele go obeszły — nie licząc oczywiście niebezpieczeństwa, jakie groziło Carmeli, której cudowne ocalenie wydało mu się zresztą nowym dowodem łaski traktującej go przychylnie Opatrzności.
Nazajutrz o zwykłej godzinie Teresa i Luigi spotkali się na skraju lasu. Luigi przyszedł pierwszy. Wybiegł na spotkanie dziewczyny tak radosny, jakby zapomniał o wszystkim, co się działo wczoraj. Teresa była wyraźnie zamyślona, ale ujrzawszy kochanka w tak pogodnym nastroju, odpowiedziała wesołą niefrasobliwością, która — jeśli nie zakłóciło jej jakieś gwałtowne uczucie — cechowała zazwyczaj jej naturę.
Luigi wziął Teresę pod rękę i zaprowadził do groty. Zatrzymał się przed wejściem, a dziewczyna, przeczuwając, że dzieje się coś nadzwyczajnego, wpatrzyła się w niego bystro.
— Tereso — rzekł Luigi. — Mówiłaś mi wczoraj, że dałabyś wszystko za taką suknię, jaką miała córka hrabiego.
— Mówiłam — przyznała Teresa zdziwiona. — Ale byłam szalona, pragnąc czegoś takiego.
— A ja ci odpowiedziałem: „Dobrze, będziesz ją miała”.
— Tak — rzekła Teresa, której zdziwienie rosło za każdym słowem Luigiego — ale powiedziałeś tak, żeby mi zrobić przyjemność, i tyle!
— Tereso, nigdy się nie zdarzyło, żebym ci nie dał tego, co przyrzekałem — odpowiedział z dumą Luigi. — Wejdź do groty i ubierz się.
Odwalił głaz i pokazał Teresie grotę, w której paliły się dwie świece, stojące po obu stronach zwierciadła przepysznej roboty; na prostym stole, który zmajsterkował sam Luigi, leżał naszyjnik z pereł i brylantowe szpilki, na krześle z boku spoczywała reszta kostiumu.
Teresa krzyknęła z radości i nie zapytawszy nawet, skąd się to wzięło, ani nie dziękując Luigiemu, wpadła do groty zmienionej w gotowalnię.
Luigi zastawił za nią głaz, dostrzegł bowiem właśnie na grzbiecie wzgórza, które zasłaniało Palestrinę, jakiegoś jeźdźca, który jakby niepewny drogi zatrzymał się na chwilę; jego kontur rysował się na tle nieba z taką ostrością, jaką charakteryzują się tylko południowe pejzaże.
Spostrzegłszy Luigiego, jeździec spiął konia i puścił się galopem w jego stronę.
Luigi nie mylił się; podróżny, który jechał z Palestriny do Tivoli nie wiedział, którędy ma się kierować.
Młodzieniec wskazał mu drogę; ale jako że o ćwierć mili trakt rozchodził się trzema ścieżkami w trzy różne strony, podróżny poprosił Luigiego, by mu posłużył za przewodnika, w obawie, że znów się zabłąka.
Luigi zrzucił płaszcz, wziął na ramię fuzję i pozbywszy się w ten sposób ciężaru ubrania, puścił się naprzód swym krokiem górala, za którym koń ledwo mógł nadążyć.
Dziesięć minut później byli już na rozstajach.
Przybywszy na miejsce, Luigi wskazał majestatycznym imperatorskim gestem, którędy podróżny powinien jechać:
— Oto droga ekscelencji, teraz pan już nie zbłądzisz.
— A oto twoja nagroda za fatygę — to mówiąc, podróżny podał młodzieńcowi kilka drobnych monet.
— Dziękuję — rzekł Luigi, cofając rękę. — Oddaję usługi, ale ich nie sprzedaję.
— Ale — odpowiedział podróżny, który jak widać znał różnicę między służalczym charakterem mieszczuchów i dumną postawą ludzi ze wsi — jeżeli nie chcesz wynagrodzenia, może przyjmiesz podarunek?
— A, to co innego.
— Przyjmij więc te dwa weneckie cekiny i ofiaruj je narzeczonej — zrobi sobie z nich ładne kolczyki.
— A pan w takim razie niech przyjmie ode mnie ten sztylet — rzekł młody pasterz. — Od Albano po Civita-Castellana nie znajdzie pan tak pięknie rzeźbionej rękojeści.
— Przyjmuję — odrzekł podróżny — ale w takim razie ja będę twoim dłużnikiem, bo ten sztylet wart jest daleko więcej niż dwa cekiny.
— Dla kupca może tak, ale dla mnie, który go sam rzeźbiłem, wart najwyżej piastra.
— Jakże się nazywasz? — zapytał podróżny.
— Luigi Vampa — odpowiedział pasterz z taką miną, jakby mówił: „Aleksander, król Macedonii”. — A pan?
— Sindbad Żeglarz.
Franz d’Epinay krzyknął ze zdziwienia.
— Sindbad Żeglarz! — powtórzył.
— No tak — rzekł narrator. — Podróżny podał Vampie właśnie takie nazwisko.
— I cóż masz przeciw temu nazwisku? — wtrącił się Albert. — To bardzo piękne miano; muszę przyznać, że w dzieciństwie bardzo mnie bawiły przygody patrona tego pana.
Franz nie dopytywał się dłużej. Dobrze rozumiemy, że wzmianka o Sindbadzie Żeglarzu obudziła w nim wiele wspomnień.
— No, mów pan dalej — zachęcił gospodarza.
— Vampa włożył niedbale dwa cekiny do kieszeni i poszedł wolno tam, skąd przyszedł. Gdy był już jakieś trzysta kroków do groty, wydało mu się, że usłyszał krzyk. Zatrzymał się, chcąc dojść, skąd dochodził ten krzyk. Po sekundzie posłyszał wyraźnie swoje imię.
Skoczył jak kozioł, nabijając w biegu strzelbę i w minutę dobiegł pagórka leżącego naprzeciw wzgórza, na którym spostrzegł podróżnego. Tam wyraźniej dobiegło go wołanie: „Na pomoc!”.
Ogarnął wzrokiem przestrzeń wokół: jakiś mężczyzna unosił Teresę, niczym centaur Nessus — Dejanirę.
Człowiek ten pokonał już trzy czwarte drogi z groty do lasu.
Vampa ocenił odległość: mężczyzna był już oddalony przynajmniej o dwieście kroków, próżno więc byłoby go ścigać.
Pasterz stanął jak wryty. Przycisnął kolbę strzelby do ramienia, wymierzył w kierunku porywacza, chwilę prowadził go wzrokiem w biegu — i wypalił.
Porywacz zatrzymał się, zachwiał i upadł, pociągając za sobą Teresę.
Teresa jednak zaraz się podniosła, a zbójca został na ziemi, wijąc się w drgawkach agonii.
Vampa podskoczył szybko do Teresy, bo zaledwie dziesięć kroków od konającego upadła ponownie; młodzieniec przeląkł się, czy kula, która dosięgła nieprzyjaciela, nie zraniła także i jego narzeczonej.
Szczęściem nic się nie stało, to tylko strach poraził siły Teresy. Luigi, przekonawszy się, że
Uwagi (0)